poniedziałek, 2 marca 2009

442, osobliwości

Weekend po raz kolejny minął za szybko. Lekcja, zakupy (taaa, było się w kraftowym sklepie, ale wydało się mniej, niż się zarobiło lekcją, więc nie jest źle.) Album dla Oli – jeszcze nie skończony, więc się nie ma czym chwalić. Polski kościółek, angielski kościółek. Telefon do rodziców – 57. rocznicę ślubu obchodzili! Porządkowanie prania. Wycieczka. Po wycieczce drzemeczka, bo coś mnie zwaliło z nóg niemożebnie. Naprawianie mężowskich spodni pracowych, gdyż się szlufka była urwała razem z mięsem. Dobrze, że mam schowane kawałeczki dżinsu ze spodni skracanych dla Pasierbiczki dwa lata temu. (W sumie zdziwiłabym się, gdyby w domu NIE było zachomikowanego dżinsu, choćby kawałka.) Potem produkcja masosolnych serduszek. Potem jeszcze trochę szmatkowania – ateciak powstał, ale też jeszcze nie skończony. Taki abstrakcyjno-zawijasowy.
Dziś koniecznie muszę zrobić resztę tych 40 serduszek (dokupiwszy soli), coby schły i coby pod koniec tygodnia można je było malować.
Wycieczka odbyła się na zasadzie szukania niewielkich, ale za to cudacznych obiektów. Po pierwsze – shoe tree, czyli drzewo obwieszone butami. To jakieś osobliwe zjawisko, pojawiające się w różnych częściach Stanów i doprawdy trudno mi zrozumieć jego sens. Chyba tylko taki, żeby udziwnić świat. Nasze drzewo nie było, niestety, zbyt imponujące – spodziewałam się, że będzie oblepione obuwiem jakoby kiść winogron, ale zwisało z niego jakiś tuzin par. Może jest to atrakcja sezonowa i na lato wywieszają więcej.

Potem zawinęliśmy, przeprawiając się trochę nielegalnie przez przedziałkę na środku drogi szybkiego ruchu, do dzielnicy, gdzie mieszka(ł?) Michael Jordan. Nic, oczywiście, nie widać – tylko bramę zaopatrzoną w charakterystyczny numer 23.

Głównym celem wyprawy na północ był dom-piramida. Jechaliśmy z mapą w garści, ze starannie wypisanymi ulicami, żeby czasem nie przegapić, ale TEGO nie da się nie zauważyć. Wysiedliśmy z auta i po prostu brakło nam słów, choć gaduły z nas niezgorsze i mało kiedy zapada taka cisza na obu biegunach. Fajans nad fajanse! (w sensie, że kicz galopujący.) Wszystko jest: piramida, ponoć największy na świecie złocony obiekt; trzy mniejsze piramidki – garaż na trzy auta; sarkofagi, śfinksy, kolumny, hieroglify... Będzie zapewne albumik na picasie z większą ilością zdjęć, tu tylko mały rzut oka.


No i jeszcze muszę zakronikować dzisiejszy śnieżek. Teoretycznie powinniśmy już być przyzwyczajeni do białego puchu i nie byłoby w zasadzie powodu oznajmiać światu, że znowu sypie, gdyby nie był to śnieg specjalny, a mianowicie Lake Effect Snow – śnieg będący rezultatem zacholątań meteorologicznych nad jeziorem Michigan, a nie sypiący z jakiejś zwykłej chmury.
W Wikipedii, aczkolwiek tylko po angielsku, można sobie wyczytać o szczegółach: jeśli masy powietrza przemieszczają się nad dużym zbiornikiem wodnym, a różnica temperatur między wodą a powietrzem na wysokości około półtora kilometra nad poziomem morza wynosi określoną ilość stopni, to wiatr zabiera parę wodną znad jeziora, wiezie ją kawałek dalej i zrzuca nad lądem w postaci śniegu (czasem też deszczu, jeśli układ temperatur jest stosowny.)
Tak w olbrzymim skrócie działa Lake Effect i zwykle objawia się w Michigan, po wschodniej stronie jeziora, albo jeszcze bardziej na wschód – w stanie Nowy Jork, a u nas stosunkowo rzadko. W ogóle okolice Wielkich Jezior to obszar najbardziej podatny na to zjawisko, choć, oczywiście, można go doświadczyć i w innych miejscach.
Takoż i dziś rano świeciło u nas piękne słoneczko, a w jego blasku migotał dość gęsty śnieg. Bardzo ładnie.

2 komentarze:

ScrappyBlueStones pisze...

Choć z czasem dosyć krucho, z niezmienną przyjemnoscią czytuję sobie Twoej "opowiastki".

Pozdrawiam gorąco z - mam nadzieję - wychodzącej już na amen spod śniegu Polski :)

kasia | szkieuka pisze...

dzieki:) Wlasnie sobie dolozylam link do Twojej strony, zeby mi sie nowosci pojawialy - zapewne potomstwo zjada mnostwo czasu, wiec tym bardziej czuje sie "uprzywilejowana" :)