poniedziałek, 30 marca 2015

15:35. testów ciąg dalszy

Co do spraw ocznych, wiem już że:
  • kontakty dwuogniskowe - mowy nie ma; widzę dobrze tylko w ograniczonej odległości, nawet rejestracja samochodu przed maską jest już trochę zamazana. Na dodatek bardzo niedobrze jest mi w nich na zewnątrz nawet przy lekkim słońcu i w ogóle oczy bolą nawet wewnątrz. Co ciekawe, ŚWIETNIE widzę w nich rozmówcę - wszystkie pory na pyszczydle :) Ale na tym to akurat nie bardzo mi zależy.
  • kontakty zwykłe 3.00 - na odległość jako tako, czytanie - szczególnie małych literek i w kiepskim świetle - bardzo niefajnie. Przypomina mi się wieczorna jazda w Kostaryce, gdzie próbowałam czytać mapę przy samochodowym kinkiecie i wszystko było tak zamazane, że zdawało mi się, iż kontakty w ogóle wypadły mi z ocząt.
  • kontakty zwykłe 2.75 - nadal w fazie testów - prawdopodobnie będzie to najlepsze rozwiązanie podróżne.
  • paczauki najzwyklejsze szklane 3.00 i 2.75 - najlepsze rozwiązanie na codzienne działania: na odległość i w biurze dobrze, zdejmujemy do czytania (szczególnie Kindla).

Przetestowałam też w tygodniu bluzkę na spotkanie z Żydami mesjańskimi, gdzie trzeba się ubrać skromnie i niejako po żydowsku. W niedzielę zbadałam całość stroju - może być. Z ciekawości poeksperymentowałam też wczoraj wieczorem z zawojem na głowę czyli tichel - nie jest to zbyt skomplikowane i nawet posiadam szal, z którego można zmontować całkiem niezłe nakrycie głowy.

No i nauka/sprawdzanie hebrajskiego - kursywka. Mam listę słówek napisanych alfabetem kwadratowym oraz kursywą - przepisuję zatem kwadraty kursywą i sprawdzam potem, czy dobrze.

Źródło

Widzę pewne problemy z rzadko używanymi literkami oraz z kilkoma, które piszą mi się w lustrzanym odbiciu. Odczuwam też pewne zamieszanie wynikające z wariantów - bo mam w tej chwili co najmniej trzy wersje zawijasków z różnych źródeł i każda jest trochę inna; co niby jest normalne, bo podobnie byłoby z europejskim alfabetem, ale jednak mąci.

Przekładanie kwadratowego na kursywę mam już więc względnie opanowane (chyba wskrzesiło się to, co umiałam dwa lata temu, bo niemożliwe, żebym w dwa dni spamiętała ponad trzydzieści znaczków). Kolejnym etapem będzie ćwiczenie czytania tychże zawijasków, do czego muszę sobie najpierw napisać kilka tekstów, bo nie mogę trafić na takowe w internetach.

W następnej kolejności koniecznie muszę się zagłębić w czasowniki. Mam pewien plan - zrobię sobie najsampierw układankę z jakimś podstawowym czasownikiem: rozmieszczanie karteczek z poszczególnymi formami w kratkach osobowo-rodzajowo-czasowych. To mi da generalną orientację w końcówkach. Potem będzie się pod to podłączało podstawowe czasowniczki.

czwartek, 26 marca 2015

15:34. żelazeczko, czyli w stronę glampingu i inne testy

Testowałam wczoraj żelazeczko zakupione w celach podróżnych. Chcielibyśmy w Izraelu wyglądać dość przyzwoicie, a nie ma gwarancji, że hotele zapewnią prasowanie, więc T zamówił malutkie bejbi żelazko.



Wyprasowałam wczoraj kilka sztuk i żelazeczko spisuje się znakomicie. Nawet biała bawełniana koszula z zakładeczkami i falbaneczkami wyszła całkiem przyzwoicie.

Niniejszym przemieszczamy się w stronę glampingu, czyli glamour camping - gdzie niby śpi się w namiocie, ale ma się wszelakie wygody, na przykład jacuzzi albo łazienkę. To w sumie żart, bo nie sądzę, żebyśmy ciągnęli żelazko w dzicz, gdzie rzadko bywa taki intensywny prąd. Nasza mała elektrownia samochodowa, podłączana do zapalniczki, daje radę przy laptopie, ładowarce do baterii-paluszków, przy namiotowej lampie, przy różnych rzeczach łączonych przez USB - ale żelazko jednak wymaga gęstego prądu i auto tyle aż nie da.

Testowanie trwa też na froncie laszon ha-kodesz, czyli hebrajskim. Przebijam się przez gromady słówek w sposób tematyczny. Odkrywam, że trochę już znam albo prawie znam - śledź to hering, łosoś - salmon, sardynka - sardin, rozmaryn - rozmarin, imbir - dżindżer itd.

Jadę z koksem w postaci karteluszek ze słówkami czyli flashcards - w pudełku po serku już się skończyło miejsce, przejdę chyba do mydelniczki. Na jednej stronie piszę sobie polskie słowo na górze i hebrajską wymowę na dole; na drugiej stronie wyraz hebrajski. W ten sposób mogę się testować na wszystkie strony - zaczynając od polskiego, od hebrajskiego brzmienia albo hebrajskiej pisowni. Jak na razie słówka spamiętuję, ale niedokładnie - szczególnie samogłoski, które w liczbie mnogiej czy statusie constructusie lubią się wymieniać na inne i stwarzać w ten sposób kłopot dla pamięci.

Powtarzam też alfabet "pisany" czy też kursywę - nie wiem nawet, jak się to najbardziej prawidłowo nazywa. Liczę na to, że gdzieś w rozumie siedzą już te połączenia, bo w końcu kiedyś to prawie-że umiałam, tylko przestałam używać i nauka poszła w las. A nie ma się co oszukiwać - bez tego drugiego alfabetu w Izraelu będzie bida, bo pojawia się on nader często w napisach w sklepach i innych potocznych miejscach.

To dość ciekawe zjawisko, bo niektóre litery wyglądają podobnie do polskich, albo nawet całkiem tak samo - tylko trzeba sobie wbić do głowy, że czytają się inaczej. Na przykład kółko, które dl tej pory zawsze przedstawiało o, teraz będzie s. Małe n to teraz będzie ch, ale nie ma się co rozpędzać, bo duże N to będzie m - ale tylko na początku albo w środku wyrazu, bo na końcu trzeba napisać kółko z patyczkiem, ale nie jak nasze a, tylko w lustrzanym odbiciu.

I z jednej strony zjawisko jest już znane - w końcu c po rosyjsku to s, wszyscy wiedzą - ale przyswajanie nowego rozumienia istniejących symboli to dobrowolne mącenie sobie w rozumie. Dobrze, że nie ma przebicia między wszystkimi trzema alfabetami; może ewentualnie niedokończone małe p, które w rosyjskim byłoby r, a w hebrajskim k. (I można by rozwinąć jeszcze ten wątek w kierunku tego, jak względne są litery i że to wszystko to jedna wielka społeczna umowa - i każde społeczeństwo może sobie kółko interpretować według własnego widzimisię.)

I manie dwóch alfabetów to też nic dziwnego - przecież i w naszym zwyczajnym, europejskim, mamy litery duże i małe, które nie zawsze są bardzo podobne. W cyrylicy też. Na dodatek istnieją różne warianty - na przykład a i a z okrągłym brzuszkiem czy g i g. I to dla nas takie oczywiste, nikt się nawet nie zastanawia nad tym faktem.

No i dzisiaj testuję też soczewki dwuogniskowe.

wtorek, 24 marca 2015

15:33. jak okiem sięgam

Bieżący tydzień to czas wielkiego testu okulistycznego. Sprawdzam mianowicie, jakie paczauki powinnam używać, bo najwyraźniej zachodzą zmiany trudne do uchwycenia. A może to jakaś oczywista sprawa, tylko ja nie ogarniam.

W sumie nie jest bardzo źle. W okularach widzę całkiem nieźle, z wyjatkiem dłuższego czytania książki, szczególnie na Kindlu. Wtedy okulary się zdejmuje. Problem pojawia się na wycieczkach, gdzie najczęściej zakładam kontakty (celem używania okularów słonecznych), bo albo widzę budynek, albo opis budynku -a nie da się soczewek myk wyjmować u zakładać.

Wczoraj testowałam zatem kontakty 3.00, czyli te, które miałam do tej pory i wydają się ciut za mocne. Dzisiaj mam 2.75 - oczko słabsze. Na dłuższą metę w pracy z komputerem nie są jednak całkiem wygodne. Jutro zakładam trzecią parę - dwuogniskowe oh la la! 

No i w sumie nie wiem, mam niewyraźne odczucia co do tego całego badania. Wczoraj okulista sprawdzał najpierw, jak widzę w okularach tablicę z literkami - widzę bardzo dobrze, czytam nawet najmniejsze. Potem zakładał rozmaite szkieuka do machiny - na moment poczułam się jak hipochondryk konfabulator, bo znów wyszło, że najlepiej widzę przez to, co mam.

Tylko to czytanie i patrzenie z bliska. Złapałam się na tym, że na talerz z jedzeniem zerkam "pod" okularami, bo nie widzę, co jem :) Do kraftów często okulary zdejmuję i do maleńkiego druku... czyli jednak coś jest na rzeczy.

Całkiem możliwe, że nie będzie rozwiązania jednoprzedmiotowego - to znaczy nawet jeśli się względnie dopasuje kontakty, to i tak trzeba będzie nabyć okulary do czytania. Już się widzę z takimi chudymi szkłami na końcu nosa :)

Dobra wiadomość w tym wszystkim jest taka, że moje oczka raczą być popsute w taki sam sposób - a to oznacza, że wystarczy zakupić jedno pudełko kontaktów, a nie dwa, skoro korzystam z nich tak rzadko. I myślę, że przed Izraelem uda się dokonać tak wyboru, jak i zakupu.

Z innej beczki zaś - bez względu na dioptrie widzę dookoła ŚNIEG.


czwartek, 19 marca 2015

15:32. maska + pasta


W styczniu zakupiłam pierwszą w życiu pastę strukturalną - i niestety minęły aże dwa miesiące do pierwszego eksperymentu. Na sobotnią kraftolekcję zaplanowałam użycie jej z maską, więc robię stronkę do art journala, żeby dziecię miało czym się inspirować.

No i zachwyt! Nawet przy moim zerowym doświadczeniu wyszło całkiem fajne tło - a na pewno można jeszcze osiągnąć ciekawsze efekty.

Tematem będzie wiosna, więc dorobiłam jeszcze gałązkę z kwiatysiami z brrrrokatem na modpodge'u.

Wyjdzie mi chyba rozkładówka, bo właśnie zdałam sobie sprawę, że z Lili w sobotę będę robić następną stronę, żeby na bieżąco pokazywać jej kroki. Po lewej stronie SPRING, po prawej IS IN THE AIR, okraszone może jakimiś maleńkimi cytacikami. Uśmiecham się z samego rana.

W zeszłym tygodniu działałyśmy na tłach napsikanych przez tę samą maskę - nie za bardzo to widać na mojej karcie, bo to metaliczny fiolet na ciemnej czerwieni, Fajnie się jednak mieni pod światło. Odnotowuję również pierwsze użycie białego długopisu żelowego - na czarnej akrylówce wyszło jak kreda na tablicy, ostatnio bardzo modna.




środa, 18 marca 2015

15:31. co się zmieści do rozumu

Ostatnio dość intensywnie mieści się praca. Odkąd nastał nowy szef, Szparagiem zwany ze względu na swą długość i cienkość (kolor raczej nie, choć może sprawiać dość blade wrażenie, szczególnie w połączeniu z częstym pokasływaniem na skutek alergii), efektywność działań znacznie się podniosła. Samo się to jakoś stało, po prostu dlatego, że DZIEJE SIĘ, nowe strategie, raporty, nowe podejście.

W kwestii mojej osobistej obecność Szparaga skutkuje nowym materiałem leksykalnym. Gość ewidentnie charakteryzuje się polotem językowym - do tego stopnia, że zakleiłam cały komputer samoprzylepkami z nowym słownictwem. Przyniosłam wreszcie notesik, bo karteluszki zaczęły wspinać się na monitor.

Oprócz nowinek angielskich intensywnie upycham w rozumie hebrajski - wszak do wyjazdu pozostał równo miesiąc! Wieczorem czytam sobie skrót podstaw gramatyki - nie ogarniam wszystkiego, ale przynajmniej mam świadomość, że istnieje. Nie dam rady na bieżąco zakuć przykładowo wszystkich afiksów spełniających rolę zaimków dzierżawczych.

Wczoraj podciął mi trochę skrzydła status constructus, czyli potrzeba uczenia się każdego rzeczownika w czterech wersjach: absolutus pojedynczy i mnogi oraz constructus pojedynczy i mnogi. A, no i jeszcze niektóre słówka przydałoby się spamiętać w liczbie podwójnej. Oj wej.

Przymiotniki również występują w czterech formach - rodzaj żeński i męski trzeba przemnożyć przez liczbę pojedynczą i mnogą. Na szczęście jest to względnie regularne. Podcięte skrzydła odrastają też, kiedy pomyślę sobie, ile wersji każdego słowa musi spamiętać uczący się naszego pięknego polskiego! Nie tylko liczbę pojedynczą i mnogą rzeczownika, ale jeszcze odmianę; to samo z przymiotnikami (tylko gorzej, bo jeszcze są rodzaje), liczebnikami...

Nauka dzieli mi się z grubsza na cztery działy, co opisać można zgrabnie metaforą budowlaną: zaprawa czyli gramatyka, cegiełki czyli nabijanie słówek (za pomocą tej strony i tej) oraz czasowniki (osobna półka, bo trzeba pruć na pamięć odmiany), i dział czwarty - prefabrykaty, czyli gotowe wyrażenia i zdania z rozmówek. Nijak się to ma chyba do bardziej standardowych podejść do nauki języków obcych, ale trudno, taki sobie plan wymyśliłam :)

I właściwie można by się puknąć w czółko: po co mi to? W Izraelu i tak będziemy z przewodniczką, a poza tym i tak masa ludzi mówi po angielsku. Kręci mnie jednak niesamowicie to, że może uda się conieco przeczytać tu i ówdzie, może nawet zamienić z kimś słowo? No i jest też korzyść długoterminowa, choć na razie istniejąca tylko w zalążku - wgryzanie się w Stary Testament w oryginale.

Poza tym im bardziej się używa rozumu, tym bledsze widmo demencji i alzheimerów. To też ważne. Tym bardziej, że w przypadku hebrajskiego konstruowanie nowych połączeń w mózgu jest znacznie trudniejsze od takiego choćby hiszpańskiego.

Na koniec odnotuję jeszcze jedno ciekawe zjawisko: w początkach zmagań z hebrajskim pojawił się problem doboru materiałów, bo w internetach oczywiście jest masa pomocy anglojęzycznych, ale też i słownik iwrit.pl wraz z czasownikami i kapką gramatyki. W polskojęzycznym słowniku łatwiej mi jest, rzecz jasna, ogarnąć zapis wymowy. Z anglojęzycznych nie ma co rezygnować, bo to bogatość. 

I przez ostatnie kilka dni intensywnej nauki odnoszę wrażenie, że polski i angielski wylądowały w jednym worku. W kajecie skrobię tak i siak - zależnie od źródła informacji, bez zastanowienia. Czy to rozsądne podejście? Czy może należałoby zadecydować, w którym języku człowiek będzie poznawał ten nowy? Może po prostu machnąć ręką i jechać z koksem - po linii najmniejszego oporu :) 

piątek, 6 marca 2015

15:30. (11b) W kopalnianą przeszłość, czyli Muzeum Górnictwa w Butte (poniedziałek) – część 2

[poprzedni odcinek] [następny odcinek]

Cały teren zasiany jest żelaziwami – muzeum ma w nazwie „światowe” i odnoszę wrażenie, że każdy na świecie, komu nie jest już potrzebna jakaś górnicza machina, dostarcza ją właśnie tu. Urządzenia są jednak bardzo porządnie opisane, więc można się wiele dowiedzieć.









Dla mnie największą atrakcją było jednak wspinanie się na stary szyb.



Z platformy na szybie oglądamy piękną panoramę
żelaziwów.

Wspomnę jeszcze, że w budynku, przez który się wchodzi, jest kolekcja minerałów...


... miniatury różnych budynków, mniej i bardziej istniejących w rzeczywistości, na przykład mieszkania Sherlocka Holmesa...



...i kolekcja lalek – tak standardowych, „dziewczyńskich”, jak i z filmów czy seriali, jak choćby ze Star Treka:



No i grajownik, który po wrzuceniu dwóch dwudziestopięciocentówek zapełnia całą okolicę muzyczką a la saloon na Dzikim Zachodzie:
 





Po szybkim lunchu w KFC suniemy dalej – przed nami dwie i pół godziny jazdy do wielkich wodospadów, mocno krętą drogą, na początku której stoi na dodatek tablica ostrzegająca o „aktywnym spadaniu skał” – Caution, Active Rockfall.
BONUSY

Można było spróbować (choć tylko statycznie) jak czuli się
górnicy zjeżdżający pod ziemię w malutkich klatkach.

T wybrał się na podziemną eksplorację...

Ustrojstwo do zmagania się ze śniegiem.

szkieuka :)