wtorek, 30 października 2012

1227. czego nie należy

Otóż nie należy wyjść rano z domu z obładowaniem wszelakim, w tym koszykiem mieszczącym świeże kartki oraz niezabezpieczoną Teczką z papierami do kraftowania i zakładać, że wiatru nie ma, to i zza garażowego węgła nie dmuchnie nagle a niespodziewanie.

Jeśli się bowiem poczyni takie założenie, to podmuch tekę otworzy i zabierze sobie z pół tuzina cennych papierów 30x30 i zacznie nimi świstać po okolicy. Właścicielka teki piszczy natenczas ajajaj , pędzi w dyrdy do auta i czem prędzej wrzuca na przednie siedzenie całe otorbienie, starając się niczego nie poniszczyć. Wdrapuje się na murek ogradzający skarpę i zdejmuje z krzaków utknięte w gałązkach papiery do skrapowania.

Orientuje się następnie, że reszta kartek wpadła pod auto sąsiada-Meksyka i oczywiście usiadły na samiuśkim środku podwozia. Wpada na pomysł, że zaczeka na następny podmuch, który wypchnie je gdzieś bliżej brzegu. Nic bardziej mylnego! Aerodynamika gra na nosie i papiery ani drgną.

Można spróbować przesunąć je kijaszkiem pobranym ze skarpy, najlepiej od razu największym, takim, żeby się zahaczył o podwozie i utknął, a człowiek się bał, że Meksykowi auto przedziurawi... A kartki nic, leżą, jak leżały. Można następnie przynieść mniejszy patyk, upewniwszy się wcześniej, że jest czysty, wczołgać się połowicznie pod pojazd i ostrożnie, ostrożnie, papiery przesunąć.

Można też było po prostu spiąć tekę jakim spinaczem i uniknąć całego zamieszania.

W sumie jednak przedsięwzięcie się udało - chodziło o zaniesienie papierów do pracy, żeby skorzystać z industrialnej gilotyny i naciupać hurtowo kwadratów na pudełka, bo na domowym trymerku trwałoby to strasznie długo.

===============
To działo się wczoraj - drobny wstęp do huraganu Sandy, którego niedobitki dolatują do nas dzisiaj w postaci silnych wiatrów i ponoć nawet kilku śnieżynek. Perfect Storm, tak mówią - bo kręciołek spotkał się z  zimnym frontem z Kanady (Kanada zawsze przysyła zimne fronty, to ich główny eksport...) oraz pełnia Księżyca, podczas której ponoć pływy morskie są najbardziej intensywne.

Siedziałam więc sobie wieczorem i kleiłam pudełka, oglądając relacje z NYC, żałując tych wszystkich dziennikarzy, tkwiących po kolana albo i wyżej w wodzie, no ale przecież trzeba wykorzystać niusa.

Pudełka mam w tej chwili trzy - przysługuje im jeszcze okropkowanie i wklejenie cytatów:


Oprócz powyższych trzech, które chyba będą ogrodowe, mam jeszcze naciupane kwadratów w tonacjach brązowych - o czytaniu i muzyce.


Koniecznie chciałabym jeszcze zrobić zestaw fioletowy o przyjaźni i biało-srebrzysty o śniegu. No i jeszcze z mapami o podróży by był fajny, i jeszcze kawowy i herbaciany - z kawałkami serwetek i filiżankami... pomysłów w kolejce cały rządek, tylko się zmobilizować do ich realizacji!

poniedziałek, 29 października 2012

1226. jeszcze z notatek kiermaszowych

Wczoraj nie zmieściłam wszystkich wrażeń w kiermaszowej notce, więc dziś jeszcze kilka słów. Po pierwsze, znowu miałam szczęście sąsiadować z ciekawą osobą (miesiąc temu pisałam o toporkowych szalikach). Trafiła się bardzo miła pani, od której wiało klasą, sprzedająca biżuterię zrobioną z puszek po napojach, przede wszystkim naszyjniki i kolczyki, jak również bransoletki. Chcąc nie chcąc słyszałam, jak rozmawiała z klientami i znalazłam w tym całą górę inspiracji i jakiejś takiej czystej radochy, że jest tuż obok taki zapaleniec, wkładający serce w krafta. Jej mąż był tego samego dnia na innym kiermaszu - mówiła mi, że rocznie uczestniczą ponad setce! Rzeczywiście, patrzyłam, jak rozkłada i składa swoje stanowisko, bardzo eleganckie i dopracowane w każdym szczególe - myk, myk, lata praktyki.

Zakupiłam u niej trzy przedmiociki: jeden dla siebie (serduszko z Arizona Tea, urzekły mnie kolory i orientalny wzorek) oraz dwa na prezenty.



Z innych jeszcze obserwacji - pisałam wczoraj, że bardzo źle mi było z tym obrusem-zmięciuchem (dalej jest, zresztą), ale na wszystkich kiermaszach, na jakich byłam, taki niestety panuje trend, zupełnie niepotrzebnie. Za plecami miałam kobietkę z Bułgarii (stworzyłyśmy sekcję wschodnioeuropejską :), bardzo sympatyczną - ale też ze zmięciuchem i to szaropłóciennym, co wyglądało jak worek po ziemniakach, zamiast jak eleganckie tło do biżuterii i malowanych kielichów, jakie sprzedawała. Uroku nie dodawał też kurz, jakim pokryte były wieszadełka do biżu :( Nie wiem, na ile odwiedzający dostrzegają takie szczegóły, ale dokłada się to z pewnością do ogólnego wrażenia, choćby podświadomego. Może kiermasze powinny zapewniać na miejscu ze dwa żelazka do wynajęcia :)

A naprzeciwko po skosie - podobnie, jak miesiąc temu - trafiła mi się pani skrzecząca, haftująca krzyżykami. Takoż na zmięciuchu... i też pozwolę sobie na małą krytykę, choć może się nadmiernie wymądrzam... ale z daleka widać było, że tasiemki, którymi oklejono wieczka słoików, były przylepione krzywo i odstająco, że haftowane obrazeczki w ramkach też były krzywo rozmieszczone, podpisy pod obrazkami wyhaftowane niesymetrycznie - no szkoda, bo przecież nawet niewielkie hafciki wymagają sporo czasu i precyzji, więc fajnie byłoby, gdyby wykończenie też było wykonane precyzyjnie.

Całkiem naprzeciwko było zaś stoisko z ozdobami na choinkę, bardzo kolorowe i ładnie zorganizowane, ale praktycznie na całym stole stały wysokie gdzieś na metr parawany z zawieszonymi na nich dziełami, a pań sprzedających nie było zza tego widać. Przypuszczam, że właśnie dlatego niewiele osób się tam zatrzymywało, bo jednak lepiej chyba jest, jak widać żywą obsługę stoiska.

Lekcje z mojego własnego stoiska - oprócz tego nieszczęsnego prasowania - jeśli chodzi o zajęcie na te sześć godzin, to wystarczy przynieść naprawdę niewiele, wczoraj ledwo zmontowałam ze dwadzieścia wizytówek; całość materiałów zmieściła się w jednej kopercie, plus brokaty i farbki w małej torebce, nożyczki, klej itd.. A rok temu, na pierwszy samodzielny kiermasz zatargałam całą walizę gratów, tylko sobie zadałam roboty :)

Rozpisuję się strasznie, ale dodam jeszcze, że ręcznie robione wizytówki w postaci przywieszek do prezentów cieszyły się wzięciem i chociaż oczywiście wymaga to dodatkowej pracy, dają też kupę satysfakcji, jak się widzi uśmiech na twarzach odwiedzaczy. Poza tym są to też conversation starters - zaczyna się gadka-szmatka, coś tam często się też sprzeda.

No i ostatni pomysł wreszcie, też freebie czyli darmoszka - zestawy dla dzieci pod hasłem "zrób sobie kartkę". Wiadomo, znowu dodatkowa praca i odrobina materiałów, ale to tak w ramach dobroci dla ludzkości i propagowania zapału kraftowego. Myślę sobie, żeby do koperty włożyć bazę, jakieś tło, napis wypieczątkowany, obrazek, parę śnieżynek i może koronkę z dziurkacza brzegowego, a do tego karteluszek ze zdjęciem przykładowej kartki. Dużo roboty to nie wymaga, a wczoraj było kilka dziewczynek, którym dałam do garści dziurkaczowe śnieżynki i nawet to było powodem do uśmiechu.

To by było na tyle... puszczam w ruch fabrykę na następne dwa tygodnie!

niedziela, 28 października 2012

1225. po kiermaszu

Kiermasz szmiermasz. Bardzo przyjemnie spędziłam czas, gadając dużo z ludźmi, a przy tym klejąc zawieszki do prezentów, które jednocześnie stanowią wizytówki. Wpływy pieniążkowe również okazały się całkiem przyzwoite, a że kiermasz odbywał się w luterańskim kościele jakieś 15 minut od domu, to w ogóle nie ma na co narzekać. I jeszcze obsługa była bardzo miła - od razu raczyła nas ciasteczkami powitalnymi, rozdawała potem kawę, pogryzałki, a nawet chodziła i pytała, czy nie trzeba popilnować przez chwilę stanowiska, żeby pojedynczy wystawca mógł zaliczyć bathroom break.

Tak wyglądał mój stolik - rozkładając obrusy odkryłam, że zapomniałam je wyprasować! Zirytowałam się na siebie na jakieś pięć minut, ale szybko mi przeszło, bo i tak nie dało się z tym nic zrobić, więc nie ma się co złościć. Zresztą - prawie wszyscy są zmięci, co mnie dziwi, bo przecież ładnie odprasowana tkanina robi ze sto razy lepsze wrażenie.

Dopisuję więc do mojej kiermaszowej listy: PAMIĘTAĆ O WYPRASOWANIU.


Nie zapomniałam za to o skrzynce, która robi za babciowaty kuferek obwieszony firanką:



Duże zainteresowanie wzbudzały eksplodujące pudełka - konicznie muszę zrobić kilka nowych na za dwa tygodnie, bo zeszły wszystkie.


Przyniosłam sobie mini pracownię - naprawdę mini. Wystarczyło, pieczątki i tak były dekoracją, w ogóle nie zdążyłam z nich skorzystać.


No i danie główne - torebusie :)


Sprzedałam ich czterdzieści pięć, więc też trzeba będzie uruchomić na nowo linię produkcyjną na następny kiermasz. Na szczęście obłowiłam się niedawno w nowe papiery, bo te poprzednie (muszą być dość sztywne i dwustronne, więc nie każdy się nadaje) wykorzystałam już do znudzenia :)

piątek, 26 października 2012

1224. słitaśny hexagon

Kobietka na zakładzie miała w tym tygodniu urodziny, których raczej szumnie nie obchodzi, ale że zawsze ja od niej dostaję prezenta (oraz donacje dla schroniska zwierzowego), więc postanowiłam się zrewanżować małym rękodziełem albumowym. Siedziałyśmy kiedyś razem na pracowej garage sale, gadałyśmy, ple ple, opowiadała o swoich wypiekach: tworzy mianowicie odjechane ciastka, cake pops (czyli kulki z ciasta na patyku, jak lizaki, udekorowane na misie itp.), torty - rozmaitości, bardzo kreatywnie. Wkłada to mnóstwo serca i nie pobiera zapłaty - ot, prezenty dla ludzi, z którymi jest związana.

Ściągnęłam więc zdjęcia z jej galerii na Facebooku, druknęłam, wkleiłam do albumiku...


...o eksperymentalnym, sześciokątnym kształcie. Zrobiłam sobie wcześniej model, okazało się, że fajnie stoi, tyle, że napisy są nieco skośne.


Kilka przykładów stron ze środka...



Miałam, oczywiście, niewiadomojakie plany, jeszcze pieczątki, to, śmo, ale zwlekactwo nie pozwoliło tego wszystkiego wykonać... a odbiorczyni zjawiła się przy moim biurku ze łzami w oczach, no i zupełnie nie wiedziałam, co z tym zrobić, nie byłam przygotowana na taką reakcję. A to tylko jedno z PIĘCIU emocjonalnych przeżyć wczorajszego dnia, co za rollercoaster.

Iiiiii jutro kiermasz! Właściwie jestem lepiej przygotowana, niż poprzednio, bez stresu, mam nawet wymyślone, co będę robić tam, na miejscu. Karteluchy gotowe, pofocone, sterta torebeczek takoż, dwa eksplodujące pudełka, notesiki, no i wizytówki w postaci zawieszek do prezentów. Każda inna, coby jak najlepiej wykorzystać świąteczne ścinki i żeby było ciekawie.

wtorek, 23 października 2012

1223. mokasyny i tomahawki, czyli indiańska zupa językowa

Podjęłam dziś pierwszą próbę ugotowania tortilla soup - meksykańskiej śmieciówy podawanej z kawałkami czipsów tortillowych (oraz awokado, co mnie trochę niepokoiło - jak to, awokado na ciepło? W ciepłym otoczeniu?)

Zupa wyszła bardzo fajna, tylko niedosolona, ale to się bardzo łatwo dało naprawić; czekam, aż się do jutra przegryzie, smaki się wymieszają  i będzie jeszcze lepsza. Przepis, jakby ktoś był ciekawy, znajduje się tu - nieco go zmodyfikowałam, zamiast zielonych papryczek chile z puszki dając żywe, na samym początku przysmażając je z czosnkiem i cebulą.

.
Jeden ze składników zupy to hominy - nie udało mi się znaleźć polskiego odpowiednika (jeden słownik proponował mamałyga, ale to NA PEWNO nie to :). Hominy to rodzaj kukurydzy, której ziarna uległy procesowi nixtamalizacji - kto ciekawy, niech sobie o szczegółach poczyta. Ja biegiem lecę do analizy słowa, bo okazuje się, że hominy wzięło się z języka przysłowiowych starożytnych Indian, którzy nazywali się Powatanowie i zamieszkiwali tereny dzisiejszego stanu Wirginia. (Na marginesie dodam, że hominy używali też Czirokezi, ach, jak to egzotycznie brzmi! Jak również ludy zamieszkujące obecny Meksyk i Gwatemalę, ze trzy tysiące lat temu.)

Obecnie Powatan jest niewiele - w 2000 roku pochodzenie czysto powatańskie deklarowało mniej, niż 500 osób w całych Stanach, razem z mieszańcami można się ponoć doliczyć koło dwóch tysięcy. Język też praktycznie wymarł, ale zachowały się zapożyczenia, które to odkrycie sprowokowało cały niniejszy wpis. Otóż powatańskie są też mokasyny i tomahawki! A spodziewałabym się, że pochodzą raczej od jakichś sławniejszych Indian: Irokezów, Navajo, Apaczy itp.

Wśród tych zapożyczeń jest też opos czyli dydelf, a także raccoon - popularny na naszych terenach zwirz leśno-śmietnikowy. Oficjalnie nazywa się szop pracz, ale konia z rzędem temu, kto usłyszy to określenie wśród tutejszej Polonii. Mówi się RAKUN i już - śmiem przypuszczać, że wiele osób nawet nie skojarzyłoby, co to szop pracz. Nawet my - z całą świadomością pongliszowania - przyjęliśmy ten wyraz do naszego słownika. I okazuje się, że w tym momencie mówimy po indiańsku.

I tym sposobem zajęcia zupne poszerzyły mi horyzonta językowe, a lekcję sponsorował wujek Google wraz z ciocią Wikipedią :)

1222. mikołajowe gatki

Wczorajszy wieczór spędziłam nad mini-albumem na dzisiejsze urodziny, w tematyce cukierniczej pędem opracowywanej, ale o tym będzie kiedy indziej... na razie nadrabiamy stertę kartek świątecznych. Trochę niewygodnie czuję się z tym, że nie powstały jeszcze żadne o tematyce chrześcijańskiej, ale mam nadzieję, że przed sobotnim kiermaszem jeszcze się kilka wysmaży.

Dziś podejście do świąt zupełnie niefrasobliwe - nawet nie cały mikołaj, tylko jego ciuchy na sznurku...



...ale też i w sklepach - już zawalonych świątecznymi ozdóbstwami - łatwiej znaleźć mikołaje, renifery i ołowiane żołnierzyki, niż jakąś szopkę... Takie czasy i okoliczności :(

W ogóle to brakuje mi czasu. Mam wrażenie, że naciągam już dzień do granic możliwości, a tu ciągle za mało. Już tak chyba będzie do wyjazdu do PL za miesiąc...

poniedziałek, 22 października 2012

1221. francuskie drzwi na święta

Klei się kartki świąteczne w sposób graniczący z obsesyjnym... Zrobiłam ich chyba do tej pory z pięćdziesiąt, ale już się część rozeszła. W międzyczasie dostałam też prezenta wspaniałe - wspomniane już zapoprzednio Magiczne Pudełko od T, z którego jeszcze nie wszystko wypróbowałam, czeka jeszcze pieczątka ze świecą i Ewangelią, akrylowe zawijaski, pasmanteria... No i przybyły też zasoby od szefowej, papier, fajne paseczki samoprzylepne, pieczątki (nieświąteczne)... mogłabym całymi dniami siedzieć i się tym bawić.


Wystawę zaczynamy zatem od "francuskich drzwi", czyli kartek otwieranych na boki - jeden z moich ulubionych motywów, bańki ozdobne, kolorowe, błyszczące. Nadrabiam za dzieciństwo, można powiedzieć :)

Oczywiście musiałam spróbować zrobić niemal całkiem białą...



Potem poszła seria niebieska...


...I seria czerwono-zielona, zużywająca blok świąteczny z zeszłego roku, wielki i gruby jak płyta chodnikowa. Oczywiście takie zużycie jest zupełnie nieodczuwalne.

 

piątek, 19 października 2012

1220. dzień naprawdę kiepskich zdjęć, czyli przeprowadzka

Nie minął jeszcze rok od poprzednich przenosin, a już trzeba było pakować klamoty i ciągnąć się w nowe miejsce. Siedzę sobie obecnie w ceglanym pomieszczeniu, w którym jeszcze pobrzmiewa echo przy klepaniu w klawiaturę - chyba potrzebne nam jeszcze jakieś zagracenie :)


Nadal mam okno i nawet drzwi, wraz z parapecikiem - półeczką, ale widok mniej fajny niż poprzednio. Mam też nadzieję, że przygodni odwiedzacze nie będą się do tych drzwi dobijać, gdyż nie prowadzi do nich na zewnątrz żaden chodnik.


Zredukowano mi ilość półek wiszących - były dwie, ostała się jedna (zdaje się, że przed poprzednią przeprowadzką miałam nawet trzy!) Przetarg o zamieszkanie wygrały herbaty i kakao. Oraz Lemur.


Nie mam za bardzo miejsca na mapę, więc przylepiłam na ścianie dużą fotografię Biblioteki Kongresowej, w której mamy nadzieję prędzej czy później się znaleźć.


Rogu biurka pilnuje lala z Krakowa...


...a bok półki ozdobiony jest recyklingowym obrazkiem autorstwa mojej siostry.


Dział magnesów - kokopelli z Dzikiego Zachodu oraz piekarnia przywieziona przez kogoś z Paryża.


Skoro już jesteśmy w Europie... na zewnętrznej stronie ścianki umieściłam malarstwo przez kolegę z Polski, czyli zaglądamy do Wenecji. Z lotu ptaka.


Sztuk nie koniec, bo mamy też dzieło indiańskie z Kanady.


I cat in the hat też musi być, a jakże!


No i na koniec źródło dylematów - kapitalny pamiętnik z podróży do wypełnienia wrażeniami, zakupiony na garażowej wyprzedaży u nas na zakładzie. Wnętrze ma śliczne, brązowopapierowe, ale jak ja go zapiszę i zakleję, skoro na wyprawy tradycyjnie jeździ z nami Gromadziennik? No jak?

A jednak nie mogłam się powstrzymać od zakupu...


Udało mi się wywalić trzy pudła różności, a właściwie dwa pudła i wór. Cała jestem dumna z siebie, choć chłopy przenoszące moje gospodarstwo i tak kpią bez litości z mojego chomictwa. Przyznaję, że mam trochę problem z tym co to na pewno się przyda, takie fajne, można wykorzystać do xyz... ale też i ludziska niestety nie pomagają, bo kilka osób przynosi mi od czasu do czasu przedmioty z tekstami typu Taka jesteś kreatywna, na pewno ci się to przyda,przywieźliśmy to dwie dekady temu z wycieczki na Hawaje... i z najlepsiejszymi intencjami prezentują swoje znaleziska, których zapewne przywiązanie i wspomnienia nie pozwalają im wytransportować na śmietnik, wolą myśleć, że jeszcze jest dla tych przedmiotów jakieś życie po życiu. A ja z kolei mam schizę, że jeśli te prezenta - raczej mi niepotrzebne/trudne do wykorzystania itp. - wyrzucę albo oddam do Sklepu Drugiej Szansy, to natychmiast się moja niezręczność wyda, bo te rzeczy przeważnie są na tyle unikatowe, że trudno się spodziewać, że nagle ktoś inny miałby takie same...

Trzeba by te przedmioty wywozić gdzieś na koniec świata, żeby szanse napotkania ich przez dawcę w miejscu wyrażającym brak szacunku zmniejszyć praktycznie do zera.

czwartek, 18 października 2012

1219. fiat lux!

Niech stanie się światło!

Craftypantki postanowiły zaradzić wcześnie zapadającemu mrokowi (ach, te przysłowiowe długie jesienne wieczory... czy też może zimowe?) za pomocą świetlanych kraftów. Zapraszam na blog naszej dzielnej drużyny celem obejrzenia dzieł naszych Twórczyń (oraz zgłoszonych już prac)!

U mnie powstał świecznik kuchenny, który narodził się w Sklepie Drugiej Szansy. Początkowo miałam ochotę pomalować go na jakieś szalone, meksykańskie kolory, ale jakoś mi miedziana farba wlazła na stół i skończyło się na podróbie metalu.

Taki oto wyszedł mi efekt końcowy:


Składa się on z drewnianej łyżki, dwóch kieliszków na jajka oraz zewnętrznej części młynka do pieprzu (który już w sklepie był niekompletny.) W ferworze pracy zapomniałam zrobić zdjęcie na samym początku procesu, więc jest ze środka, kiedy materiały przeleciałam już byłam papierem ściernym i pogessowałam.


Zawijaski i kwiatysie wzięły się z naklejenia kształtów wyciętych dziurkaczem (lekcja na przyszłość: zapewne łatwiej byłoby je przylepiać do drewna przed gessowaniem...)



Obecnie zaś działam na zaśnieżonym polu kartek świątecznych - kiedy przyszłam wczoraj do domu, na kuchennym stole czekało Magiczne Pudełko od T, pełne papierów, pieczątek akrylowych i drewnianych, sznureczków, jak również fantastycznych ruskich czekoladek. Mniam kraftowy i mniam smakowy! Nie zdążyłam nawet jeszcze wszystkiego wypróbować... ale to nic, kolejny wieczór JUŻ DZISIAJ :D

środa, 17 października 2012

1218. myszowóz

Moje pomarańczowe autko ma w tym roku wyjątkową ilość przygód. Na wiosnę oberwało latającą płytą paździerzową i musiało się udać do kliniki celem wyklepania drzwi. W lecie zaczęło się otaczać benzynowym odorkiem i znów odwiedziło mechanika, aby wymienić pompkę paliwową, która była felerem fabrycznym, rozszczelniającym się w wysokich temperaturach. Fabryka nawet wymienia te części za darmo, w ramach tzw. recall, ale... tylko w południowych, gorących stanach. Illinois jest na północy, a zatem ZAWSZE jest tu zimno (tak uważa producent), a to, że w lecie przez dwa tygodnie była ponad stówa (Fahrenheita), się nie liczy. I to, że właśnie wtedy psuje się pompka, też się nie liczy.

Dziś rano wybrałam się zmienić olej, bo autko jęczało, że zostało mu tylko 4% życia. Dylematy wielkie, bo do pracy jadę niecałe dwa kilometry, a w ich trakcie mijam CZTERY miejsca zmiany oleju:

- LubePro - budka zielona
- Bolek-Na-Rogu, budka błękitna, niesieciowy, nie wiadomo, czy mieć zaufanie mniejsze, czy większe...
- Jiffy Lube - budka biało-czerwona, raczej odpada, bo 10 lat temu, kiedym jeszcze była w tej dziedzinie głupia i naiwna, przy zmianie oleju wkręcili mnie tam w wymianę połowy części w aucie
- Firestone - nówka przyszanowana, warsztat czerwono-niebieski.

Z mojego punktu widzenia główna różnica między tymi instytucjami polega właśnie na kolorystyce wystroju, więc wyprawa olejowa stanowi pewien stres. Osiołkowi w żłoby dano... Aliści, dziś wybór dokonał się sam, gdyż w budce zielonej, najbliższej miejsca zamieszkania, wystawiono tablicę głoszącą "LADIES DAY - $10 OFF".

Zajechałam, pan od razu przybiegł - czysty i nieśmierdzący, niezwykle miły, zmienią olej od ręki, bo właśnie jest miejsce na kanale. (Wolę, kiedy jest kanał, bo zawsze niepokoi mnie widok mojego autka podnoszonego wysoko, choćby nie wiem co, jest pewne prawdopodobieństwo, że się urwie i zleci).

- Ile zatem pobierasz pan od kobiet?
- Ile tylko mogę...

Hm. Żarty na bok, cena bardzo miła, zupełnie się mieszcząca w granicach pouczenia, jakie wydał mi był wczoraj T, przygotowując mnie do olejowego przedsięwzięcia. Zasiadłam zatem w poczekalni, wycinając myszki miki do kartek świątecznych (ja jedna, cztery chłopy i telewizor). Ledwo minęło parę minut, miły pan powrócił z wiadomością, że oto pod maską mam... gniazdo myszy.

?!?!?

Ale oni się tym zajmą, nie ma problemu. Poleciał się zajmować.

- Hm, czy to znaczy, że jeździłam z martwą myszą pod maską?
- [wszyscy panowie odpowiadają naraz, nic nie wiem].
- Zatem, czy była to żywa mysz, która jeździła ze mną do pracy, na zakupy i nawet do kościółka?
- [wszyscy panowie odpowiadają naraz, dalej nic nie wiem].

Mysie gniazdo zostało usunięte, autko chodzi jak nowe, a ja wolę myśleć, że mysz wyszła dziś rano na śniadanie i że teraz zbuduje sobie gdzieś nowe gniazdo... tak byłoby najlepiej.


wtorek, 16 października 2012

1217. kartka z mydła

Mydła jako takiego w dzisiejszej kartelusze nie ma, ale jest kwiatek, któren swego czasu takowe ozdabiał. Było sobie ręcznie robione, opakowane szarym papierem, z etykietą domowej produkcji, papierowym sznurkiem i właśnie niebieskim szmacianym kwiatem, zdaje się, że przypominającym hortensję.


W pierwszej chwili zamachnęłam się, aby owo ozdóbstwo wyrzucić... ale, jak wiele Czytelniczek zapewne wie z własnego doświadczenia, wyrzucanie łatwie nie jest. Pędem zatem wmontowałam kwiecie w kartke, aby już nie było wątpliwości.

poniedziałek, 15 października 2012

1216. czytanie w odcieniach brązu

Niedzielę w większości spędziłam przy kraftowym stole, klejąc głównie kartki świąteczne na nadchodzący kiermasz, ale udało mi się też skończyć brązowe pudełko, zaczęte jeszcze na poprzednim kiermaszu, z cytatami o tematyce książkowo-czytelniczej. Ozdóbki wszystkie wreszcie są, można było wykonać ostatni krok, czyli sklejenie trzech kartonowych warstw.





Mam też kolejne pudełko - fioletowo-różowe, ale jeszcze trzeba dołożyć cytaty. Na razie nie mogę się zdecydować na temat, cóż może pasować do takiego zestawu kolorystycznego? Może coś o przyjaźni na ten przykład, o.

W zupełnie innych barwach - pomarańczowo-brązowo-żółtych - zajmowałam się też stronami gromadziennikowymi o jesiennych wycieczkach z Alicją, ale to też nie jest jeszcze dokończone. I wspomniane kartki świąteczne takoż nie, bo brakło mi wnętrz, to znaczy karteluszek na życzenia, które biorą się ze starych papierów firmowych, mieszkających w pracy, bo tu też znajduje się gilotyna o industrialnej mocy, nadająca się do ich przycinania.

Tak, że dziś chyba będzie Wieczór Wielkiego Kończenia.

A poza tym wydarzeniem weekendu był zakup biletu do Polski, któremu towarzyszył istny cud! Planowałam mianowicie wylot do PL w środę wieczorem, przed Dziękczynieniem, bo na tyle starcza mi urlopu. Wynegocjowałam jednak doczepienie jeszcze jednego dnia chorobowego (co w zasadzie jest nielegalne, bo chorobowe to chorobowe, nie należy sobie nim przedłużać urlopu) i jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że LOT we wtorki nie lata, a inne kombinacje albo są o wiele droższe, albo trzeba lecieć... trzydzieści godzin, niczym do Azji.

Zasiadłam więc wczoraj wieczorem do zakupu, już zrezygnowana i zdecydowana na wylot w środę, ale myślę sobie - sprawdzę jeszcze raz. I własnym oczom nie wierzyłam - po kilku dniach grzebania pojawiła się opcja w Lufthansie, i to idealna! Wylot we wtorek wieczorem, więc spokojnie zdążę pójść do pracy; przystanek w Monachium, które to lotnisko bardzo lubię; wylot z Krakowa w drodze powrotnej po 9 rano, więc też nie trzeba się zrywać w środku nocy.

Cena tylko kilka $$ wyższa, a do tego unika się podróży LOTem, za co można by mnie odsądzać od czci i wiary za brak patriotyzmu, ale poprzednia przygoda z tą firmą, poczynając od mega-ogona już tu, na O'Hare, poprzez fatalną obsługę i stresującą przesiadkę w Warszawie raczej nie skłania do współpracy. Poza tym LOT tkwi najwyraźniej w epoce króla Ćwieczka, bo nawet maleńka stacja benzynowa na środku pustyni w Nowym Meksyku ma czytnik do kart kredytowych, a stoisko Polskich Linii Lotniczych na jednym z największych lotnisk na świecie nadal wszystko robi ręcznie.

Zastanawiam się tylko, dlaczego nikt nie chce siedzieć w 39. rzędzie? W obie strony był cały wolny... T ma teorię, że w razie wypadku tam właśnie następuje przełamanie kadłuba. Hm. Na przekór temu domniemaniu wybrałam sobie tamże miejsce przy oknie z nadzieją, że może zostanie obok mnie wolny fotel :)

czwartek, 11 października 2012

1215. liści szeleszczenie, wężowe syczenie

Craftypantki ogłosiły właśnie nowe wyzwanie, o którym szczegółowo rozpiszę się później, bo dziś chciałam nawiązać do innych zajęć proponowanych w tymże miejscu przez jedną z naszych koleżanek: otóż Habka wciągnęła do zabawy swoje dziecię - Przemka - i razem stworzyli całą serię cudnych jesiennych dzieł, opartych na znaleziskach z wyprawy w naturę.

My też mamy skarby z wyprawy, ale na razie się suszą... razem z wnuczką Alicją nazbierałyśmy w ostatnią niedzielę kolorowych liści, powkładałyśmy je do książek i przy następnej wizycie planuje się stworzenie małego albumu-zielnika o wycieczce.

Byliśmy mianowicie w dwóch miejscach - najpierw w skanseno-parku, gdzie wędrowaliśmy kolorowymi ścieżkami i pstrykaliśmy zdjęcia, w tym poniższe, moje ulubione :)


Główną atrakcją, przynajmniej dla dzieciaka w tym wieku, jest Interpretive Center - budynek ze zwierzętami i rozmaitymi eksponatami. Mieszka tam, między innymi, wężysko, które najwyraźniej potrafi stać na ogonie...


...a także stuletni, ogromniasty żółw - nie wiem, czy starczyłoby przestrzeni w standardowych taczkach, gdyby przyszło go transportować. Żółw spędza większość życia zalegając na dnie akwarium, a od czasu do czasu wyprawia się na powierzchnię celem zaczerpnięcia powietrza. Właśnie trafiliśmy na tę chwilę i mogliśmy go zobaczyć z bliska... cóż, pysk raczej niewyjściowy:


Potem zakupiliśmy strawę z wielkiego kotła...


...coś w rodzaju fasolki po bretońsku.


Następnie udaliśmy się na bagna, wielokrotnie odwiedzane już Volo Bog.


Miałam trochę obawy, jak to pójdzie z chodzeniem po chwiejnych i wąskich pomostach, ale Alicja zasuwała po nich bez żadnych obaw, z hasłem "Come on! Dalej!" [Obserwacje jej języka to osobny temat... nie na dzisiaj :)]


Znaleźliśmy grzyby, cóż za sensacja! Warta natychmiastowego klapnięcia na podłoże.


Odkryciem dnia było to, że niektóre nasiona można rzucać na wiatr i przyglądać się, jak odlatują gdzieś daleko, na mokradła... z nadzieją, że w przyszłym roku wyrośnie z nich nowe zielsko. Takoż i spędziliśmy dobry kwadrans wspomagając jesienne działania natury.


Potem zaś trzeba było odpocząć...


...wykonać niby-telefon do mamy...


...no i oczywiście nie zapominajmy o kolekcji, bo kolekcja musi być. Pół torby żołędzi, szyszki, listki...


Liści na ziemi było jeszcze niewiele, ale kiedy już je znaleźliśmy - cóż za frajda! Nawet nam jakoś się rozumy odmłodziły i sypaliśmy się wzajemnie szeleszczącym listowiem, aż zmieliliśmy je niemal na proszek.


Fajnie jest przypomnieć sobie czasem, że naprawdę niewiele potrzeba do stworzenia nieskrępowanej dorosłością chwili radości :)