czwartek, 20 listopada 2008

przed wyjazdem

Prezenta spakowane.
Ciuchy spakowane. Łącznie z ostatniominutowymi zmianami, bo się okazało, że się będę w operze ukulturniać, to i trzeba było zabrać ciucha na wieczór. I tak nie jestem pewna, czy jest wystarczająco odpowiedni, ale co tam.
Buty spakowane.
Kosmetyki dołoży się w ostatniej chwilce.
Włóczki przygotowane - czerwony szal będę robić teraz w drodze, na samoloty powrotne mam włóczkę czarną.
Krafty w miarę spakowane – jeszcze trochę na stosikach, szczególnie te pocięte elementy.
Album śmieciowy związany sznurkiem, ale bez dyndadełek i zdjęcia też nie wklejone. ALE – fajna wiadomość – trzy babki z pracy, zobaczywszy album, zapodały, żeby się w styczniu zebrać i zrobić kraftową sesję, właśnie z takim albumem, tylko mniejszym. Jedna przyniesie papu, druga zapewni miejsce, trzecia materiały, ja pewnie kupę papierów i narzędzia oraz instrukcje. Już zaczynają zbierać tektury i inne śmieci :D
Większość gratów robótkowych udało mi się upchnąć na półkach i w klozecie, żeby się Panowie nie musieli z nimi użerać, tym bardziej, że Pisklaq robi konkurencyjny bałagan na własną rękę, z foamcorów i kartonów. W jeden wieczór działaliśmy na obu frontach i T w rozpaczy wyniósł się z książką do sypialni.
Buduje właśnie na zaliczenie zajęć w szkole model kapliczki w Seattle – oto fotki. Chciałam zwrócić uwagę na miseczkę z gruszkami, bo stanowi ona dowód, iż jestem całkiem fajną macochą, która ciężko kraftującemu Pisklaqowi obiera owocki, kroi na kawałki i przynosi w miseczce z widelczykiem.
Natomiast nie biorę odpowiedzialności za dziurę na kolanie.


A tu zaległa fotka śniegowej piżamki.

środa, 19 listopada 2008

Pay it forward!

Zapisalam sie na PIFa u AlterEgo... Zatem i u mnie mozna. Oto zasady, zapewne znane juz wielu osobom:
1) należy posiadać własnego bloga;
2) pierwsze 3 osoby, które wpiszą się w komentarzach pod tym postem otrzymaja mały, ręcznie robiony prezencik;
3) prezencik zostanie wysłany w ciągu 365 dni;
4) za to nalezy "zapłacić", umieszczając na swoim blogu post podobnej treści i dać szansę 3 kolejnym blogowiczom na złapanie prezenciku.
5) Każdy blogowicz może uczestniczyć w tej zabawie maksimum 3 razy.

wtorek, 18 listopada 2008

sprzątałam wczoraj do północy

Zagrzebałam się wieczorem w kurodomostwie, a mianowicie zabrałam się za porządkowanie półek z książkami. Książek mamy z tysiąc, jak nie więcej; wylazły już z półek jako takich, zajęły też górne powierzchnie szafek, umieściwszy się tam w piramidach niemal majowskich.
Miałam tylko wszystko szybciutko odkurzyć, poukładać to, co zbałaganione, zrobić trochę miejsca na nowe książki, które mam przywieźć z Polski. Nowe sklepowo to one nie są, ale nadal zwozimy po kawałku bibliotekę T, więc to głównie na jego półkach pojawiło się kilka cali przestrzeni.
Porządkowanie książek to jednak nie taka prosta sprawa; za dużo jest do nich przyklejonych wspomnień, żeby tak, o, szybko poprzestawiać. Tu się zaglądnie, tam się zaglądnie... Sprawdzi się, czy jakieś mole nie jedzą przykładowo niemal 120-letniego Józefa Flawiusza, który najeździł się po świecie, bo uratowałam go tu, w Stanach (zdaje się, że w NY), z makulatury przy pierwszej albo drugiej wycieczce do Ameryki. Pojechał do Polski, odleżał, potem z powrotem przeprowadził się tutaj. Strasznie trudno się go czyta, bo raz, że język trudny, a dwa – literki maciupeńkie, font numer piąteczka. Fajnie jednak mieć taką staroć, choć przednia okładka niestety straciła łączność z resztą dzieła.
Zaraz obok stareńka Biblia, stuletnia, po angielsku. Inna Biblia, wielgachna z kolei – Freedom Edition – lat tylko około 50, ale za to z miejscem na wpisy rodzinne, z krótką historią Stanów Zjednoczonych i portretami prezydentów. Przyda się na starość, bo tekst jest drukowany wielkimi wołami, w sam raz dla równowagi ze wspomnianym Flawiuszem.
Nie będę się rozwlekać na temat wszystkich książek, rzecz jasna – może jeszcze kilka sentymentalnych słów jedynie. Jest grupa pięknie ilustrowanych pozycji o kamieniach, to z czasów świrka kolekcjonerskiego, kiedy włóczyliśmy się z Mikołajem po giełdach minerałów i budowaliśmy zbiory – teraz wisi sobie zbiór w gablotce, tuż obok starego plakatu z giełdy chyba w Sosnowcu.
Trochę poezyji, rządek Szekspirów Barańczakowych, pewnie mają ze dwadzieścia lat. Komplet Ani z Zielonego Wzgórza – prezent urodzinowy od rodziny, taaaakie fajne czytanie, powrót do dzieciństwa i jednocześnie do staroświeckiego sposobu myślenia. Jadąc po seriach, to jeszcze mamy stertę Agat Christie, chyba nie wszystkie przyjechały z Polski, bo się podzieliłam z Mikołajem, o ile pamiętam. I nie należy zapominać o Tomkowej serii Fundacji (ponoć nikt nie wie, ile ich powstało i kto je napisał :) I o całej jego Lemologii.
Książki mieszkają w sypialni, podzielone na dwie kwatery po dwóch stronach łóżka. Po Tomkowej stronie siedzi przede wszystkim język polski oraz co się zmieściło po angielsku. W moim słupku oprócz reszty angielskiej jest zaś teologia, przewodniki, papierzyska (bo nie widać ich od drzwi), albumy zdjęciowe i języki, które mi się przydarzyło mniej lub bardziej liznąć (z wyjatkiem niemieckiego... po niemiecku nie ma ani stroniczki.) Za to mieszają się słowniki i podręczniki do angielskiego, francuskiego, rosyjskiego, hiszpańskiego i... rumuńskiego. Może ja po prostu mam nadzieję, że to wszystko wskoczy mi do mózgu „na spaniu”?
PS. Fajny blog, {UWAGA} z muzyką, i to o głośności w-sam-raz, żeby czytelnika nie zwalić z krzesła.
I jeszcze przepis na pierniczki, koniecznie do wypróbowania, 2 tygodnie przed świętami, w sam raz jak wrócę :).

poniedziałek, 17 listopada 2008

Zmiana dekoracji

Poza tym spadł dziś pierwszy "mierzalny" śnieg (tak mówili w dzienniku porannym), więc nastąpiła zmiana wystroju blogaska.

jak się robi szal

UWAGI WSTĘPNE

  • Całość tworzy się powtarzając trzy rzędy. Wyobraziłam sobie, że to jak budowanie mostu: robi się podpórki, most jako taki i ozdobną balustradę.
  • Na temat grubości włóczki i szydełka nic nie mówię – ja mam włóczkę dość grubą, a szydełko jeszcze grubsze :).
  • Najtrudniejsze są dla mnie zakręty – dalej jeszcze muszę sprawdzać, jak się kończy rządek i jak zaczyna następny.
  • Umiejętności: trzeba umieć łańcuszek, półsłupki, słupki i pikotki. Pikotki wyjaśniam poniżej:

PIKOTKI
Mamy na szydełku oczko. Robimy 3 łańcuszki, wbijamy szydełko w tamto pierwotne oczko i przeciągamy włóczkę przez pierwotne oczko oraz przez ostatnie oczko łańcuszka, jaki właśnie zrobiliśmy.
Pikotki potrzebne są przy robieniu balustrady, oraz na koniec pracy można nimi oblecieć ozdobnie trzy strony dzieła, które pikotek nie mają (czwarta będzie miała, bo będzie balustradą.)


DWA WSTĘPNE RZĘDY, przed tymi trzema, które się będzie powtarzało już do końca.
Rządek pierwszy to łańcuszek – 146 oczek. Dłuuuuuuugi.
Rządek drugi to podpórki pierwszej serii mostów. Półsłupek w drugie oczko od szydełka.
5 oczek łańcuszka, omijamy 3 łańcuszki z pierwszego rządka, półsłupek w następne oczko.
Rezultat: 36 pięcio-oczkowych pętli.
Potem 5 oczek łańcuszka, nawracamy.

RZĄDEK MOSTEK
[Półsłupek w środkowe oczko pięcio-oczkowej pętelki.
8 słupków w następną pętelkę.
5 łańcuszków.]
Powtarzamy te kroki, aż dojedziemy do końca, czyli do ostatniej serii 8 słupków. Tradycyjnie robimy półsłupek w środek ostatniej pętelki, potem 2 łańcuszki, słupek w ostatnie oczko poprzedniego rządka.
1 łańcuszek, nawracamy.

RZĄDEK BALUSTRADA
Półsłupek w słupek, który właśnie zrobiliśmy na końcu poprzedniego rządka.
[Słupek w pierwszy słupek z ośmiosłupkowej serii w poprzednim rządku.
Pikotka.
Słupek w następny słupek.
Pikotka.
I tak 7 razy, żeby powstało 7 słupków, każdy z pikotką na czubku. Wyobrażamy sobie kręcone wzory kutego żelaza na naszej balustradzie.
Na koniec balustradki robimy 1 słupek bez pikotki.
Półsłupek w środkowe oczko pętelki między mostkami.]
Powtarzamy mostki opisane pomiędzy [], aż dojedziemy do końca.
Na końcu wypadnie zrobić 1 półsłupek w ostatnie oczko poprzedniego rządka.
8 łańcuszków, nawrót.

RZĄDEK PODPÓRKI – inny od pierwszego rzędu podpórek na samym początku pracy. To są podpórki, które się powtarza przez cały szal.
[Półsłupek w trzecią pikotkę poprzedniego rzędu.
5 łańcuszków.
Omijamy 1 pikotkę, w następną robimy półsłupek.
5 łańcuszków.
Omijamy 2 pikotki, słupek w oczko między mostkami.
5 łańcuszków.]
Powtarzamy instrukcje między [] do końca rządka.
Na koniec powinno być 5 łańcuszków i słupek w ostatnie oczko poprzedniego rządka.
Jeszcze raz 5 łańcuszków, nawracamy.

Powtarzamy rządki mostek-balustrada-podpórki aż... będziemy mieć tyle szala, ile chcemy. Kończymy na rządku „balustrada”, bo najładniej wygląda ze względu na pikotki.
Nietrudne :). Naprawdę radzę spróbować i się przekonać, bo opis wygląda o wiele groźniej, niż praktyka.

kreatywny weekend

Weekend minął pod znakiem przygotowań do wyprawy, czego się, rzecz jasna, można było spodziewać. Conieco zakupów, żywność do zamrożenia (T również uczestniczy w okopywaniu się na czas nieobecności Kobiety i zakupił w polskim sklepie stertę mrożonych jedzeń typu bigos, leczo i flaczki.)
Po raz pierwszy w życiu usmażyłam wątróbkę. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że od wątróbki trzymam się możliwie najdalej, tak surowej, jak i smażonej. Robiliśmy jednak wczoraj z T zakupy w Sklepie Najbliższym, między innymi mięsko na gulasz. Kiedy czekaliśmy przed mięsną ladą na zważenie, T tęsknym wzrokiem zapatrzył się na rzeczoną wątróbkie i zapytał, czy bym nie usmażyła... Czego się nie robi z miłości – jakoś przetrwałam bliskie spotkanie z wnętrznością i ponoć nawet smaczne wyszło.
Potem powstało jeszcze ekspres-ciasto. Jego ekspresowość odnosi się do szybkości zrobienia oraz tempa, w jakim zostaje zjedzone. Wrzuca się mianowicie na brytfannę owoce – najlepiej jakieś przetworzone, więc mogą być podsmażone jabłka (z cynamonem koniecznie) albo piczesy, albo coś z puszki. Mrożone jagody też się znakomicie nadają.
Następnie sypiemy na to proszek ciastowy, taki na zwykłe ciasto z pudełka, najlepiej waniliowe. Po czym na wierzch kładziemy pół kostki masła (czyli jeden amerykański „patyk”), pocięte w wiórki. I lu do piekarnika, trzymamy aż zacznie ładnie pachnieć i wierzch przypiecze się na złoto.
Oficjalnie to ciasto nazywało się cobbler – może już kiedyś pisałam... Najlepiej się je wcina jeszcze na ciepło. Tylko nie ma co liczyć na równe kwadraciki, ciasto pakuje się do miseczek i zajada łyżeczką albo widelcem. Można też podgrzewać potem w mikrofali.
Pomiędzy tym wszystkim ukraftowałam kilka kartek do sklepiku (który najpierw miał się odbyć w piątek, potem przełożyłam na dzisiaj, a teraz planuję na jutro, bo chcę jeszcze dorobić kilka kartek niebieskich, śniegowych.)

Zrobiłam serię prościutkich okładek na cedeczka, ale na razie są tajne, bo to prezent :) Pokazuję tylko jedną, która już w sobotę została sprezentowana.

Mam też okładkę na tajny album podróżny, czyli „Wędrowania” – pozwoliłam sobie na taki ciut nietypowy tytuł, mam nadzieję, że się spodoba. Przedstawiam zatem przykrywkę z pudełka po pizzy, chyba nie będę już nic do niej dokładać, bo z boku będą sznureczki z mnóstwem dyndadełek. I gumka sięgająca z tylnej okładki, żeby się album trzymał tak zwanej kupy.

piątek, 14 listopada 2008

swamp monster song

Chicagowska telewizja WGN w porannych wiadomościach miała w tym tygodniu ranking najdziwniejszych prezentacji muzycznych w internecie. No i kto wygrał?
Bardzo miło było usłyszeć ten rześki utwór tak całkiem niespodziewanie... i to KLASYKA, powiedzieli prowadzący :D
(link pewnie za parę dni zniknie, słuchać szybko.)


trrrrrrrrrrrrt.

Tak mi się właśnie trybka ostatnio kręcą, szybciutko. Trrrt.
Na zakładzie mam wrażenie, że wypożyczono mnie do pewnego stopnia do działu pocztowego: całe to zamieszanie z kartkami świątecznymi (myślę, że mam całość pod rzetelną kontrolą); wysyłanie chińskiej wersji naszego magazynu; naklejki na laminaty (niektórym reklamodawcom laminujemy ich reklamy i wysyłamy jako podziękowanie); listy do laminatów obejmujące mail merge, czyli hurtowe wdrukowanie adresów i imion na listach, jeszcze tego w nowym Wordzie nie robiłam, będzie eksperyment. I jeszcze zestawy medialne, i jeszcze dwa numer y magazynu tu, pięć numerów tam. Z tego wszystkiego śniło mi się, że do jednej z firm wysłałam zeszłoroczne katalogi, ale dziś rano sprawdziłam i poszły tegoroczne.
Posprzątałam sobie na twardym dysku, wyrzuciłam kupę plików, reszta jest uporządkowana. Trzeba będzie jeszcze przez email przelecieć, tam będą zapewne SETKI wiadomości do usunięcia.
W domu przekopałam się przez klozet czyli składzik kraftowo-spiżarniowy, przy czym z rozmaitych zakomarków* wytrzepałam jakieś 10 dolarów i 20 złotych. W sam raz się przyda na wycieczkę do Polski :). No i najważniejsze jest to, że w klozecie widać podłogę i można nawet trochę rzeczy do niego wnieść.
Przekopałam się też przez stertę-na-schodku oraz stertę-na-szafce i wyizolowałam z nich górę fajnych kartonów: w pracy firmy przysyłają nam swoje zestawy medialne w okładkach, które czasem zrobione są z fikuśnych papierów (Clinique sobie może pozwolić na papier z meszkiem, albo na karton leciutko karbowany, po jednej stronie organicznie brązowy, bo drugiej metaliczny burgund.) Teraz będę mogła te skarby rzeczywiście wykorzystać, bo będzie łatwy dostęp. A wszystko to w przygotowaniu do sporządzenia w weekend kilku jeszcze przedmiotów na poniedziałkowy kramik w pracy. Uff.
Tyyyle jeszcze do zrobienia przed wyjazdem... jak zwykle. Jak zwykle pewnie nie ze wszystkim zdążę, ale jestem na to przygotowana :).
A za nagrodę blogową dziękuję Annce i zastanawiam się energicznie nad listą moich ulubionych.

*Znakomicie wiem, że mówi się „zakamarek”, ale pewien znajomy, a zasiedziały Polonus chicagowski mówi „zakomarek” i bardzo mi się to podoba. Mówi również „zawichura” zamiast „zawierucha”, i jak tylko nadarzy się okazja do użycia tego wyrazu, to skorzystam. A w zimie zawichury na pewno u nas będą.

czwartek, 13 listopada 2008

mój mały świrek

Kupiłam sobie piżamkę turkusową w śnieżynki. (Na marginesie dodam, że zakupy wczoraj wieczorem poszły o niebo lepiej, niż poprzednim razem - w ciągu godziny nabyłam dżinsy, rzeczoną piżamkę oraz parę butów.)
Płatki śniegu na piżamce mają po sześć ramion, co w znacznej mierze przyczyniło się do jej nabycia. Gdyby miały po osiem - nie ma mowy! Przecież bym nie zasnęła.
Tu dochodzimy do tytułowego świrka: nie lubię, jeśli śnieg jest gdzieś narysowany z ośmioma ramionami. Wiadomo, że łatwiej jest zrobić taką wycinankę, czy może nawet narysować. Szkieukowa jednak nie lubi! I zaliczam to nielubienie do świrków, bo w sumie co tam mi szkodzi, że osiem ramion, ale mnie irytują.
Tu jest link do wikipedii, gdzie wyjaśnione jest powstawanie śnieżynek - na ile się da.
Tu z kolei mamy pięęęęękną galerię płatków spod mikroskopu (posiadam nawet tę galerię w postaci książkowej, lubię sobie ją oglądać.) Oraz po lewej stronie mnóstwo rzeczy związanych ze śniegiem.
I tu jeszcze zabawka - można sobie samemu płatek wyciąć, z sześcioma ramionami.

środa, 12 listopada 2008

rozwałka

Grzebię sobie w necie, znajduję słownik slangu i mowy potocznej, a w nim hasło "paczałki". No i kwiczę.
A angielski odpowiednik to urban dictionary.

mały powrót do ateciaków

Zapisałam się jakiś czas temu na wymianę, to i trzeba było się wywiązać... Wymiana wymagała wykorzystania szarego czyli brązowego papieru z toreb ze sklepu, albo z torebek śniadaniowych. Zainspirowałam się wzorami indiańskimi - nie wiem, czy widać? Karen mówi, że tak.


Wczoraj wysklejałam też całą bandę bałwanków.

No i jeszcze niespodzianka - wchodzę na ATCs For All, coby się dowiedzieć, gdzie mam te ateciaki wysyłać, a tu moja karteczka na stronie startowej - ta z trzema mędrcami :) Pysk się śmieje, a jakże.

wtorek, 11 listopada 2008

no to świętujemy...

...82 rocznice otwarcia Route 66 :)



Poza tym dodaję link do albumu wycieczkowego w Picasie... Shutterfly przesadził z wodotryskami i na nieco wolniejszym łączu nie da się zdjęć oglądać, o załadowaniu nie wspominając. Od minionego lata będę więc pakować fotki do Picasy.

Minus jest taki, że chyba grzebiąc w Picasie wymazałam niechcący zdjęcia, które należą do niniejszego bloga... tzn. część tych zdjęć. Może się więc okazać, że w jakichś starszych wpisach są dziury :(.

I jeszcze fajny link.

poniedziałek, 10 listopada 2008

nowe odkrycie googlowe

Gugiel po raz kolejny mnie pozytywnie zaskoczył. Okazuje się, że w Google Documents można sobie robić notatki, np. w Wordopodobnym edytorze tekstu, łącznie z wstawianiem linków, kolorowaniem itp, po czym te notatki cyk publikuje się jako stronę w necie, strona dostaje adres i można zlinkować - jak na przykład uczyniłam to po lewej stronie, dodając link do planów przyszłorocznej wyprawy na Zachodnie Wybrzeże.
Czyli FrontPage mi już nie będzie potrzebny :)

takie proste, a takie fajne...

origamowe drzewko.
śnieżynki.

intensywny weekend

Weekend minął pod znakiem rozmaitych mniej i bardziej twórczych działań. Skończyłam tłumaczenie kalendarza – dwa i pół tysiąca słów, a utknęłam na najostatniejszym zdaniu! Dobrze, że miałam całość tekstu, z którego to zdanie było zacytowane, więc przeczytałam sobie kontekst i... dalej nie jestem na 100% pewna, co autor miał na myśli, ale przynajmniej mam teorię, o którą mogę się kłócić, jakby co. Nie sądzę jednak, że będzie taka potrzeba, raczej nikt nie będzie kwestionował mojego przekładu. Loozik.
Zrobiłam zapowiedziane cytrynowe kwadraty, wielkie zakupy w sobotę (mam większość prezencików), skończyłam kremowy szal, napisałam instrukcje do szala i zrobiłam zdjęcia, więc będą wkrótce na blogasku. Kupiłam włóczkę na następny szal, który będzie prezentem.
Udało mi się też posklejać kilka tagów oraz naciąć części na grupę bałwanków. Wieczorem będzie sklejanko. Lejenie rządzą :)

Skończyłam blanket dla jednej z uczennic – tu i w tagach występuje jako tło. Poniżej zaś jest fotka wspomnianych wcześniej książek na prezenty dla raków.

I to chyba tyle, a na liście jeszcze mnóstwo prac! Na zakładzie zresztą też... Najbardziej stresujące zajęcie to przygotowanie list na wysyłkę kartek świątecznych, co będzie się głównie odbywało podczas mojej nieobecności. Chcę więc przygotować wszystko, co się da, żeby druga asystentka nie musiała się przejmować. Zadanie adresowe jest niemałe, bo musiałam zebrać 12 list (mamy trzy magazyny, w każdym jest trójka sprzedawców reklam i grupa redaktorów, co daje nam cztery listy na magazyn, bo każdy tworzy swoją listę). Problem polega na tym, że między magazynami jest „overlap”, czyli wiele firm reklamuje się w dwóch, a czasem i w trzech magazynach. Moim zadaniem było takie przemieszanie plików w Excelu, żeby z tych 12 list powstały listy osób związanych z tylko jednym z trzech magazynów, osób z dwóch magazynów, osób z trzech. I żeby nikt z reklamodawców nie dostał więcej, niż jedną kartkę. I żeby adresy zagraniczne były na osobnych listach.
Tę część zadania mam w zasadzie za sobą. Teraz czekam na powrót plisiów z programu sprawdzającego poprawność adresów. Na biurku leży mi pudełko naklejek na koperty, bo małe listy (do 100 osób) będę drukować na nalepkach i naklejać je na koperty. Listy ponad 100 osób pójdą do działu pocztowego, gdzie mi je nadrukują bezpośrednio na koperty.
Następny etap to zrobienie „routing lists” czyli do każdej listy adresów trzeba będzie wydrukować listę naszych pracowników, którzy mają te kartki podpisać. Oczywiście każda lista będzie inna :D. Ja już pewnie będę wtedy w Polsce, więc Tenese będzie pilnować, żeby kartki wędrowały od osoby do osoby i żeby nie zostały pomieszane.
Rozmiar przedsięwzięcia to 1200 kartek, nie tak znowu dużo. Ale żyję ze świadomością, że jak już wszystkie opisane wyżej czynności wykonam, to przyjdzie mi podpisać wszystkie te karteczki :D. Podsumowując – od kilku tygodni mój rozum siedzi w Świętach, tak w pracy, jak i w domu...

niedziela, 9 listopada 2008

Znowu fajne pomysły

Jak zwykle: so many ideas, so little time.
Co można wyprodukować z filcu: raz i dwa. Może pomysł na przyszłoroczne święta?

piątek, 7 listopada 2008

parę piątkowych słów

Cztery zdjęcia niby bez związku, a jednak. Jakoś nic konkretnego mi nie przychodzi do zamieszczenia w notce - chyba mi się rozum wyeksploatował.
Oto Kicia - poranne zdjęcie kota rezydującego na fotelu. Zwykle siedzi na oparciu, na ręczniczku, który ma niby chronić mebel przed owłosieniem, ale przecież nie chroni.

Skończony niedawno blanket dla schroniska Laury - przyniosłam dziś na zakład, oddałam. Na razie w zwierzęcych blanketach będzie przerwa, bo robię obecnie ludzkie.

Związek między poprzednim zdjęciem a poniższymi obrazeczkami (które już kiedyś były, ale bardzo marnej jakości) jest taki, iż blanket ów zaczęłam robić na wycieczce do Michigan, przedstawionej na rysunkach.

I to by było na tyle. Plany na weekend mam wielgaaaaśne, przy czym są to głównie plany "bo tyle jest roboty". Skończyć tłumaczenie kalendarza (wczoraj machnęłam jedną trzecią, więc może dziś skończę pierwszą wersję), jutro lekcja i polski kościółek, w niedzielę angielski, oprócz tego jutro chciałabym upiec cytrynowe kwadraty, bo mi się cytryny zwyższają, no i Walmartowe zakupy zapewne się odbędą. Gdyby się tak udało dżinsy znaleźć odpowiednie...
I nie należy, rzecz jasna, zapominać o krafcikach - za tydzień w piątek ma być Christmasowy sklepik w pracy, a i do Polski muszę skończyć kilka przedmiotów!

czwartek, 6 listopada 2008

Stampin' Up!

Odkryłam właśnie, że tu można sobie ściągnąć rozmaite katalogi Stampin' Up!
Załadowałam pdf na mój komputer, bo tak chyba najłatwiej... i chociaż akurat tych stempelków nie posiadam, to w katalogu jest sterta fajnych pomysłów na rozmaite pory roku oraz okazje świąteczne.

Śpiący rycerze, pięcioro

Lekcja w sobotę to była mizeria. Do tego stopnia, że nawet mi się nie chciało wziąć do domu torby z lekcjowymi klamotami. Dzieciaki półśpiące, zalegające na stole, marudzące, a jak się budzą, to dogadują, zamiast się skupiać. Załamka. Przygotowałam się więc wczoraj psychicznie na wygłoszenie mowy umoralniającej, a tu przychodzę, a raki spontanicznie produkują polskie zdania. No to mowa umoralniająca poszła się paść.
Potem okazało się, że dni tygodnia w miarę pamiętają, a swego czasu był to wielki problem. Czasowniki też w miarę. Potem zdania o tym, co kto planuje na jaki dzień tygodnia. Ostatni powiedział "W środę, teraz, śpię." I ciap na stół. Oczywiście mnie to rozbawiło, po czym piętnaście sekund później wszyscy spali na stole, powiedziawszy powyższe zdanie.
Na dodatek mniej więcej w dwóch trzecich lekcji adehadowiec oznajmił "koniec lekcji" i po raz kolejny zadziwił mnie swoją pamięcią. Nie uczyliśmy się oficjalnie tego zdania, ale zapamiętał sobie z tego, że użyłam go kilka razy. Oczywiście pozostali też zaczęli wołać "koniec lekcji", ale się nie dałam, a wręcz haha przedłużyłam :)
Najmłodsza za tydzień jedzie do Polski, więc planuję zrobić dzieciakom grę. Bez najmłodszej będzie łatwo, bo pozostała czwórka ma z grubsza równy poziom, w sensie że umie np. czytać. Zwykła gra z kostką i pionkami (guziki?), kolorowe pola, z każdym polem związane zadanie na karteczce w odnośnym kolorzem kilka bombek i kilka prezentów. Za wykonanie zadania będzie się dostawało szklaną kulkę. Trochę czasu zabierze wyprodukowanie tego wszystkiego, ale nawet ja sama mam dość maglowania czasowników, słów pytających i liczebników porządkowych. Tak, że ostatnie lekcje przed wyjazdem do Polski będą chyba lżejsze, a grę można przecież wykorzystywać wielokrotnie.
Poza tym mam już w zasadzie dla nich prezenty gwiazdkowe, co mnie raduje, bo powinny się ucieszyć, a koszt był niewielki. Mianowicie wyczaiłam, że w miejskiej bibliotece zawsze jest półka z książkami, które odchodzą na emeryturę i można je nabyć za śmieszną cenę - 25 centów za miękkie okładki i 5o za twarde. Za każdym razem coś tam szarpnęłam odpowiedniego i mam stosik :)
Fakt, że są to książki trochę używane, ale chyba to nie będzie miało znaczenia, bo oni i tak skupują literaturę na wyprzedażach garażowych itp. Nie chodzą do miejskiej biblioteki, bo nie mogą i zawsze mi zazdroszczą, jak widzą, że się wybieram. Mieszkają bowiem na terenie unincorporated, czyli tylko częściowo należącym do danego miasta. Oznacza to m.in., że płacą mniejsze podatki od nieruchomości, ale w zapisanie się do biblioteki musieliby zainwestować kilkaset dolarów na rok.
Dzieciaki są zagorzałymi czytaczami, więc książki powinny być odpowiednim prezentem. I zapewne nie obędzie się bez jakiegoś bladwijzera :)

wtorek, 4 listopada 2008

phyllo-sofia

Ponieważ sobota została popsuta przez zakupy, nie zdążyłam zrobić zaplanowanych wypieków z Segregatora. Zabrałam się więc za rzecz wczoraj, tylko chyba nie do końca mi wyszło. W przepisie było mianowicie „frozen sheet pastry” – mrożone ciasto w płachtach :D. W Sklepie Najbliższym doszukałam się jedynie greckiego ciasta phyllo, które wygląda jak kilka warstw zrolowanego papieru. Z tego, co rozumiem, topi się masło, pędzluje nim każdą „kartkę” i skleja, potem chwilę chłodzi i potem robi się różne rzeczy, na przykład deser zwany bakława, albo rozmaite greckie potrawy, na przykład szpinakowe spanakopita. (Za szpinakiem nie przepadam, ale nazwa jest fajna.)
[W Wikipedii w kwestii phyllo jest chyba conieco namieszane, bo link z phyllo do polskiego odpowiednika prowadzi do podpłomyków, które są czymś zupeeeełnie innym, a potem link z podpłomyków do angielskiego wiedzie do tureckiej yufki.]
Kontynuując przerwany wątek: z ciasta tnie się kwadraty 10x10cm, na środek kładzie się masę z sera, cukru pudru, żółtka i wanilii, na to kilka kawałków ananasa z puszki, następnie malujemy rogi białkiem i zamykamy, na koniec pędzlując całość ciastka białkiem dla nabycia koloru. Można też sypnąć kryształkami cukru.
No i środek jest całkiem fajny, ale nie pasuje do opakowania, które moim zdaniem nadawałoby się raczej do jakichś pasztecików, czy innych niesłodkich pomysłów. Myślę więc, że udam się do innego sklepu w poszukiwaniu innego mrożonego ciasta – może chodzi o francuskie? I będzie powtórka z rozrywki.
A tu jeszcze zdjątko ostatniej bazy do śmieciowego albumu (uff, ukleiłam dziś rano), na tle szala, który sobie robię i się cieszę, że go będę mieć na zimę, bo mi się wzorek podoba.

Muszę jeszcze nadmienić, że mam wspaniałego męża. Mówiłam już kiedyś? Sam nie kraftuje (chyba, że budowanie domów z takich dość sporych patyków można uznać za kraft), ale znosi spokojnie mieszkanie wśród gór wszystkiego, co nieustannie kiszę po kątach: papier, pasmanterie, guziki i farbki; nie krzyczy też na mnie, że np. zamiast obiadu z pięciu dań z kompotem i deserem są pierogi z mrożonki, a ja siedzę i lepię, albo szydełkuję sto piętnasty blanket. I nie wyrzuca niczego, co znajduje się na kraftowych terenach.
Dziś jednak przeszedł samego siebie: otóż na ławie, gdzie mieszkają różne kraftowe graty, znalazłam... suchą skórkę z ziemniaka, starannie ułożoną wśród innych niezbędników. Obierałam kiedyś ziemniaki przy telewizji i widocznie mi skórka spadła... a T, przyzwyczajony do tego, że w kraftach wszystko może się przydać, skrzętnie skórkę zachował.
No i czy ktoś ma bardziej wyrozumiałego małżonka?

sobota, 1 listopada 2008

megafrustracja

Nie lubię ścielić łóżka - uważam to za marnację żywota (wyszło mi w obliczeniach, że jak się przez 60 lat codziennie przez 5 minut ścieli, to umyka jakieś półtora miesiąca.)
Nie lubię wnosić zakupów na górę, głównie przez to, że wszystkie cztery drzwi są samozamykające się, a dwa dodatkowo nie mają klamek, które da się otworzyć łokciem, bądź inną częścią ciała, tylko uchwyt oraz klamkę obrotową. Zakupy jednak wnosić trzeba, nie będziemy ich przecież wciągać na sznurku przez balkon i badrować sąsiadów z parteru. (Wystarczy, że kiedyś jaszczur zleciał z naszego balkonu na parter i potem Pisklak musiał wyjaśniać u Pani Bocian, którą tak nazywamy, bo ma długie i chudzieńkie odnóża.)
Jeszcze bardziej nie cierpię odkurzać odkurzaczem - to chyba jeszcze uraz z Polski, gdzie trzeba było co tydzień targać ciężki i strasznie klamociasty odkurzacz po schodach na piętro, a później, rzecz jasna, odnosić.
Ale NAJBARDZIEJ ze wszystkiego nie znoszę... zakupów. Mam tu na myśli zakupy ciuchowe i butowe na porę jesienno-zimową, a nie przykładowo wybór papierów w sklepie kraftowym.
Nadejszła zima, a u mnie z obuwiem cienko. Tzn mam kozaczki, ale w półbutach jednych pękła podeszwa, a w drugich lada chwila pewnie urwie się obcas. Takoż więc udałam się dzisiaj, bo nie ma wyjścia, dalej się nie da zwlekać. CZTERY GODZINY, kurka flaczek, grzebania w sklepach ciuchowo-buciarskich. Gleba. Albo płaskie ciapciaki, albo obuw na xpiculcach o grubości słonych paluszków. A ja chciałam zgrabne półbuciki, czarne, na obcasie 1-2 cale. Czyż to zbyt wielkie oczekiwania?
Fakt, że kopytka mam spore... ale przecież chyba nie jestem jedyna na świecie?
Dodatkowo jeszcze poprzymierzałam sobie sweterki i bluzki, bo trzeba jakoś w tej Polsce wyglądać. I tu też kłopot: sweterek musi być bardzo szczególny, żeby czasem nie GRYZŁ. Skórę mam niemożebnie wrażliwą, cóż na to poradzę, a najbardziej w okolicach szyi. Dziś nałożyłam próbnie taki dość miętki produkt, a tu jakby mnie ogniem żywym przypaliło! Ajajajaj. Na szczęście jeden taki włoski sweterek w ciemnym fiolecie się trafił, że nie pali.
No i oczywiście dżinsy to kolejny rozdział meganieszczęścia zakupowego. Walmart to jedyny sklep, gdzie można nabyć portki dopasowane kształtem do mojego rubensowskiego zadka; na wszelki wypadek przymierzyłam dziś chyba z tuzin w innych, porządniejszych sklepach, ale rezultaty były opłakane. Tyle, że naprzyglądałam się swojej figurze w rozmaitych lustrach. Ze wszystkich stron.
Skutek jest taki, że znalazłam się na dnie wielkiej depresji, na dodatek przytrzaśnięta przekonaniem, iż jestem najgrubszym i najniezgrabniejszym babskiem na wschód od Mississippi, ze stopami jak kangur, tylko o mniejszej skoczności. Ale nakopać bym komuś mogła, całkiem po kangurzemu, bom się sfrustrowała jak mało kiedy.