poniedziałek, 29 lutego 2016

15:94. Utah 9: Ostrożnie z tymi wybuchami, czyli środkowa część parku Gór Skalistych (niedziela)

<<poprzedni odcinek>> || <<nastepny odcinek>>


Na łysawych przestrzeniach najwyższej strefy Trail Ridge Road jest kilka ciekawych przystanków, choć w tej wichurze nie bardzo ma się chęć wysiadać z pojazdu.




Zatrzymujemy się jednak na chwilkę w strefie tundry, przy Rock Cut – w miejscu gdzie budowa drogi wymagała wykonania przecinki w skale.


Dowiedzieliśmy się z przewodnika, że choć wykorzystano tam sporo siły wybuchowej – w jednym przypadku spięto razem blisko dwieście ładunków czyli pół tony czarnego prochu – robiono to niezwykle ostrożnie i z poszanowaniem otoczenia: leżące poniżej skały obłożono drewnem, by nie zmienić przypadkiem ich kształtu, a całe rumowisko wynikłe z eksplozji usunięto, by cała okolica pozostała jak nabliższa pierwotnej postaci.

Źródło


Kawałek dalej jest inny przystanek związany z wybuchami, ale całkiem innego rodzaju: naprzeciwko drogi stoją sobie piękne, kolorowe słupy lawy. Od drogi oddziela je dolinka ze ślicznym, zielonkawym stawem (i śniegiem, nawet o tej porze roku!)



Tomek wypatrzył tam jeszcze biegające zwierzątka – sądzimy, że to marmoty, ale trudno o pewność, bo oczywiście stworzonko przemieszczało się bardzo szybko i kolorystycznie zlewało z podłożem.


Świstak  (Autor: Inklein, źródło)
Patrzę teraz, po fakcie, do wikipedii i czytam, że marmot to po polsku świstak. Jakże to – a groundhog? Słynny z domniemania, że na początku lutego zapowiada, ile jeszcze zimy zostało?

Okazuje się, że marmot to nazwa rodzaju, w skład którego wchodzi na przykład gatunek Marmota monax, czyli właśnie groundhog. Gość, którego spotkaliśmy w Górach Skalistych, to pewnie świstak żółtobrzuchy, yellow-bellied marmot.

A na samym szczycie jest tak – droga wyjeżdża na aż 3713 metrów!



piątek, 26 lutego 2016

15:93. Utah 8. Kręta wysokogórskość, czyli wschodnie zbocza Gór Skalistych (niedziela)

<<poprzedni odcinek>> || <<następny odcinek>>


Z Estes Park, omijając w miarę możliwości najbardziej uturystycznione części miasteczka w kotlinie u stóp Gór Skalistych, przemieściliśmy się do parku narodowego. Od razu włączyły się tu wspomnienia z pierwszej wyprawy całą dekadę temu. Zatrzymaliśmy się na moment przy visitor center, ale było jeszcze zamknięte (kto rano wstaje, ten dużo zwiedza, ale też i napotyka sporo zamkniętych drzwi).

Źródło
Trochę nas zaintrygowało niecodzienne użycie na mapce słówka "park" - na przykład w zestawieniu "Many Parks Curve". Nieco później znaleźliśmy wyjaśnienie zagadki na jednym ze znaków: mianowicie w początkach XIX wieku francuscy traperzy określali jako "parque" górskie łąki, niejako zamknięte między górami. Ranczerzy używali potem tego samego wyrazu w kontekście pastwisk - i tak już zostało, park zachował te same nazwy.

W budce ze strażnikiem kupiliśmy park-paszport, czyli kartę za $80 uprawniającą do wstępu do wszystkich parków i pomników narodowych oraz dającą 50% zniżki na kampingach w ich obrębie. O dziwo – dostaliśmy plasticzek z obrazkiem z... Michigan, choć o wiele bardziej odpowiadałby nam jakiś wizerunek Zachodu. Trudno – sprawa losowa.

Źródło
Jednym z pierwszych przystanków były Beaver Ponds – stawy i meandry, gdzie niegdyś mieszkały bobry. Teraz ich już nie ma, ale na żyznej glebie naniesionej przez hamujące na ich tamach wody rośnie nadzwyczaj obfita roślinność.




A potem było już tylko coraz wyżej i coraz zimniej. Nie minęło wiele czasu, a wydostaliśmy z czeluści bagażnika zimowe kurtki. Opatuleni, oglądaliśmy cud-widoki i trzęśliśmy się wraz z samochodem, telepiącym się w podmuchach wiatru.




A wiało tak, że znakomicie można było zaobserwować na tle gór cienie pędzących chmur:


Nasze dzielne autko

Co to, jesień?

wtorek, 23 lutego 2016

15:92. Zzyzx, czyli przygotowania

Wyprawa do południowej Kalifornii zaczyna powoli nabierać kształtów.

Na początek - raz na zawsze trzeba ustalić, czy pisze się "Kaliforni" czy "Kalifornii". Wyczytuję następującą regułkę:

Dopełniacz, celownik i miejscownik rzeczowników żeńskich obcego pochodzenia przybierają końcówkę -ii (Kalifornia - Kalifornii), a te same formy rodzimych rzeczowników żeńskich mają końcówkę -i (Ania - Ani).

Czyli - jedziemy do elektrowni w Kalifornii. Tak mi się też zdawało :) (Choć nie wiem, czy akurat elektrownia nam się jakaś trafi, to tylko przykład dla zilustrowania pokrętności języka polskiego.)

Planowanie zaczęliśmy od ustalenia, jak daleko będzie sięgała południowa Kalifornia według naszej prywatnej definicji. Mapę ciachamy mniej więcej na wysokości San Francisco (które tak naprawdę należy do Kalifornii północnej, ale nie bądźmy przesadnie drobiazgowi):



Potem przyniosłam przewodniki z biblioteki i wypisałam z nich ciekawe miejsca mniej więcej na terenach, przez które będziemy przejeżdżać. Mieliśmy też Tomkową listę priorytetów.

W kolejnym etapie rozkminek wyrysowałam na mapie położenie ciekawych miejsc; okazało się od razu, że część niestety odpadnie, bo jest nie po drodze. Trasa, jak na nasze wyprawy, jest wyjatkowo krótka - grubo poniżej dwóch tysięcy mil, ale jest też równie wyjątkowo napakowana atrakcjami.

Wśród moich preferencji są:

Latarnia morska ciut na północ on San Fran - Point Bonita Lighthouse. Latarenka na końcu pomostu nad falami Pacyfiku. Wystarczy ta jedna - z pozostałych można zrezygnować.

Źródło
Jezioro ze smołą niedaleko Santa Barbara - Carpinteria State Beach/Carpinteria Tar Pits. Bardzo wyjątkowe miejsce, bo takich jeziorek jest na świecie jedynie pięć, w tym trzy w Kalifornii i po jednym w Wenezueli oraz w Trynidadzie i Tobago,

Źródło
Mono Lake - jezioro z tufowymi formacjami, które bardzo lekkomyślnie pominęliśmy jadąc tuż obok niego z moją siostrą kilka lat temu. Tuż obok Yosemite.

Źródło

Uskok św. Andreasa. Miejsce podobnie niezwykłe, bo w ilu miejscach na świecie można stanąć w kanionku i dotknąć jednocześnie dwóch płyt tektonicznych? (Uważając, żeby za mocno nie pchać, wszak teren jest bardzo trzęśliwy.)

Źródło
Most Bixby Creek - śliczny most na nadmorskiej trasie numer 1. W ogóle jazda tą szosą zapowiada się fantastycznie.

Źródło
Baseny pływowe (tidal pools) gdziekolwiek na wybrzeżu. Trzeba obczaić harmonogram pływów, może nawet ściągnąć odnośną aplikację na smartfon, którego się niedawno dorobiliśmy. Jeśli się dobrze trafi, to można pooglądać niesamowite żyjątka!

Źródło

Aha, i miasteczko Zzyzx :)

Jest jeszcze jedna bardzo znacząca decyzja - w którą stronę będziemy jechać tą pętelką. Na razie myślimy, że przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, ale zdarzało nam się już odwracać kierunek wyprawy, jeśli jakieś tam godziny i terminy nie sprzyjały.

poniedziałek, 22 lutego 2016

15:91. Utah 7: Wypas na stromiźnie, czyli Thompson River Canyon (niedziela)



Wstępem do Parku Narodowego Gór Skalistych jest miasteczko Estes Park, a wstępem do Estes – kręta droga prowadząca przez kanion rzeki Thompson. Przez Estes (wym. Estes, nie Estis, jak się właśnie dowiedziałam) przelecieliśmy najkrótszą z możliwych tras, bo to kurort i kumulacja kiczu. Z kanionem rzecz się ma zupełnie inaczej. Kilka razy stawaliśmy, żeby zrobić zdjęcia i zwyczajnie się pogapić, posłuchać szumu wody.




Gdzieś w połowie spotkała nas piękna niespodzianka – spełnienie Tomkowego marzenia, o którym dopiero co rozmawialiśmy: przy drodze stał człowiek z obiektywem wielkim jak luneta, co zwykle oznacza obecność jakiegoś zwierzęcia. Nie dało się nie zatrzymać – trafiliśmy na owce kanadyjskie!!



Wspaniały baran z potężnymi, krętymi rogami skubał trawę najbliżej drogi – choć raczej należałoby powiedzieć, że najniżej, bo ściana skalna wydawała się niemal pionowa. Ponad nimi były trzy mniejsze egzemplarze, a wysoko – tak wysoko, że nawet nie dało się zrobić zdjęcia – wystawał jeszcze zza traw pyszczek jakiegoś młodziana.


Że też można jeść na takiej stromiźnie i nie obawiać się spadnięcia :)

=====

Dodatki: zdjęcia z powodzi na Big Thompson River w 2013; stara widokówka z trasy.

sobota, 20 lutego 2016

15:90. Utah 6: Bonus ornitologiczny, czyli Pawnee National Grassland Bird Tour (sobota)



Na kamping zajechaliśmy dość wcześnie, rozłożyliśmy gospodarstwo, rozstawiliśmy namiot – i okazało się, że powstała dziura w programie.



Wybraliśmy się więc przed siebie, jakby nie dosyć nam było jeszcze jechania :) Na mapie jest niby zaznaczone miasteczko, ale daleko mu do standardowego kształtu: oprócz naszego kampingu jest tu sklep monopolowy, punkt zbierania ropy i gazu opisywanego we wcześniejszym odcinku oraz zaledwie kilka budynków.

W jakimś drobnym punkcie informacyjnym zgarnęliśmy ulotkę o zwiedzaniu okolicy pod kątem ornitologicznym. Szlak prowadzi po żwirowych drogach opatrzonych tablicami ze stosowną informacją – czemu nie, i tak nie mamy co robić.

Większości ptaków z ulotki nie udało się nam zobaczyć: ani sówek wychowujących potomstwo w opuszczonych miastach piesków preriowych, ani szpicodziobych, ani drapieżników, które miały siedzieć na słupach telefonicznych.

Sądzimy jednak, że wśród setek drobnych ptaszków podrywających się do lotu tuż przed samochodem widzieliśmy American kestrel (pustułka amerykańska), lark bunting (taki wróblowaty) i loggerhead shrike (dzierzba siwa), którego łatwo poznać po charakterystycznym, nurkującym locie. Zdjęć własnych nie posiadamy, gdyż całe ptactwo lata jak małe rakietki z turbonapędem, więc pożyczam z wiki.

Pustułka amerykańska. Autor: Greg Hume (Źródło)

Lark bunting. Autor: Ryan Douglas (Źródło)

Dzierzba siwa. Autor: Terry Ross (Źródło)
Droga jednakowoż była sama w sobie bardzo ładna, z krowami, wiatrakami i mnóstwem złocistego kwiecia.


Na sam koniec zaś spotkał nas kolejny bonus – samotny widłoróg przeżuwający podeschniętą trawę; sytuacja trochę niezwykła, bo widłorogi występują przeważnie w stadach. Z pół mili dalej były jednak dwa małe stadka, więc ten pewnie się chwilowo odłączył.



Dobrze, był łaskaw zaczekać chwilę na zrobienie zdjęcia – wszak widłorogi to najszybsze zwirze Ameryki północnej, pędzące do 95 km/h i sadzące susy do sześciu metrów długości!

czwartek, 18 lutego 2016

15:89. Utah 5: Grzebyk w trawie, czyli Pawnee Buttes, Kolorado (sobota)



Narodowe łąki to przestrzeń nie do ogarnięcia (powierzchniowo ponad trzy razy tyle, co Tatrzański Park Narodowy). Łagodne wzgórza z niziutką roślinnością, z daleka przypominającą aksamit. Przy bliższym kontakcie okazuje się jednak, że do aksamitu tej okrywie daleko – trawy zawiera ona jedynie część, a za to gęsto jest upstrzona kłujakami: ostami, krzaczkami kwiatów o sztywnych łodygach i liściach, małymi jukami (?). Dodatkowo trzeba też uważać na krowie placki (łąki są ekologicznie nawożone) i – zgodnie z zapowiedzią na znaku – na grzechotniki.




Spodziewaliśmy się tu raczej pustkowia w sensie braku śladów działalności człowieka, w końcu to NATIONAL Grasslands, więc powinny być pod ochroną. Zdziwiliśmy się jednak mocno, widząc po pierwsze wielką gromadę wiatraków – to z pewnością największa farma wiatrowa, jaką widzieliśmy. Liczba urządzeń na pewno idzie w setki.


Są też wiatraki staroświeckie, o zupełnie innym celu: wyciągają mianowicie spod ziemi wodę dla stad bydła, jakie się tu luzem pasie. Zatrzymaliśmy się nawet przy jednym z nich, obfociliśmy, uradowaliśmy się, że producent jest z Chicago, i rozkminiliśmy arcyprostą zasadę ich działania. Dobrze, że stojące obok krowy i małe byczki nie zirytowały się naszą wizytą.



Na wiatrakach cywilizacja się nie kończy: co kawałek stoi kiwon z osprzętowaniem, leniwie ruszający głowiszczem i pompujący spod trawnika czarne złoto. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że kiwony są żywe, choć rozum wie, że jest inaczej.



Były i inne urządzenia – zdaje się, że do wydobywania gazu, jak również niezydentyfikowana wieża przypominającą platformę wiertniczą, tylko nie na morzu, a... no właśnie, „wpłynąłem na suchego przestwór oceanu” :)


Część tych urządzeń zasilana jest też bateriami słonecznymi, więc, jak widać, ciągnie się tu energię z góry, z dołu i z boku.


Nie tłuczemy się jednak kilkudziesięciu kilometrów żwirowymi drogami i nie brudzimy samochodu, który niecałe 24 godziny temu był lśniący i czyściutki po to, by analizować źródła energii czy wypas bydła. Przybyliśmy tu do buttes – roboczo przyjmujemy, że polskim odpowiednikiem są ostańce. Widać je z daleka – szarobeżowe grzebienie wystające z trawy, świecące w popołudniowym słońcu.




To przedsmak całego bogactwa skał i formacji, jakie będziemy oglądać na tej wyprawie. Suniemy dalej na zachód, ku Górom Skalistym.