wtorek, 31 marca 2009

469. rodzina Jożina z Bażin?

Skaczę sobie po muzykach na Tubce i trafiam na takie coś. Jedna z moich ulubionych piosenek, choć przygnębiająca. Ale teraz tak: facet wygląda trochę jak Johnny Depp w roli Willy Wonki; z cylindrów zwisa gościom spaghetti, z tyłu na początku wygląda jakiś Rumburak, a potem pojawia się pani, której z głowy sterczy skręcona antenka... i jeszcze listki się z góry sypią... i jeszcze ta krzaczasta sceneria... Pełny odjazd. Ale piosenka cudo :)


468. paschalnyje jajca

Umówiłyśmy się z jedną panią w ateciakowni na wymianę, gdzie z mojej strony zostaną wysłane między innymi ręcznie napisane teksty po polsku i po rosyjsku (egzotyka, jak nie wiem.) Po polsku napisałam "O szyby deszcz dzwoni" oraz "Stepy Akermańskie". (Nadal twierdzę, że A. Mickiewicz mógł sobie pisać sonety i by wystarczyło, bo są genialne; ludzkość obeszła by się spokojnie bez niektórych innych utworów, z Panem T. na czele.)
Po rosyjsku wysmarowałam fragment wiersza Puszkina o jesieni (razem z polskim tłumaczeniem) oraz kawałek tekstu o matrioszkach. I co się okazało! Że matrioszki wzięły się od drewnianych jajek wielkanocnych (paschalnych jajec :D), ponoć w dawniejszych czasach robionych w taki sposób, że mniejsze wkładało się w większe. Potem pojawiły się gęby i stąd mamy dzisiejsze lale.
Czasem człowiek zupełnie niespodziewanie dowie się czegoś nowego.

poniedziałek, 30 marca 2009

kolorów ciąg dalszy

Weekend przeleciał, jakby go nie było. Lekcja, zakupy, pitraszenie, pranie, kościółek polski, kościółek angielski, pogrzebanie w internecie, piramidka dla Lady E prawie-że skończona, mały postęp w ateciaku wyszywanym krzyżykami.
Zadziwiło mnie, że ten ateciak idzie mi tak strasznie powoli. Fakt, że jestem początkująca, ale mam prościutki wzorek i zapełnianie pól mogło by być trochę szybsze. Ponieważ zaś zapełnianie pól jednolitymi kolorem nie wymaga wielkiego skupienia rozumu, zaczęłam liczyć, ile to ściegów trzeba na jeden ateciak.
Ateciak ma wymiar 3.5 x 2.5 cala, co daje 8.75 cala kwadratowego. Aida (kanwa, znaczy się?) czternastka ma czternaście nitek na cal. To daje nam 196 pól w jednym calu kwadratowym, RAZY DWA, bo krzyżyk to dwa ściegi. Mamy więc 392, co należy teraz przemnożyć przez 8.75 i otrzymać... 3430 ściegi na jednego ateciaka!!!!!! Je to strasne.
Wygląda na to, że jednak ateciaków się krzyżykami nie zapełnia, tylko maluje sam wzorek. Nic dziwnego, hehe.
Dla odczynienia tego szoku zabrałam się za porządkowanie nici do wyszywania. Poplątały mi się conieco, bo nie wszystkie motki działają, jak powinny. Nacięłam sobie xpulek z kartoników, ponawijałam... kot chciał pomagać, ale skończyło się na tym, że się bardzo złościł i syczał.
Fotki xpulek nie mam, ale za to zeskanowałam kilka próbek farb ze sklepu remontowo-budowlanego. Nazwy niezmiennie mnie rozwalają :)

piątek, 27 marca 2009

466. Skończony herbatnik

Poszedł dziś do Anity na urodziny.

465. Porządkowanie kolorów i związków miejscowo-ludzkich

Uporządkowałam wczoraj drobne koraliki – seed beads – korzystając z zakupionego kontenerka z pojemniczkami jak na tik-taki. Po zebraniu zasobów pochowanych po rozmaitych szufladkach i pudełkach wyszło mi, że na zakup koralików należy założyć embargo (podobnie, jak na zakup świec, gdzie embargo trwa już od zeszłego roku i czeka, aż spalimy większość zachomikowanych zasobów). NIE jest mi potrzebne więcej. Co prawda, z koralikami jest inaczej, niż ze świecami, bo różne krafty proszą się o różne rozmary i kolory, ale z pewnością mi już wystarczy.
Uporządkowałam też drobne skrawki natchnienia, jakim są dla mnie znaczki pocztowe. Biorą się głównie z korespondencji ateciakowej i ciut z pracy, z zagranicznych listów. Bawi mnie to, ze przyjechały z bardzo odległych stron i że niosą w sobie ludzką historię – ktoś je kupił, wziął do ręki, przylepił na kopertę, wysłał. Ciekawe, w jakim miejscu się to wszystko działo? Przy jakiej pogodzie? Wyobrażam sobie, jak się do odbywało.
Odwrotnie mam, kiedy jestem na Wawelu i w innych starych miejscach. Zabudowania stoją, echo niesie kroki (na przykład zgrzytający żwir na wawelskim dziedzińcu), ale zastanawiam się nad ludźmi – echo mogłoby równie dobrze powielać dźwięk stóp dworzanina albo królowej Bony. Jest miejsce, trzeba sobie do-obrazić ludzi.
Zeskanowałam moje ulubione znaczki, wklejone na stronki w maleńkim segregatorku ze szkieukowymi zapiskami. Wpatruję się w szczegóły, w miniaturowe krajobraziki... wyobrażam sobie.

środa, 25 marca 2009

464. ciekawe, dlaczego

Oglądałam kilka wieczorów temu program w tiwi o Helenie Rubinstein i Elizabeth Arden, w którym pod koniec wspomniano, jak to obie panie prekursorki przemysłu kosmetycznego sprawiały wrażenie, jakoby zdawało im się, że nigdy nie umrą. Jedna z nich przynajmniej uporządkowała w miarę sprawy finansowe, druga zaś pozostawiła górę długów i ogólny bałagan, jakby właśnie czuła się niezniszczalna. A tu zonk.
Potem przyszło mi do głowy: jak to jest z nami krafciarkami, szczególnie skrapującymi? Utrwalamy namiętnie przemijające chwile, jakbyśmy się właśnie bały tego, że same znikniemy i nie pozostanie ślad. A może życie tak gwałtownie pędzi do przodu, że podświadomie staramy się skrapami spowolnić, zorganizować sobie chwilę na wspominanie tego, co bliskie naszym sercom. (Wiadomo, fajnie jest pobawić się nożyczkami, dziurkaczami i całą resztą, ale przecież to nie tylko zabawa.)
Odkąd pamiętam, mam manię zapisywania, która daaawno temu objawiła się pamiętnikowaniem, a kiedy internet otworzył się na blogowanie, to szkieuka aż zapiszczała z radości. Można klepać i klepać, wklejać obrazki, muzyczki, a World Wide Web wszystko przyjmie, worek bez dna. Można utrwalić dość szybko wspomnienia z wypraw, z czym człowiek sobie nie daje nawet rady na papierze, bo zwyczajnie nie nadąża, a chciałby jednak zachować jaką taką dokładność i chronologię.
Z drugiej strony - nie umiem produkować przedmiotów dla samych przedmiotów. Musi być kartka do wysłania, album do zakronikowania ważnego wydarzenia, zakładka do założenia w książce, kocyk dla kota, nosidełko do herbacianych torebek. A ateciaki... no właśnie, ateciaki mi tu nie pasują zbytnio, bo są do mania i do niczego innego. Ewentualnie do poćwiczenia rozmaitych technik. Mam czasem ateciakowe wyrzuty sumienia, szczerze mówiąc... ale z drugiej strony nie mogę się powstrzymać.
To może zostanie po mnie pudełko "sztuk", które ktoś kiedyś będzie sobie oglądał, doceniając artystyczne wysiłki osób z wielu krajów. Nie żebym się wybierała do opuszczania tego świata, ale lubię mieć jakieś wyjaśnienie, dlaczego robię tak, a nie inaczej. Temat zawsze otwarty.

wtorek, 24 marca 2009

463. filcowanko itp.

Zwędziłam pomysł, ale od razu mówię komu, więc nie jestem chyba zepsuta do szpiku kości :) Zauroczył mnie herbatnik w Manualniku Mrouh i postanowiłam sama spróbować... W innych kolorach, no, ale pomysł ten sam. Na razie wycięłam części i pospinałam igłami, gdyż szpilki się były zapodziały.

Przedstawiam Szanownym Czytelnikom ziaboka, czyli skutek całodziennej pracy nad bazą danych w niedzielę. Chyba mi się poprzestawiało coś w rozumie, bo zwykle mnie monstro-podobne kształty nie ruszają, a tu siadłam z nożyczkami (tym razem nie trzeba było nawet ich szukać) i ciach-ciach, wyskoczyło spod nich takie coś. A że kolory ma odpowiednie, to się w sam raz przyda na wymianę lawendowo-niebieską.

I jeszcze kolejna fotka z książki o szmatkowych książkach - szkieuka, zdaje mi się, takie otoczaki z rzeki albo morza! W sumie można by wykorzystać i płaskie kamyki...

poniedziałek, 23 marca 2009

462. listy, listy...

... ale nie chodzi o listy w skrzynce pocztowej, ani nawet emailowej, tylko o wielgachne listy firm i kontaktów w bazach danych. Na zakładzie odbywa się właśnie wielka akcja czyszczenia tychże i wydobywania kontaktów, z których można by jeszcze coś wydusić.
Całą niedzielę siedziałam z nosem w laptopie, a to łącząc duplikaty w jeden rekord, a to dopisując emaile i nazwiska na innej liście... Aż w końcu ślipia mi padły, zaczęły łzawić i trzeba było skończyć. Potem jeszcze trochę tylko relaksacyjnie poigliłam (wyszedł taki sobie monsterek na ateciaku, jeszcze nie gotowy).

piątek, 20 marca 2009

461. kawowe przywieszki

Siedzę na zakładzie wśród kawoszy i herbatników. Praca kupuje nam kawę zwykliznę, kofeinową i bez, ale smakoszom to nie wystarcza i nanieśli kaw rozmaitych, smakowych, palonych w różnym stopniu. Zaparzywszy, oznaczali dzbanek gustowną żółtą przylepką typu Post-It-Note. Wczoraj się coś na ten temat zgadało i ponieważ czasem korzystam z tych turbo-diesel-kaw, to zrobiłam kawowe przywieszki. Nareszcie się zużyło (choć w tyciej części) te skrawki, których mam całe pudło, bo NA PEWNO się do czegoś przydadzą!

Na fali fascynacji szmatkami i igłami pożyczyłam sobie z biblioteki książkę o szmatkowych książkach. Nie obejrzałam jej jeszcze nawet szczegółowo, zostawiam sobie jako deser na weekend, bo kroi się kopciuszkowe zadanie domowe z redakcji, które niestety będę musiała wykonać w domu, i to bezpłatnie. Cóż, takie czasy. Ale w przerwach będę sobie oglądać Fajną Książkę.

Wczoraj napisały do mnie Zwierzęta, czyli okoliczne schronisko, w sprawie festynu na początku maja, w którym będą uczestniczyć w formie sklepiku z rękodziełem. Będę się starała podrzucić jakieś produkty, szczególnie masosolne, bo wysłałam kilka fotek i się spodobały :). Z tej okazji, oraz otrzymawszy lekkiego kopa (kopika) od Annqi, natworzyłam wczoraj trochę masosolnych ozdóbek, biorąc również pod uwagę to, że schronisko jak najbardziej jest za tym, żebym przyczepiała do przedmiotów karteczki z autoreklamą, a jeszcze lepiej, żeby było napisane, że to działalność dobroczynna dla Zwierząt. Tyyyle rzeczy jest do zrobienia!

czwartek, 19 marca 2009

460. redukcja stresu za pomocą igły

Kolejny spięty wieczór, kolejna porcja koralików przytwierdzona do filcu. Tym razem zaczęłam działania nad kartą na wymianę lawendowo-niebieską. Od razu jest problem, bo trudno uzyskać filc w kolorze, który najbardziej mi się kojarzy z lawendą, taki fioletowo-niebieski, dość jasny. Po konsultacji z Wielką Księgą o roślinach (dobrych parę kilogramów, można stosować jako przytrzaskiwacz i zaporę) doszłam jednak do wniosku, że jest tyle odcieni fioletu w lawendzie, że chyba nie ma problemu z kolorami, które posiadam.
Karta jeszcze nie jest skończona, na razie przedstawiam WIP, Work in Progress - będzie więcej naścibane krzyżykami, no i jakieś obrębienie się musi pojawić.

środa, 18 marca 2009

459. serce z żyłami?

Wyigliło się wczoraj takie coś. Nie ma się pewności, czy te czerwone wypustki na górze to ozdóbka botaniczna, czy może żyły i tętnice?

wtorek, 17 marca 2009

458. Produkty

Ponieważ jestem ostatnio przeraźliwie niewyspana (nie te czasy, kiedy człowiek jechał na trzech godzinach snu), dzisiejsza notka będzie krótka i złożona z fotek ostatnich dzieł, głównie z gatunku „rety, muszę czem prędzej się brać do roboty, bo obiecałam/zbliża się termin/idą urodziny”.
Uszyło się zatem kilka ateciaków. Ostatnio lubię właśnie coś tam sobie ścibolić, T musi, biedaczysko, znosić oprócz zawalenia papierem obecność igieł, szmatek, filców, koralików oraz.. moje ciągłe poszukiwania nożyczek. Tyyyle jest jeszcze fajnych szyć do wypróbowania!


Skończyłam wczoraj stado 44 serduszek z masy solnej. Jeszcze teraz mam chyba w nozdrzach zapach lakieru do paznokci.

Zrobiłam kartkę urodzinową dla Paige. Chodziło o to, aby był akcent francuski i wyobrażam sobie, że ten żyrandol nim właśnie jest.

Skończyłam i wysłałam album dla Oli. Tu też mam nową ulubioną technikę – przylepianie na podłoże bibułki z celowym pomarszczeniem, a potem delikatne malowanie akrylówką, prawie-że suchym pędzlem.

poniedziałek, 16 marca 2009

457. Paper towel weekend, czyli święto papierowych ręczników

Zwykle jesteśmy ludźmi dość pozbieranymi, ale w ten weekend „coś nam nie szło”. Przesilenie wiosenne? Hm. Moglibyśmy zasilić taki zabawny wątek na forum Gazety Wyborczej pod hasłem „Czego nie należy.”
Zaczęło się od tego, że nasza kochana Kicia drzemała sobie na mnie na kocu, a w pewnym momencie zrobiła BUE BUE. T przyleciał ratować z garścią papierowych ręczników i reklamówką, ale koc i tak nadawał się do prania. T wsadził go do pralki razem ze swoją bluzą z polaru oraz dżinsami i o ile spodnie przeżyły bez szwanku, to bluza przyjęła na siebie dość sporą porcję koca w formie kłaczków. Dziś rano T bohatersko zabrał się do skubania, bo w suszarce zeszła samoczynnie tylko część.
Następnie piłam sobie piffko Karmi... tzn. zabierałam się do picia, ale piffko nader niesfornie wyskoczyło z butelki i zalało mi świeżo wyprany sweter. Jak słowo honoru, nie telepałam nim, otwierałam z zachowaniem stosownej ostrożności, a tu taka SIURpryza! T znów przyleciał na ratunek z papierowymi ręcznikami.
W sobotę gotowałam też zrazy i smażyłam marmoladę na ekspres-ciasto. Pomyliły mi się drewniane łyżki, więc conieco cebulek i sosu zrazowego wylądowało w marmoladzie. Myślę, że niewyczuwalnie. Natomiast piekąc ciasto przysmażyłam sobie przedramię na drzwiczkach od piekarnika (nie jest dobrze brać potem gorący prysznic – au.)
W niedzielę robiłam sobie kakałko i podgrzewałam na nie mleko w rondelku. Zaaferowałam się emailem, mleko wyszło z rondelka, tworząc charakterystyczny swędek... conieco wytarliśmy papierowym ręcznikiem, ale blachy i kratkę z pieca trzeba było umyć.
Nie minęło kilka godzin, a już nadarzyła się kolejna okazja do skorzystania z papierowych ręczników oraz gruntownego umycia pieca, gdyż tym razem Tomkowi niebywale podstępnie wyślizgnął się z rąk garnek z kością i „zupą kościową” – bardzo tłustym płynem powstałym po wygotowaniu kostek. Co najmniej litr rozbryzgnął się po piecu i okolicy. Część odłowiliśmy tradycyjnie papierowymi ręcznikami, część przeniosłam myjką do miski, po czym, rzecz jasna, trzeba było solidnie wyprać myjkę i umyć michę, podobnie zresztą jak wszystkie mobilne części pieca, okoliczne szafki i podłogę.
Bałam się potem nawet odkręcać farby i lakiery, żeby znowu nie narobić jakichś spustoszeń, ale na szczęście pasmo nieszczęść się skończyło. Serduszka udało się pomalować, teraz jeszcze tylko wstążeczki i gotowe!

piątek, 13 marca 2009

456. alembiki i monoterpeny

Nie wyszłam jeszcze dobrze z szoku prezentowego, a tu już następny spadł mi na łepetynę. Dostaliśmy mianowicie w pracy książkę o perfumach PO POLSKU, przysłaną przez zaprzyjaźnionego autora z Polleny. To samo w sobie jest zdarzeniem niezwykłym, ale dodatkowo zadano mi pytanie, czy byłabym skłonna tę książkę przetłumaczyć w ramach fuchy, jeśli zdecydujemy się ją wydać w tubylczym języku.
Doznałam w tym momencie małego ataczku serca zapewne; teraz nie ekscytuję się już nadmiernie, bo czuję, że prawdopodobieństwo zrealizowania powyższego jest gdzieś na poziomie 25%, jako że zwykle chyba publikujemy pozycje mniej popularnonaukowe, a bardziej w stronę głębszo-naukową. Ta książka zaś opowiada o zmyśle węchu, o historii perfumerii, o surowcach naturalnych i syntetycznych, o organizacjach i normach, więc siłą rzeczy wszystko to jest raczej „liźnięte”, niż zanalizowane.
Przez weekend mam na zadanie książkę bardziej dogłębnie przejrzeć i ewentualnie zbadać, ile czasu zajmuje przekład stroniczki. Zapewne trzeba będzie wypróbować kilka stron, bo zupełnie inaczej tłumaczy się gawędę o alchemikach, inaczej proces „rozumienia” zapachu, naszpikowany białkami, transferami i korą mózgową, a jeszcze inaczej opisy olejków eterycznych.
Słownictwa zbytnio się nie obawiam, bo od 11 lat mam do czynienia na codzień z perełkami typu cyklododekanon, alembik, olejek lemongrasowy, rezinoid, linalol czy monoterpeny. Po angielsku... gdyby trzeba było tłumaczyć w drugą stronę, to bym się bardziej bała. Poza tym mamy na zakładzie sporą biblioteczkę perfumiarską, więc jest gdzie szukać pomocy... no i ęternecik też może być bardzo pomocny.
Mnóstwo roboty (trzeba przepuścić przez rozum 300 stron słów), ale byłoby to superciekawe wyzwanie... No i płynąca z tego kasiorka też byłaby miła. Na razie jednak nie ma co fruwać, bo jak się okaże, że nici z tego, to będę okropnie rozczarowana. Niemniej jednak sam fakt, że wzięto mnie pod uwagę, cieszy niezmiernie.

czwartek, 12 marca 2009

455. konewka, marchewka, rzodkiewka

Dostałam wczoraj pakę. Spodziewałam się listu, grubszego trochę, niż zwykły, ale wczorajsze kopercisko zajęło pół krzynki listowej. A jakie skarby w niej poprzychodziły! Wszystko to od Poczwarki, z PIFa. Uwaga, przygotować się proszę na zachwyty.
Po pierwsze – serwetka, wielka jak talerz. Wyciagnęłam ją, stojąc jeszcze w butach i w kurtce i trwałam tak wmurowana dobrych parę minut, prezentując serwetkę Tomkowi. To jest mistrzostwo świata! Nigdy jeszcze nie miałam takiej serwetki...


Do tego były jeszcze starannie zapakowane inne skarby: piękne włóczki, przywieszka z koralikami i fantastycznym, wielowarstwowym kwiatysiem, oraz jeszcze xydełkowe drobiazgi: rzodkiewka, konewka, marchewka i dalsze kwiatuszki. Powiało wiosną!

Dziękuję przepięknie, Poczwarko, za rozjaśnienie pochmurnego dnia :). Zawartość paczki przeszła moje najbardziej wybujałe oczekiwania.

środa, 11 marca 2009

454. drobiazgi

Drobiazgiem jest niewyspanie z powodu wielkich wichrów świstających za oknem i sprawiających wrażenie, że wpychają się niemal dotykalnie do mieszkania. Wichry spowodowały, że leżałam sobie i wymyślałam witraże... nie szklane, bo to wielkie i skomplikowane przedsięwzięcie, ale z papieru i bibułki.
Rano nie zaspaliśmy, ale wstawało się niemiło, bo od rana był wieczór. Zimno na dodatek i nadal wietrzyście. O dziewiątej miałam od razu zebranie na zakładzie, wyrysowałam sobie pomysły sprzed zaśnięcia... boję się zawsze, że wymyślenia mi umkną przez noc.
Kawa sączona na zebraniu smakowała nadzwyczajnie miło, choć trzeba było po nią powędrować na drugi koniec budynku, bo na pierwszym ekspres był się akurat popsuł. A może właśnie dlatego.

on cars | o autkach

Today we will talk a bit about cars. Since I am a woman, the COLOR is a very important factor (I drive an orange 2-door Cobalt and am perfectly happy about it). I do have some other opinions as well, though. And memories. Who doesn’t have memories?
A look at this page reviewing Audi a3 sparked a rather fond memory of a big and heavy Audi we used to have… The color was beautiful, resembled a glass of wine… I remember a wonderful summer trip to Wisconsin we took in it. Unfortunately, we traded it in for a new vehicle; we weren’t able to afford the cost of repairs, since it was an older car and required a number of fixes.
That was a memory… moving on to an opinion now, namely to an opinion about hybrid cars. I have looked at the site reviewing a hybrid Toyota Camry and I’m a little puzzled now by some of the advantages and disadvantages listed there: how can a ride be “well-controlled” and at the same time it is “ Difficult to maintain steady speed without cruise control” and it “Doesn't handle as well as other Camrys”?? Like I said, I do not know much about automobiles, but these statements seem to be contradictory.
Also, I would actually prefer my hybrid (if I were inclined to purchase one) to look more like a standard, everyday, although somewhat sporty car rather than some futuristic gizmo, so I would rather disagree with one of the points on the disadvantage side as listed by the reviewer.
There is a long list of hybrid cars here, which prompts me to express my general opinion about hybrids: HELLO – the energy that does not come from gasoline still has to come from somewhere, it doesn’t just plop into the battery freely from outer space. I think in the US hybrids make more sense, since so much electricity is generated by atomic power stations, which is probably the cleanest and least obtrusive source; but in Europe, like in my native Poland, where they have to burn the ugly black coal and create the ugly black smoke to get pretty much all of their power – how does it help the environment? Wouldn’t gas-burning be actually healthier than coal-burning?
I also looked at the full review of 2008 Honda Civic Hybrid. I was curious to see the "two-tier" dashboard display, so I went to the 360 Tour of the interior - and I must say I like it! I think I could easily get used to it.

wtorek, 10 marca 2009

452. hie hie

Fajny patent dla albumotwórców

Udałam się wczoraj do lokalnego dolarowca w poszukiwaniach taniego lakieru bezbarwnego i foremki do ciastek w kształcie jajca. Niestety – pod tym względem wyprawa się nie powiodła, bo lakierów sporo, ale same kolorowe, a jajec jest zatrzęsienie – rozmaitych jajowatych pojemniczków, znaczy się. Wszystkie jednak otwierają się w przekroju poprzecznym, a nie podłużnym. Tylko jaja olbrzymie, zdatne dla potomstwa dinozaurów otwierają się jak trzeba, ale mi chodziło bardziej o rozmiar standardowo-kurzy. Dziś wybieram się zatem do Walmarta, po lakier, foremkę i jeszcze zieloną farbkę w kolorze ogórkowym, jak to określił T (Cucumberus greenus), bo mi brakło do serduszek. A propos – nie wiem, czy nie doznałam wczoraj lekkiego odurzenia lakierem paznokciowym – taki nieoczekiwany skutek uboczny w manufakturze.
Wracając jednak do dolarowca: mają tam mały działek kraftowy, gdzie wyniuchałam wczoraj bazy albumowe z ciekawym rozwiązaniem wiązania. (Pfff napisałam „rozwiązaniem wiązania” i chciałam to pojechać deletem, ale w sumie ciekawe zestawienie :D). Zrobiłam dziś rano kilka obrazków, niestety w marnym świetle kuchennym.Zaczynamy więc od zdjęcia ogólnego:

Proszę zwrócić uwagę na kokardki wystające z grzbietu.

Tak to wygląda w stanie związanym od środka (zdaje mi się, że jest związane ciut za ciasno):

Następnie rozwiązujemy kokardki i mamy w środku takie coś: wstążeczki przechodzą przez przedziurkowane karty oraz przez dwie dziurki w grzbiecie.

Tu jest widok grzbietu z rozwiązanymi wstążeczkami...

A tu jeszcze zbliżenie, żeby dokładnie było widać te dziurki.

W patencie podoba mi się to, że jest znakomicie rozkładalny, można dołożyć nowe kartki, jeśli grzbiet to zniesie. Tak właśnie zapewne postąpię, kiedy już zabiorę się za wypełnienie posiadanej bazy, dołożę pewnie jakąś cienką kartkę z tekstem. No i pozwala wykorzystać sznurki i dyndadełka, co mnie również cieszy (choć pewnie taką wersję trudno byłoby rozwiązać.)

poniedziałek, 9 marca 2009

450. pracowity weekend

...jak nie wiem co. Jeszcze mam tu i ówdzie zieloną akrylówkę, której i tak muszę dokupić. Pomalowałam wczoraj 31 z 40 serduszek na zamówienie na „prysznic panny młodej”, czyli imprezkę przedślubną. Każdy uczestnik dostaje jakiś drobiazg – czasem są to słodycze, czasem świeca. Nie wiem dokładnie, co jeszcze będzie w niniejszym zestawie; serduszka mają być elementem dekoracyjnym.
Przeczytałam też małą książkę („Siostra”), ale pędem i pomijając kawałki, bo thriller psychologiczny o karaluchach i kobiecie w śpiączce nie należy do moich ulubionych rodzajów literatury. Tym bardziej, że karaluchy zawiązują wielką konspirację i najwyraźniej wykańczają wszystkich, którzy ośmielają się im stanąć na drodze. A na koniec wszystko sprowadza się do molestowania w dzieciństwie. Ble. Dobrze, że to książka z biblioteki, bo gdybym ją była zakupiła, to teraz strasznie żałowałabym pieniędzy, które mogłabym wydać na zupełnie inny papier albo bawełnianą koronkę.
Z przyjemniejszych rzeczy – skończyłam i wysłałam kocie chunky pages. Skoro wędrowałam na pocztę, zabrałam też karty na Bardzo Kolorową Wymianę, którym potrzebne było tylko nalepienie tyłów z podpisaniem. Karty składają się ze ścinków nalepionych na karton, potem przeszytych, podmalowanych tu i ówdzie, pociągnietych Mod-Podge (taka jakby glazura), a potem jeszcze ponaszywałam cekiny i koraliki. Na każdej karcie jest też kawałek próbki koloru ze sklepu remontowego z nazwą owej barwy – typi Midnight Orchid, Snowy Day itp.


I jeszcze na dzisiaj robiłam zamówioną kartkę wręczaną z okazji wprowadzania się do nowego domu. Prosta akwarelka, bo przecież tak na poważnie nie umiem malować, ale taki „komiksowy” (żeby nie powiedzieć „dziecięcy”) widoczek można wymodzić. Już po zrobieniu zdjęcia dopisałam jeszcze numer domu – widać tabliczkę? Oczywiście jest to PRAWDZIWY numer domu, do którego nasza koleżanka się wprowadza.
Mam tu trochę dylematy, bo domków na stronach różnych krafciarek jest zatrzęsienie; staram się nie odwzorowywać, nie odrysowuję od nikogo, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że podobne już widziałam... Chyba po prostu istnieje ograniczona ilość domkowych stylów i choćby się człowiek starał, to będzie podobny do czegoś istniejącego. Taka ot, notka, na wypadek, gdyby ktoś miał podobne wrażenie, że „to już było” :)

sobota, 7 marca 2009

449. znalezisko

Takiego krafta jeszcze nie widzialam.

piątek, 6 marca 2009

blogsvertise.com

I signed up yesterday for an account on blogsvertise.com, hoping to gain some extra income for our family. I found the link on Crafty Corral and did not wait long to go and see what's going on there. It doesn't seem daunting at all - there are very clear instructions and also a Frequently Asked Questions section, in case the Rules didn't provide all the explanation.
It looks like I will be receiving tasks - writing short 100-word entries about certain web sites. One hundred words does not seem too hard (I've been informed at work we have to qualify over 2200 accounts in our database that nobody has touched in the last few years - and THAT is a major undertaking!) It seems I always have to limit myself not to write too much, so having another reason to type will do no harm. Just the opposite - may provide a few bucks for personal shopping (who knows, maybe on one of the sites presented in the entries.)
One of the rules, which I find rather amusing, says that I do not have to praise the site - I can even make all sorts of complaints and it will count :)
[and now - ta-dam - the equivalent content in Polish.]
Zapisalam sie wczoraj na blogsvertise.com z nadzieja, ze wpadnie mi pare dolarkow na konto. Znalazlam link na szydelkowym glownie blogu Crafty Corral, powedrowalam czem predzej przeczytac, o co sie rozchodzi. Jasna sprawa, opisana w dziale Rules oraz w Frequently Asked Questions, gdyby ktos jeszcze mial watpliwosci. Jesli moj blogasek zostanie przyjety, to bede otrzymywac zadania - tasks - polegajace na opisaniu w co najmniej 100 slowach okreslonej strony. Z setka slow chyba nie powinno byc klopotu - i tak staram sie zwykle graniczyc, zeby za bardzo sie tu nie rozwlekac :D Jedna z regul mowi tez, ze nie ma koniecznosci chwalenia danej witryny - mozna ja spokojnie zjechac z gory na dol i sie bedzie liczylo.
Tak, ze na razie zamieszczam ten eksperymentalny poscik i jesli go przyjma, to bedzie wiecej podobnych.

447. kraftmaraton

Prawie-że skończyłam strony o kotach, po całowieczornym wczoraj lepieniu i malowaniu – oto fotki, łącznie z kocim cieniem. Za to w wiosennym słoneczku! Otwarłam drzwi balkonowe, kot z radością wyskoczył.
Jeszcze muszę dzisiaj przytwierdzić dyndadełka i kwadraty jutro udają się w drogę. Poza tym sporządziłam prototypy stokrotkowych serduszek, tych zamówionych, oraz postąpiłam naprzód z albumem dla Oli, który na jutro powinien być skończony. Uff.



czwartek, 5 marca 2009

446. darmoszka

Grzebiąc w necie natknęłam się na freepatterns.com - można się tam zarejestrować i ściągać roziate wzory: papierowe, xydełkowe, hafciki... Na przykład taki hafcik krzyżykowy, z domkami, który chciałoby się całkiem od razu wypróbować.

445. zdziwko z kretesem

Aż dziwne, że po tyyyyylu latach mąż może żonę zadziwić. (Po tylu latach... czasem mam wrażenie, że za nastepnym zakrętem czają się jakieś złote albo brylantowe gody). Zadziwienie wiąże się z igłami; ostatnio w maszynie złamała mi się igła, jedyna, jaką posiadałam. W sumie czas był się jej już złamać, bo szyłam nią, choć nieczęsto, od ponad jedenastu lat, a i wcześniej ta sama igła była zapewne w użyciu przez jakiś czas. Moja maszyna to nie nówka przyszanowana z komputerowym czipem i portem USB, tylko stary klamot, choć na prąd, nie przesadzajmy znowu. Umie szyć prosto i zygzaki też, i... właściwie na tym kończą się jej umiejętności (albo też umiejętności użytkowniczki.)
Wybierałam się zatem do Walmarta celem zakupu nowej igły. Zamierzałam wykręcić resztki starej ze stopki i wziąć sobie do przymiarki, ale zanim nawet zdjęłam wieko z maszyny, T zapodał nonszalancko:
- A, pewnie sto dziesiątka. Chociaż w sumie nie, może lepiej osiemdziesiąt, bo sto dziesięć to do grubych rzeczy.
Oczywiście, że mu nie uwierzyłam. Oczywiście, że po wylądowaniu w Walmarcie pognałam natentychmiast do półki z maszynami w dziale kraftowym. No i jak wół – wiszą sobie sto dziesiątki z napisem, że to do grubych tkanin, widać, że igła to dość konkretna. SKĄD ON TO WIEDZIAŁ???
Ano stąd, że wiele, wiele księżyców temu miał do czynienia z szyciem, jakieś całe jedno dorosłe życie temu, ale ta informacja wyskoczyła z jego ust tak niespodziewanie, że do dzisiaj czuję się zadziwiona. Zakupiłam w sumie pudełeczko z czterema egzemplarzami (czyli statystycznie do emerytury spoko powinny wystarczyć, chyba, że zdarzy mi się znowu robić reperacje odzieży roboczej), chyba dwie siedemdziesiątki, jedna osiedziesiątka i jedna dziewięćdziesiątka.
I która krafciarka posiada chłopa, który ma w rozumie numery igieł do maszyn do szycia? :D

środa, 4 marca 2009

444. fajny numer.

Zgodnie z zamiarami udało mi się wczoraj pokraftować, poiglić. (Rzecz jasna, po rytualnym odwracaniu serc... nie rozumiem, jak to się dzieje: strona A jest sucha, więc przewracamy na stronę B, która jest mokra. Następnego dnia strona B jest sucha, ale za to strona A mocno zwilgotniała! I tak w kółko, przez parę dni - odwracanie rano i wieczorem. Nie mam odwagi suszyć masy solnej w piekarniku, ponoć można się natknąć na nieprzyjemnostki.)
Wyigliłam jedno drzewo, jedną literkę A z zawijasem, wykorzystaną następnie w kartce urodzinowej, oraz jestem mniej więcej w połowie Cytrusowego Sklepu z Guzikami. Trzeba jeszcze dołożyć koraliki, może ewentualnie jakiegoś cekina w odpowiednim kolorze? Kolejka prac przesunęła się jakoby ciutkę do przodu. (Fioletowe zawijasy powstały podczas weekendu - potrzebne jest jeszcze podszycie drugą warstwą.)


W zakresie eye candy, słodkości dla oka: zachwyciło mnie dzisiaj dzieło na blogu Ivory Blush Roses - kolejny przykład crazy quilt. Ach, tyle się człowiek jeszcze chciałby nauczyć! Ostatnio w bibliotece na półce z książkami-niemal-za-darmo (25c za miękką okładkę, 50c za twardą) dziabnęłam sobie poradnik haftowy o kwiatysiach właśnie: jak za pomocą kilku/kilkunastu powszechnie znanych ściegów można wytworzyć mnóstwo realistycznych kwiatków ogrodowych. Żeby tylko mieć czas poćwiczyć...
Oprócz tego chciałam jeszcze zapodać filmik o robieniu na drutach z tysiąca (!) włóczek jednocześnie. Druty jak sztachety, a ponoć jeszcze za cienkie były... Video jest trochę powolne, nastrojowe, można powiedzieć, ale fajnie jest zobaczyć na koniec gotowy przedmiot.

wtorek, 3 marca 2009

443. biegiem do domu...

Wolałabym już być w domu, doprawdy... ciagnie mnię do igieł i całej reszty. Wczoraj naprodukowałam serduszek – aż się Kol. Małżonek ze mnie naigrawał, że piętnaście tysięcy już powstało, ale jeszcze jest wiadro soli na dole (przy wejściu do bloku – do posypywania schodów), że wykupiłam pewnie cały zasób soli w supermarkecie i teraz dzwonią do Morton Salt po ekspresową dostawę (a zakupiłam marne trzy pudełka, po 39 centów sztuka).
Serducha się teraz suszą, w weekend będą się papierościerniły i malowały. A, jeszcze zrobiłam prototypowo dwa jajca wielkanocne, ale był trochę kłopot, gdyż nie posiadam odpowiedniej foremki do ciastek. Odbijałam więc kształt od wielkiej łygi, potem wzorki z guzików, xpiculców* i pasmanterii, po czym wycinałam jajca nożem.
A jeszcze czekają w kolejce: niespodziewajka dla pewnej K, kartka urodzinowa z górami, chunky books z kotami, ateciak szyty z drzewem, ateciak szyty z guzikami, skończenie albumu dla Oli (na sobotę), albumik dla Lady E na następną sobotę. Albo może piramidka.
Wymyśliłam nowy pomysł, mianowicie pocztówki domowej roboty – co miesiąc będę wysyłać do rodziców wyfotoszopowaną własnoręcznie widokówkę z odwiedzanymi w danym miesiącu miejscami. Na razie poszedł w pocztę styczeń – zobaczymy, czy w ogóle dojdzie i czy jest czym sobie zawracać głowinę.
- - - - -
*Xpiculec to nawiązanie do zeszłorocznej wycieczki do Meksyku i odkrycia, że Uxmal czyta się „uszmal”, a Xtacumbilxunaan – „sztakumbilszunaan”. Chyba mam niedosyt literki x w organiźmie.

poniedziałek, 2 marca 2009

442, osobliwości

Weekend po raz kolejny minął za szybko. Lekcja, zakupy (taaa, było się w kraftowym sklepie, ale wydało się mniej, niż się zarobiło lekcją, więc nie jest źle.) Album dla Oli – jeszcze nie skończony, więc się nie ma czym chwalić. Polski kościółek, angielski kościółek. Telefon do rodziców – 57. rocznicę ślubu obchodzili! Porządkowanie prania. Wycieczka. Po wycieczce drzemeczka, bo coś mnie zwaliło z nóg niemożebnie. Naprawianie mężowskich spodni pracowych, gdyż się szlufka była urwała razem z mięsem. Dobrze, że mam schowane kawałeczki dżinsu ze spodni skracanych dla Pasierbiczki dwa lata temu. (W sumie zdziwiłabym się, gdyby w domu NIE było zachomikowanego dżinsu, choćby kawałka.) Potem produkcja masosolnych serduszek. Potem jeszcze trochę szmatkowania – ateciak powstał, ale też jeszcze nie skończony. Taki abstrakcyjno-zawijasowy.
Dziś koniecznie muszę zrobić resztę tych 40 serduszek (dokupiwszy soli), coby schły i coby pod koniec tygodnia można je było malować.
Wycieczka odbyła się na zasadzie szukania niewielkich, ale za to cudacznych obiektów. Po pierwsze – shoe tree, czyli drzewo obwieszone butami. To jakieś osobliwe zjawisko, pojawiające się w różnych częściach Stanów i doprawdy trudno mi zrozumieć jego sens. Chyba tylko taki, żeby udziwnić świat. Nasze drzewo nie było, niestety, zbyt imponujące – spodziewałam się, że będzie oblepione obuwiem jakoby kiść winogron, ale zwisało z niego jakiś tuzin par. Może jest to atrakcja sezonowa i na lato wywieszają więcej.

Potem zawinęliśmy, przeprawiając się trochę nielegalnie przez przedziałkę na środku drogi szybkiego ruchu, do dzielnicy, gdzie mieszka(ł?) Michael Jordan. Nic, oczywiście, nie widać – tylko bramę zaopatrzoną w charakterystyczny numer 23.

Głównym celem wyprawy na północ był dom-piramida. Jechaliśmy z mapą w garści, ze starannie wypisanymi ulicami, żeby czasem nie przegapić, ale TEGO nie da się nie zauważyć. Wysiedliśmy z auta i po prostu brakło nam słów, choć gaduły z nas niezgorsze i mało kiedy zapada taka cisza na obu biegunach. Fajans nad fajanse! (w sensie, że kicz galopujący.) Wszystko jest: piramida, ponoć największy na świecie złocony obiekt; trzy mniejsze piramidki – garaż na trzy auta; sarkofagi, śfinksy, kolumny, hieroglify... Będzie zapewne albumik na picasie z większą ilością zdjęć, tu tylko mały rzut oka.


No i jeszcze muszę zakronikować dzisiejszy śnieżek. Teoretycznie powinniśmy już być przyzwyczajeni do białego puchu i nie byłoby w zasadzie powodu oznajmiać światu, że znowu sypie, gdyby nie był to śnieg specjalny, a mianowicie Lake Effect Snow – śnieg będący rezultatem zacholątań meteorologicznych nad jeziorem Michigan, a nie sypiący z jakiejś zwykłej chmury.
W Wikipedii, aczkolwiek tylko po angielsku, można sobie wyczytać o szczegółach: jeśli masy powietrza przemieszczają się nad dużym zbiornikiem wodnym, a różnica temperatur między wodą a powietrzem na wysokości około półtora kilometra nad poziomem morza wynosi określoną ilość stopni, to wiatr zabiera parę wodną znad jeziora, wiezie ją kawałek dalej i zrzuca nad lądem w postaci śniegu (czasem też deszczu, jeśli układ temperatur jest stosowny.)
Tak w olbrzymim skrócie działa Lake Effect i zwykle objawia się w Michigan, po wschodniej stronie jeziora, albo jeszcze bardziej na wschód – w stanie Nowy Jork, a u nas stosunkowo rzadko. W ogóle okolice Wielkich Jezior to obszar najbardziej podatny na to zjawisko, choć, oczywiście, można go doświadczyć i w innych miejscach.
Takoż i dziś rano świeciło u nas piękne słoneczko, a w jego blasku migotał dość gęsty śnieg. Bardzo ładnie.