piątek, 29 października 2010

863. harmony

Wyrzucałam wczoraj magazyny w pracy (niemożebyć, WYRZUCAŁAM!) i wpadł mi w ręce obrazek z głową, potem obrazek z rozmaitością wszystkiego, a potem słowo harmony. Takoż się ukleiła trzecia już strona art journala – jeszcze kilka i dorobią się spinających je kółek, a kto wie, może i okładki! Kompozycja wyszła głównie niebieska, więc nadaje się na niebieskie wyzwanie w Thursday Theme Challenge.

Przesłanie kolażu jest takie, że chciałabym, by w moim rozumie – mimo wirujących w nim kolorów i miliona myśli – panowała harmonia, a razem z nią chociaż po odrobince istniały i pozostałe rzeczy.

I was throwing away old magazines yesterday (unbelievable! THROWING AWAY!) and I came across the head image, then the background with numerous details, and then the word harmony. Thus the third page of my art journal was born – mostly blue, so it fits with the Thursday Theme Challenge. A few more pages and it will really start turning into a book, which will be bound with metal rings and eventually will also get a cover.

The idea in this collage is that I would like for harmony to be present in my mind, despite all the colors and details dancing there. And also I’d like to think that at least some measure of the other ideas exists there.

czwartek, 28 października 2010

862. zagajnik mi wyrósł...

...czyli robią się leśne komponenty do kartek świątecznych.



Z wynurzeń belferskich: wczorajsza lekcja – mimo, że w środowe wieczory rakom strasznie trudno jest się skupić po całym dniu zajęć – wypadła całkiem-całkiem, choć mój najbystrzejszy brykał gorzej, niż zwykle i wyginał się na krześle niczym gąsienica. Zrobiliśmy sobie następującą zabawę: każdy dostał tajne słowo – nazwę dania, które miał gotować. Potem rozdawałam składniki i dzieciaki zgłaszały się po to, co im było potrzebne do danej potrawy. Przy okazji ćwiczyliśmy ostatnio poznane słowo „potrzebuję”.

Miałam trochę obawy, czy będą się orientowały w sprawach kuchennych, ale nie było żadnego problemu. No, może z wyjątkiem tego, że ich ojciec daje do zupy ogórkowej kapustę :), co mnie zszokowało, ale niechaj będzie. Kiedy wszystkie składniki zostały rozdane, każdy przedstawiał to, co zebrał, a pozostali zgadywali, o jaką potrawę chodzi.

Zdołaliśmy też zmontować trochę zdań. Nie udaje mi się zwalczyć wypowiedzi całkowicie z lekcją nie powiązanych, ale znamy na tyle słów i gramatyki, że jak ktoś już dziobek otworzy, to nieraz pytam „a po polsku?” i są w stanie przetłumaczyć.

Kolejny wielki sukces – odmiana czasowników. Wczoraj rzuciłam zupełnie nowy – „gotować” – i bardzo ładnie odmienili, choć z potknięciem na 3 os. lmn., bo „ą” im nie do końca leży. Przypominam, że w całym angielskim są raptem trzy końcówki, więc wbicie dzieciakom tego konceptu do łepetynek było niebywale trudne. Mam nadzieję, że jeśli przyjdzie im się uczyć jakiegoś innego języka, choćby hiszpańskiego, to będą do przodu w porównaniu z innymi, zdając sobie sprawę, że takie zjawisko istnieje.

Ale żebym zbyt szczęśliwa nie była, jeden znowu palnął „ona jest gotuje obiad” – kalka z „she is cooking dinner”. Baaardzo rzadko się to zdarza, ale tak, jak nam, Polakom, ciężko jest te czasy ciągłe zrozumieć, tak i Amerykanin nie od razu czuje, że się tam nie wtyka żadnego "jest”.

środa, 27 października 2010

861. papier, drewno, kamień

Ktoś przyniósł do redakcji pudełko szwajcarskich czekoladek, gdzie każda opakowana osobno kostka opatrzona jest obrazkiem. Rozmaitość spora, trudno wybrać, ale kiedy zobaczyłam zamek nad jeziorem, miałam wrażenie, że machają do mnie z jego okna. Czekoladka zjedzona, papierek wmontowany w drugą stronę moich Miejsc (okładki nadal nie ma, bo dwie strony, dodatkowo sklejone w całość, nie kwalifikują się jeszcze do tworzenia albumu.)

Okazuje się, że ów zamek, zlokalizowany tuż nad Jeziorem Genewskim, ma z tysiąc lat, jest wyjątkowo malowniczy i stanowi jeden z najpopularniejszych zabytków Szwajcarii – to i nic dziwnego, że wylądował na czekoladce. Z ważnych gości był tam Lord Byron, który na jednej ze ścian wyskrobał swój podpis, wandal jeden.

A na froncie domowym – nowa podłoga zainstalowana wczoraj przez T (hurra, precz ze starą wykładziną i gąbkową podkładką, która mieliła się już w drobny piaseczek). Jak to dobrze mieć małżonka, który umie takie rzeczy robić!

Na podłodze zaś widzimy stertę papierów, jaka poszła dziś do urzędu imigracyjnego, coby ów zmyślny małżonek mógł się stać obywatelem tubylczego kraju. 62 strony plus czek plus zdjęcia. Nie cierpię wypełniać formularzy, ale jeszcze bardziej nie lubię płacić adwokatom za wykonywanie takich czynności :)

wtorek, 26 października 2010

860. z pamiętnika nauczycielki

Z wczorajszego wpisu wynikło, że weekend odbył się dość płasko, ale zapomniałam o specjalnej lekcji polskiego z moim małym ADHDowcem. Lekcje owe wcale nie wynikają z żadnych opóźnień, a wręcz przeciwnie! Z całej piątki, mimo, że jest niemal najmłodszy, nawciągał do rozumu najwięcej naszej pięknej, acz trudnej polszczyzny, potrafi całkiem przyzwoicie czytać polskie słowa, no i proste teksty, dostosowane do słówek, jakie „przerabialiśmy”, rozumie całkiem nieźle. Generalnie jest bardzo bystry. Żeby zaś zbyt rajsko nie było, to notorycznie ma kłopoty z zachowaniem – i w szkole, i u mnie. Nauczyliśmy się nawet z tej okazji czasownika „brykać”.

Kilka tygodni temu zapytałam się go, czy chciałby sobie dorzucić 10 minut dodatkowej nauki zanim przyjdą pozostałe dzieci – i, ku mojemu zdumieniu, ucieszył się bardzo. Wyrysowałam mu bilet na specjalną lekcję polskiego, do którego dopisał sobie „admit one” i nawet po tygodniu miał go jeszcze w garści. Na pierwszym spotkanku pogadaliśmy o różnościach, a na drugim – w zeszłą sobotę właśnie – czytaliśmy legendę o smoku wawelskim, z którą poradził sobie znakomicie.

A potem pękałam z dumy, bo przyszedł ojciec – Polak, i mój uczeń przeczytał pięknie cały paragraf (utknął dopiero na ostatnim słowie – „nieszczęśliwy”, ale to jest naprawdę trudne słowo), a potem bezbłędnie przetłumaczył. W takich chwilach chce mi się fruwać :)
Na następnej lekcji będzie pewnie krzyżówka w oparciu o tę legendę i historyjka o stworoku z Loch Ness.

Z całkiem zaś innej beczułki – zajawka listopadowego skrapowania codziennością. Szpiczasto i niebiesko.

poniedziałek, 25 października 2010

859. liściaste kartki | leafy cards

Weekend minął jakoś po cichu, bez fajerwerków, choć rozum rozgrzał mi się wczoraj w kościółku, na wykładzie o proroctwie Habakuka. Wieczorkiem trochę się ukleiło – przede wszystkim dwie kartki jesienne z udziałem prawdziwych zasuszonych listków. W sam raz nadadzą się na wyzwanie u Rainbow Lady.

The weekend went by quietly, with the exception of the really nice brain activity during the church sermon on the book of Habakkuk. In the evening I spent some time in the craft room, which resulted first of all in two fall cards, with the participation of dried leaves. They will be perfect for Rainbow Lady’s challenge.



Sporządziłam też coś na kształt strony z art journala. Nie za bardzo wiem jeszcze, o co się dokładnie rozchodzi, ale myślę sobie, że może by to była metoda na wykorzystanie tych obrazków, co to szkoda wyrzucić, bo ładne, więc zbierają się w stosikach i nigdy nic się z nimi nie dzieje. Dziennik miałby tytuł „Mostly Places”, bo w większości znalazły by się chyba w nim miejsca. Trzeba jednak poczekać i zobaczyć, na ile mi starczy energii.

I also made something resembling an art journal page. Despite having produced a number of travel diaries, I’m not quite sure I know what I’m doing here. However, it could be a nice way to utilize all those pictures that are too pretty to be tossed, so they keep piling up and never move on. The title of this journal could be “Mostly Places”, since I’m always drawn to the photos from different parts of the world. (People are not necessary :) We’ll see how long this idea will last.

A poza tym natworzyłam jeszcze parę innych rzeczy – trochę na listopadowe skrapowanie codziennością, więc nie mogę pisnąć ni słówka; trochę elementów do kartek świątecznych, trochę calineczek... taaaaakie tam.

And then I made a few other things, for instance for the November edition of scrapping with the everyday, so they have to remain secret for a few more days :) And some Christmas card components, and some inchies… and so forth.

sobota, 23 października 2010

858. marudna pogoda

Chyba doznaję szoku, że po wielu tygodniach słońca i jesiennych cudności zwalił się na nas chłód i wiatr, a od zaciągniętego nieba kolory straciły z pięćdziesiąt procent natężenia. Nie mogę uwierzyć, że spałam dziesięć godzin... i jakoś tak miałabym ochotę schować się w dziurze, a jednak trzeba się wyturlać z kokonu i zabrać się za listę zaplanowaną na dzisiejszy dzień. Może to skutek trudnych snów, gdzie tuż obok dochodziła plama z jakiegoś pęknięteg zbiornika z chemikaliami, aparat zamiast robić zdjęcia służył jako komórka, na którą dostawałam anonimowe telefony, a koleżanka, która NAPRAWDĘ zna się na elegancji, wystąpiła w przejrzystej sukience i okropnych niebieskich galotach pod spodem.

Na pocieszenie natknęłam się na fajny link - trzeba conieco przewinąć, do rysunków.

piątek, 22 października 2010

857. kolekcja

W Imaginarium słoik pytał się ostatnio o kolekcje. Oczywiście, że nachomikowane mam różności, ale trzeba było coś wybrać, więc niechaj będzie krótka opowieść o kłodrach, czyli dwudziestopięciocentówkach (quarters). Kilka lat temu mennica wydała serię pięćdziesięciu monet poświęconych poszczególnym stanom; pojawiały się wedle kolejności dołączania do Unii, więc oczywiście Nowa Anglia poszła na pierwszy ogień.

Pamiętam, jak cieszyło nas odkrywanie nowych monet – ponieważ były w zwykłym obiegu, to w każdym sklepie można było natrafić na jakiś świeży egzemplarz i potem go studiować. Pojawiły się też specjalne klaserki, a że były niedrogie, to daliśmy się skusić. Tak wygląda nasza kolekcja:

Sfotografowałam z bliska kilka monet, które darzę szczególną sympatią, bo kojarzą się nam z naszymi wyprawami, albo też lubię przedstawione na nich postacie.

W Illinois mamy Lincolna (który wcale się tu nie urodził, ale spora część jego działalności przypadła na nasz stan), wieżowce w Chicago i silosy, których zatrzęsienie jest wszędzie poza Chicago.

W Alabamie jest portret Heleny Keller, która w dzieciństwie straciła wzrok, słuch i mowę, ale dzięki wysiłkom swoim i swojej nauczycielki zdobyła wykształcenie, zdaje się, że nawet doktorat, i stała się działaczką na rzecz niewidomych. Na monecie widać nawet odrobinkę pisma Braille’a.

Kalifornia wybrała Yosemite ze skałą Half Dome i Johna Muira, dzięki któremu powstał ten park i który jest autorem mnóstwa „złotych myśli” o naturze, jak choćby „The mountains are calling and I must go”, albo że w lesie każde drzewo jest jakoś przyczepione do całego wszechświata. Parafrazując.

Oregon – wspomnienie wycieczkowe, Wielkie Jezioro Kraterowe z czubatą wyspą wcale nie na środku.

Utah nawiązuje do słynnego złotego gwoździa (który ponoć tak naprawdę wcale nie był złoty), jaki ceremonialnie wbito przy połączeniu kolei idących z zachodu i z wschodu, co dało nam Kolej Transkontynentalną. (Trochę się rozczarowałam odkrywszy, że ta kolej nie szła przez cały kontynent, ale trudno - 2700 km też robi wrażenie.)

Floryda przedstawia prom kosmiczny oraz statek – prom jako wspomnienie wycieczkowe, a statek – to może nawiązanie do tego, że na Florydzie założono pierwszą europejską osadę, St. Augustine, ale to byli Hiszpanie, a nie Anglosasi, więc jakoś ten fakt umyka.

No i wreszcie Maine – tam jeszcze nie byliśmy, ale kiedyś zapewne się wybierzemy. Obrazek mi się podoba :)

To tyle gawędy – mam nadzieję, że nic nie pomąciłam, bo piszę z pamięci :) A jak pomąciłam, to T zapewne mnie powiadomi.

czwartek, 21 października 2010

856. się losowało, się wylosowało

Melduję posłusznie (oglądaliśmy niedawno Szwejka i ten tekst nie może mi wyjść z głowy :), że losowanie karteczki się odbyło – jak pokazuje poniższy zmięciuch, pakiecik pofrunie do Szanownej 2:16. Poproszę zatem o adres pocztowy na kasiakonwalia@gmail.com i zaraz powędruję na pocztę! Dziekuję również wszystkim innym Koleżankom za zgłoszenia :)


A na okrasę – zdjęcie poranne z osiedla. Wyjeżdżałam już prawie, ale kiedy zobaczyłam taki dywan strąków, to MUSIAŁAM się zatrzymać i sfotografować. Wiegachne te strąki są, zmierzyłam jeden – sięga mi od łokcia aż po końce palców rozłożonej dłoni! Muszę jakiś rozdłubać i zobaczyć, co jest w środku.

środa, 20 października 2010

855. ekspreskartki

Dostałam na urodziny kartkę recyklingową z pewnej instytucji charytatywnej, wspomagającej ofiary przemocy domowej, bezdomnych i ubogich. Kobietka, którą mi ją dała, zbierała w zeszłym roku „używane” kartki, ale jakoś się nie zainteresowałam, co z nimi robi. Okazuje się, że grupa ochotników daje im nowe życie, po czym te nowe karteluchy są sprzedawane i w ten sposób zbiera się fundusze.

Takoż i zrobiłam, na razie pięć – wspomniana koleżanka ma w sobotę urodziny, więc dostanie między innymi kupkę kartek dla swojej organizacji, a ja pozbędę się chociaż kilku zachomikowanych egzemplarzy :) Nigdy nie zajmowałam się grupowym recyklingiem kartkowym, a to całkiem przyjemne zajęcie, szczególnie, jeśli przyczepiona jest do niego jakaś misja.





Tylko co mnie tak na same pomarańcze z fioletem wzięło??

poniedziałek, 18 października 2010

854. wycieczka na kołdrzaną wystawę

W sobotę, w ramach małego prezentu urodzinowego, poszłam sobie na wystawę quilts, czyli kołder czy innych dzieł, mniejszych i większych, powstałych za pomocą łączenia szmatek. Tak chyba można to najszerzej zdefiniować.

Rozmaitość quilts jest olbrzymia: bywają mozaiki, hafty, aplikacje; materiały też są różnorakie i przede wszystkim kolorowe aż do zawrotu głowy. Sama nie wiem, które najbardziej podziwiam - czy geometryczne wzory, do których zmontowania konieczna jest matematyczna dokładność i wyobraźnia, żeby się setki szmatek zeszły w wielką powierzchnię, czy skomplikowane aplikacje, również z mnóstwem elementów.

Zachwyciłam się więc samymi kołdrami, nawsadzałam nosa do sklepów, jakie umościły się na obrzeżach sali wystawowej (akhem... nie obyło się bez nabycia kilku rzeczy...), ale chyba najbardziej olśniła mnie pasja kobietek, z którymi tam rozmawiałam. Meldowałam na początku, że ja kołderek nie szyję, bo mnie to przerasta, ale że papier, że trochę mixed media, więc były dwie sekundy zdumienia, co w takim razie tu robię, ale pędem wyjaśniałam, że ja po inspirację i że wszelkie rękodzieło mnie fascynuje. Od pań aż świeciło entuzjazmem, grzało twórczą energią.

Zakupiłam sobie dwa pakieciki starociowych guziczków - białe (z muszli) i niebieskie, jak również conieco ścinków szmatkowych.


Ścinki biorą się stąd, że członkinie kołdrzanego cechu zbierają przed wystawą resztki z tego, co robią i pakują w woreczki, po czym sprzedają po dolarze i w ten sposób zbierają fundusze na zarządzanie cechem. A w takim worku może się nawet trafić kawałek kołderki albo hafcik, albo inna niespodzianka.

Po tym przydługawym wstępie zapraszam na mały fotoreportaż z sobotniej frajdy - niektóre zdjęcia nie wyszły mi niestety zachwycająco, jako że światło było marne, ale widać, ossochozi.

PS. Grzebiąc w źródłach, natrafiłam na stronę z pięknymi guzikami, choć wielkie są i jakoś się grafika rozjeżdża, przynajmniej u mnie, ale warto wsadzić oko.

niedziela, 17 października 2010

853. dziś są moje urodzinki, czyli małe rozdawnictwo

...najprawdopodobniej klejem jakimś, albo farbą :) Niewykluczone, że dla niektórych z nas ten rodzaj upaćkania jest bardziej ekscytujący od żywnościowego.

Napomknę jeszcze, że w pracy świętowanie zaczęło się już miesiąc temu, bo koleżanka źle sobie przeczytała w spisie urodzin i myślała, że chodzi o wrzesień; takoż potraktowano mnie wtedy ciastem i słodyczami, oraz dowiedziałam się również, że w przeddzień udekorowano moją dziuplę, po czym w ostatniej chwili wszystko usunięto :D

Z okazji urodzin ogłaszam małe rozdawnictwo, choć troszkę z duszą na ramieniu, bo jeśli nie znajdą się żadne chętne duszyczki? Wszak słodyczy natrzepane jest po blogach bez liku. U mnie będzie nadjeziorna kartelucha, której wytworzenie opisane było niedawno w Imaginarium, plus papiery jakieś, ale nie pokażę jakie, haha. Wystarczy się wpisać w komentarzach pod spodem. Losowanko odbędzie się w środę, 20 października o północy czasu mojego, czyli Central Standard Time, czyli siedem godzin później, niż w Polsce.

sobota, 16 października 2010

852. lodowata gwiazda

Do świąt niby mnóstwo czasu, ale jeszcze przede mną cała wyprawa do Polski, przygotowania do niej, powrót i ogólne zamieszanie przedświąteczne... co parę dni pojawia mi się na biurku jakiś kraft świąteczny, tym razem wynikający również z październikowego skrapowania codziennością (dziękujemy dotychczasowym uczestniczkom i czekamy na dalsze wspaniałe pomysły!)

Ot, ponaklejałam zapałki, nawet nie usuwałam główek, bo w ten sposób są ciekawsze; pomalowałam tradycyjnie gesso, a potem akrylówką, ze dwa razy. Podkleiłam srebrzystym kartonem ze starego folderu (trzeba jakoś wykorzystywać sterty dóbr, jakie przechwyciłam na zakładzie, kiedy je wyrzucano), dodałam po drodze sznureczek-zawieszkę - i przynajmniej jedną ozdobę już mam :)

piątek, 15 października 2010

851. jesienny piątek

Niezmiernie miło jest znaleźć w skrzynce coś innego, niż rachunki bądź śmieciopocztę – czasem po prostu trzeba się na coś zapisać i poczekać. (A propos zapisywania – cieszy nas ogromnie huczny odzew, o ile tak można powiedzieć, na propozycję wymiany zapałczanych pudełek; przerósł stanowczo nasze oczekiwania :). A ja na razie mam jesienne tagi, jakie przywędrowały z Anglii, z wymiany jesiennej na Weekend Taggers:

czwartek, 14 października 2010

850. zaaamień się ze mną...

...pudełeczkiem zapałczanym, okraszonym fantazyjnymi dekoracjami, zawierającym niespodziankę jakąś - może być albumik, przydasie, co Ci przyjdzie do głowy. Poniżej jest moje, a jeśli chcesz zobaczyć, co wysmażyła Mrouh, albo jeśli masz ochotę się zapisać - to pędem do Imaginarium!

środa, 13 października 2010

849. kilka kropli jesieni

Ozdobiłam sobie ostatnio jesienne świece jesiennymi papierami – miałam jeszcze dołożyć napisy, nawet je wypieczątkowałam, ale szkoda mi było zasłaniać nimi wzorzyste papiery. Napisy zatem, choć smakowite - dynia z cynamonem i krem orzechowy - pójdą... do jakiejś przechowalni, wkleją się może do kajetu z pomysłami. Świeczki natomiast zaraz zameldują się na wyzwanie w Szufladzie.

Burzę dziś rano mieliśmy... chyba ze dwa tygodnie nie spadła ani kropelka, dzięki czemu mieliśmy wyjątkowo cudną kolorystykę na drzewach, ale jak dziś lunęło, to ścianą. A potem szłam sobie do pracy i upolowalam kilka kropelkowych zdjęć.


wtorek, 12 października 2010

747. historyjka psychogeograficzna, czyli kartka dla przyjaciela z Quebecu

Z poniższą kartką wiążą się co najmniej dwa momenty serendypii. Po pierwsze, kiedy kupiłam trójpak najtańszego mydła do popsucia w ramach wrześniowego skrapowania codziennością, okazało się, że każde opakowanie wewnętrzne opatrzone jest złotą myślą - i to bilingualnie, po angielsku i francusku. Jedna z myśli była o tym, że dom przyjaciela zawsze jest blisko i łatwo do niego dotrzeć.

Akurat leżało mi na stole kilka domkowych znaczków z Polski, które padły jakoś na te tła robione w niedzielę... i złożyło mi się to wszystko do kupy tak zwanej. Przyszyłam guziki, przylepiłam zestaw do jakiegoś papieru skrapowego... i pacnęłam się w czółko, że przecież lepiej byłoby zrobić tło z mapy, skoro mowa o podróży. Odkleiłam w ostatniej chwili, z trudem.

Nie mam, niestety, mapy Quebecu (w której to prowincji mówi się właśnie po angielsku i francusku); pocięłam kiedyś zdublowaną mapkę Kolorado, więc wykorzystam, myślę sobie, nikt się przecież nie zorientuje.

Posklejałam całość, oglądam - rety, własnym oczom nie wierzę! W Denver mają mianowicie Quebec Street i zupełnie przypadkowo uliczka owa załapała się na moją karteluchę! Aż musiałam tę nader ekscytującą sytuację opowiedzieć T, który nazwał ją "historyjką psychogeograficzną" - i stąd tytuł posta. Teraz wiadomo, że TAK MIAŁO BYĆ.

niedziela, 10 października 2010

747. fioletowość | the color purple

Tło powstałe z taśmy maskującej pomalowanej gesso i akrylówką wykorzystałam do bardzo fioletowej kartki na wyzwanie w Wednesday Stampers; dołożyłam motylki oraz kwiaty - takoż fioletowe, ale o zupeeeełnie innej fakturze, malowane akwarelą i H20 po wcześniejszym gorącym embossingu. Nie wiem, czy nie rozpędziłam się za bardzo z nagromadzeniem tego wszystkiego, ale trudno - za późno :)

Last Sunday I created a few background sheets based on the Friday Thought Jar in Imaginarium: pieces of masking tape were painted with gesso and acrylics. Love the texture, and I don't know why I had never tried it before!

Anyway, I used one of the backgrounds for a very purple card for the Wednesday Stamper challenge. I added stamped butterflies (note to self: even regular ink works fine on this type of surface), and a couple of flowers - also purple, but in a very different texture: watercolors on hot embossing resist.

Not sure if I didn't overdo this technique combination, but oh well, too late :)



746. zamaskowane kolory

Słoik wczorajszy w Imaginarium popchnął mnie ku eksperymentom z taśmą maskującą, gesso i akrylówkami. Oto wyniki:

Po pierwsze - z wzorkami wyskrobanymi szpicem pędzla, w przygotowaniu do montażu kwiatków, jeszcze nie gotowych; po drugie - pomalowane najpierw farbą fioletową, a potem biało-perłową, niemal suchym pędzlem; po trzecie wreszcie - wzór bardziej regularny, z kwadracikami wyciętymi z taśmy.

sobota, 9 października 2010

845. kartka nadjeziorna

Wszędzie dookoła cudne jesienne kolory - październik jest w tym roku wyjątkowo dla nas łaskawy. Perfekcyjne proporcje chłodu i słońca malują co dnia inne obrazy.

A w Imaginarium wracamy jeszcze do barw letnich, do kartki zainspirowanej wycieczkami nad jezioro Michigan - zapraszam na bibułkowy kursik!


piątek, 8 października 2010

844. gwiaździście

Coś mi się zdaje, że mam gwiazdkową obsesję, szczególnie względem gwiazd sześcioramiennych. Robi się je trudniej, niż ośmioramienne, bo trudniej jest odmierzyć równe ramiona, ale to nic – robię sobie właśnie Uniwersalny Szablon Gwiazdkowy, którym się na niniejszym blogasku podzielę, jak już będzie do końca wyrysowany. Z wersji „na brudno” skorzystałam przy wyznaczaniu poniższej wersji, która oczywiście związana jest z patyczkowym wyzwaniem w Imaginarium. Na razie mamy na zdjęciu work in progress, pracę w toku, bo jeszcze będzie malowanie i naklejanie na tło – w tej chwili zapałki są przylepione, potraktowane gesso i częściowo jedną warstwą akrylówki.

A z całkiem innej beczki, choć w zbliżonej kolorystyce – kot jest gotowy na jesienne chłody (po prawdzie, to jest na nie gotowy i w środku lata :) Wepchał mi się dziś pod aparat, kiedy fotografowałam gwiazdkę:

czwartek, 7 października 2010

843. fresh cotton, czyli zagwózdka translatorska

Kupiłam kolorowe świeczki w rozmaitych zapachach z przeznaczeniem na prezenty - planuję zrobić im ubranka z napisami po polsku. Czytam, jakież to atrakcje olfaktoryczne nabyłam i wszystko dobrze, tylko ta świeża bawełna? Czy świeża bawełna ma po polsku sens? I co to w tubylczym języku znaczy?

Zapewne nie chodzi o bawełniane watki zebrane świeżo z krzaka, bo to albo w ogóle nie ma zapachu, albo jakiś sucho-zielskowy. Pranie dopiero co wyprane? Świeże pranie? Pościel wietrzona w słonecznym ogrodzie? Krochmalona ścierka?

Może rano przyjdzie mi do głowy coś genialnego.

środa, 6 października 2010

842. kilka drobiazgów

Dziś tylko małe zadziwienie jesiennym pięknem…

...i zajawka tego, co obecnie ulega przemianie na moim kraftbiurku.

Aha, i ciekawy link – dla ciekawskich nosowsadzaczy szczególnie, bo można podejrzeć, co inni mają na swoich rękodzielniczych stołach.

poniedziałek, 4 października 2010

841. grrruchanie

Gruchę mam dziś do pokazania, szybką wyklejanko-zszywankę na wyzwanie owocowe w Weekend Taggers. Tagi właściwie są tylko do mania, nie do jakiegoś konkretnego wykorzystania – może jedynie jako zakładki, ale nie mogę się oprzeć tagowym zachętom :-)
I have a pear to show today, for the fruity challenge on Weekend Taggers. I can’t resist making these little pieces, although they don’t serve a clear purpose (maybe as bookmarks only…) But it’s so much fun to just HAVE them!

Drugie dzieło – gotycki tryptyk - dziś pokaże tylko front, a resztę kiedyś później. Jest to kartka/prezent urodzinowy z cytatamy o Włoszech, przeznaczona dla wielbicielki tego kraju. Jak widać, eksperymentuję ambitnie z gesso i z wykorzystaniem...papieru toaletowego do produkcji trójwymiarowych akcentów :)
The second piece – a gothic triptych – I’m just showing the front today, and the other panels will be revealed later. It’s a card/gift with quotes about Italy for a lady that loves this country and intends to visit it next year. I’m experimenting with my latest discovery – gesso, and also using toilet paper to cast 3-dimensional pieces :)

sobota, 2 października 2010

840. znalezisko, czyli historyjka na niedzielę

Zatrzymałam się wczoraj na garażowej wyprzedaży, których ostatnio namnożyło się w okolicy niczym pożółkłych listków na drzewach. Rozglądałam się wstępnie za książkami dla dzieciaków na święta i akurat udało mi się znaleźć kilka ciekawych pozycji. W pudłach z literaturą natknęłam się też na replikę katalogu Searsa, który jest dość ciekawą ciekawostką w amerykańskiej historii.

W 1888 roku niejaki Richard Sears wykorzystał fakt, że spora część Amerykanów mieszkała na wsiach, od czasu do czasu odwiedzając pobliskie miasteczka celem dokonania zakupów - często po bardzo wygórowanych cenach, zależnych wyłącznie od widzimisię właściciela sklepu. Sears wydał katalog, z którego można było sobie zamówić różności - od igły aż po... dom, a jego głównym plusem było to, że zawierał również atrakcyjne, a zarazem stałe ceny.

Dom - zestaw zawierający wszystko, co potrzebne było do budowy - przyjeżdżał w częściach koleją, a składało się go z pomocą krewnych i znajomych. W ramach ulepszeń można było sobie zamówić centralne ogrzewanie, albo instalację wod-kan czy elektryczną, co generalnie podniosło jakość życia na amerykańskich zabipiach. Program sprzedaży domów działał w latach 1908-1940 i rozprowadził ponad 70 000 sztuk w 370 różnych odmianach. To by dopiero było - zamówić sobie domek i go samodzielnie wyskładać! Tu można zobaczyć plan chatki oraz kilka przykładów.

W mojej małej replice katalogu domów akurat się nie dopatrzyłam, ale za to są śliczne strony z lampami, zegarami czy porcelaną, a nawet z jakimiś wielkimi grajownikami. Przydadzą się do skopiowania i wkręcenia w jakieś dziełka, bo oczywiście nie ośmielę się tej książeczki pociąć.



Dorzucę jeszcze na koniec dwie ciekawostki. Pierwsza jest taka, że katalog urósł do kilkuset stron i na wiejskich terenach stał się synonimem... papieru toaletowego, świetnie nadając się do wykorzystania w ubikacjach typu outhouse, czyli budka na zewnątrz. (Coś mi się zdaje, że sama pamiętam taką karierę rozmaitych publikacji na wsi w Polsce, z ćwierć wieku temu :)

Druga ciekawostka jest taka, że Sears stał się w pewnej chwili największą na świecie firmą parającą się sprzedażą detaliczną i nabił tyle kasy, że stać go było na wystawienie w 1974 roku najwyższego budynku na świecie - 442-metrowej Sears Tower nierozerwalnie związanej z naszym pięknym Chicago. Rekord wysokości wytrzymał niemal 25 lat. Nazwa przetrwała o wiele dłużej, choć Sears stopniowo się z wieżowca wyprowadzał, aż wreszcie w zeszłym roku londyńska firma wynajmująca masę biur w tym budynku usiłowała przeforsować zmianę nazwy, ale sądzę, że mimo umieszczenia jej na froncie 99% chicagowian i tak nie wiedziałaby, co to Willis Tower, natomiast o Searsie wie każdy.

My zaś mieszkamy gdzieś za horyzontem tego nocnego widoku z tarasu na sto trzecim piętrze.

PS. Z najwyższością budynków to nie taka prosta sprawa, bo istnieją różne kategorie wynikajace ze sposobu mierzenia: od podstawy do dachu, albo do czubka wież, albo do czubka anten na owych wieżach się znajdujących. I można się kłócić :)

838. patyczki

Poniższa fotka nie oznacza bynajmniej, że spadł śnieg - wręcz przeciwnie, mamy początki cudnej, złotej jesieni, a prognoza zapowiada cały tydzień słonecznej pogody, w której, jak się spodziewam, jesienne kolory owiną drzewa jaskrawym szalem. W Imaginarium mamy nowe wyzwanie, wszak zaczął się październik - po szczegóły zapraszam TU!

piątek, 1 października 2010

838. o niemiłych wspomnieniach

Wyrzuciłam dziś przedmiot z jednej strony milusi, ale z drugiej - obwiązany niemiłymi wspomnieniami niczym drutem kolczastym. Chodzi o zabawkę, delfinka grającego na gitarze, zakupionego w PL dla r-Eksia tuż przed "ostatecznym i nieodwołalnym rozkładem pożycia małżeńskiego", ale kiedy jeszcze nie myślało się na poważnie o Rozwiązaniu Węzła. Jeszcze się miało życie rozprostować, ale się nie udało.

Delfinka w domu mieć nie chciałam, bo przypominał tamte czasy; szkoda mi jednak było miłego pyszczka, siedział więc w pracy gdzieś w dziurze pod biurkiem i co parę miesięcy się na niego natykałam, aż wreszcie ostatnio postanowiłam się go pozbyć. Jakoś nie mogłam się zdobyć na przekazanie go do Sklepu Drugiej Szansy, choć nie jestem przesądna, więc postawiłam go wczoraj na murku przy śmietniku... dziś był wewnątrz kontenera, widziałam, kiedy wrzucałam śmieci. Trochę mi go żal, ale przecież to jedynie stara zabawka, a nie mogę w nieskończoność trzymać przedmiotów z tamtych czasów, przypominaczy smutnych dni. Bo teraz są czasy o wieeeeele lepsze.

Jak na ironię, wygląda na to, że nie da się zmniejszyć ilości smutków przypadających na jednego człowieka za pomocą wyrzucenia przedmiotu na śmietnik, bo w pracy spadły na mnie dwie szokujące wieści: najpierw, że koleżanka złożyła wymówienie (w niemiłych okolicznościach), a potem, że kolega ma dziś sprawę rozwodową. I nie mogę się teraz na niczym skupić, bo się jakoś podskórnie o nich oboje martwię.