piątek, 23 listopada 2012

mytarp.com

If you are in need of a tarp, cover, film or shade, mytarp.com is a wonderful resource, located in Marietta, GA. The company strives to offer all sorts of cover-related products of superior quality at great prices and with outstanding service. Just look at the website to see the huge variety of categories!

As an example, they offer the frequently-seen blue tarps - we have come across those many times while camping, but they can also be used in construction, landscaping and for other short-term needs. The ones sold by mytarp.com are waterproof, UV-treated on both sides and equipped with rust-resistant grommets, as well as heat-sealed seams and rope-reinforced hems.

From a totally different category, the company offers welding screens; they come in many different sizes. Their patented modular design and square tubes offer outstanding durability and flexibility in use. The panels can be rearranged in minutes to adapt to new requirements. The components are made from sturdy 18-gauge steel, covered with black rust-resistant enamel finish.

Finally, if you find yourself in need of a custom made tarps for your special items, mytarp.com will be glad to send you a quote in one or two business days, once you supply them with a few simple details. You will have a choice of many materials and colors, specific grommet spacing etc.

These are examples of only three out of numerous categories of products listed on mytarp.com; the possibilities are endless, and the knowledgeable personnel strives to find the best solution possible for every customer.


Dr. Murad. Better Every Day.


"Mirror, mirror on the wall,
Who is the fairest of them all?"

Most of us do not aspire to be "the fairest" of all the people we know, but nobody wants to be disappointed with his or her reflection in the mirror. We surely would love to live longer... but not look older. Hence numerous plastic surgeries, and - for all those who prefer to stay away from such drastic solutions, deterred by the cost or by the risk involved - there are almost infinite offers of skin care products.

In this vast world of cosmetic counters, it may be difficult to select an option that would be trustworthy and reliable. Dr. Murad is a brand recognized by magazines, newspapers and other respected resources. He has received many awards, has held positions on several advisory boards and also holds a number of patents for his pioneering work in skin care technology. These groundbreaking patents have shaped his skin care line in many ways, delivering unprecedented results.

Lots of younger folks would do almost anything to keep the breakouts on their faces under control; Dr. Murad offers a large array of acne products for rapid, gentle and effective blemish control, including three-step regimens to cleanse, treat and hydrate the skin. On the company's website the acne products are organized by product type and skin type, so it is easy to peruse and find the solution.

On the other end of the age spectrum, age spots are a frequent problem. Here again Dr. Murad comes to the rescue, offering cleansers, toners, masks, moisturizers and other treatments for different types of skin. The line lightens, brightens and beautifies, dramatically fading age spots, sun spots and freckles.

The company's website has a pleasant, clean design, and it is also organized in a very logical way. What is more, it contains a wealth of information on skin care, in addition to selling the products. It is worth spending time on and taking advantage of the research presented in its various sections.

poniedziałek, 19 listopada 2012

1237. miętowo, koralowo

Weekend był wyjątkowo pełny przeżyć - i przygotowania do jutrzejszego wyjazdu do PL, i poważne rozmowy, i sprzątania, kościółki, schronisko zwierzęce, brak lodówki (czyli kombinujemy z żywnością tak, żeby wystarczyło ją trzymać na balkonie), biblioteka, porządki z suchcielcami na balkonie, tłumaczenie, wymyślanie świetlistej wycieczki do Chicago, czytanie...

 Dotarł próbny numer Biblical Archeology Review - chyba sobie wezmę na drogę, do samolotu :)


Z mniej przyjemnych czynności - zakup zimowego obuwia robi się coraz trudniejszy, fabryki przestają produkować buty, w które weszłyby moje szanowne odnóża. A wytyczne nie były takie znów skomplikowane - trzewiki o niezbyt wygórowanej cenie (bo niewykluczone, że po powrocie będą dość zniszczone), na obcasie, , ale nie za wysokim i niewąskim, coby mnie pseudośredniowieczne bruki nie załatwiły, jak podczas jednego z poprzednich pobytów. I - proszę zwrócić uwagę - nie chodziło mi nawet o żaden określony kolor!

Dopiero w czwartym sklepie napatoczyło się obuwie w moim rozmiarze, które nie było zbliżone urodą do gumofilców z ubiegłego stulecia. Człowiek czuje się okropnie, jak jakieś przedpotopowe, wielkostope monstrum, skoro stópka niefiligranowa do niczego nie wchodzi. Oczami wyobraźni widzi się już łapcie z kory, obwiązane powrozem ukręconym z tataraku.

Wśród tego wszystkiego ukleiłam parę kartek, głównie dla wykorzystania przygotowanych wcześniej elementów. Mamy więc tytułową kolorystykę miętowo-koralową, wymuszoną niejako przez sprezentowane mi gwiazki i naklejki...


...mamy dalsze eksperymenty z pieczątką z Ewangelią. Zdaje mi się, że trzeba zmienić szyk czynności w procesie: najpierw znaleźć papier, a potem - wedle jego kolorów - malować pieczątkę. Jak się napaćka takich różnych jaskrawych barw, to potem ciężko jest znaleźć odpowiadające tło.



No i jeszcze takie tam, z choinką - tu wyzwaniem było wmontowanie tego wysokiego, a chudego obrazka.


I na koniec projekt radosny -  pudełko w kształcie domku. Na razie zbudowałam prototyp, uporałam się z dachem w zasadzie za pierwszym razem, a to dzięki pomocy T, dla którego dachy o wiele większej ilości hypów i walii nie stanowią żadnego problemu :)

A tak przy okazji - na Pincie trafiłam fantastyczną tablicę z mnóstwem domków, mniam.


piątek, 16 listopada 2012

1236. zima w skandynawii

Koleżanka z pracy zamówiła świąteczne pudełko, więc zahulałam z papierami, które dostałam na ostatnie urodziny. Papiery są biało-jaskrawoczerwone-jaskrawozielone, czyli nie do końca standardowe bordo z choinką, ale bezpiecznie blisko tradycji. Ze ścinków powstała kartka...


...kojarzy mi się to wszystko z jakimś skandynawskim folklorem. A pieczątka z gwiazdką wzięła się z dolarowego koszyka w Joann's... czasem naprawdę trafiają się cudeńka! No i biały embossing na czerwonym kartonie też okazał się serendypią.


Aż strach patrzeć w takim powiększeniu, zaraz się widzi niedociągnięcia...

Z eksperymentów mamy jeszcze Ewangelię, czyli stempelek podarowany mi przez T. Jakoś długo czekał na wykorzystanie, a właściwie już dawno go zembossowałam, tylko z malowaniem jakoś nie szło. Oto eksperyment...


...ale zdaje mi się, że napis jest jakiś za blady, za słaby to kolorów obrazka. W następnej wersji - bo mam zapas - napisy polecą złotym embossem, a co.


No, ale przecież głównie chodziło o pudełko - oto ono :)




środa, 14 listopada 2012

1235. go north, czyli coś ostatnio pod górkę

No właśnie, pod górkę. Od sobotniego kiermaszu począwszy, o którym słów kilka poniżej, poprzez weekendową nockę, kiedy zaciął mi się kręgosłup i nie dało się poruszyć, poprzez kolejno psujące się sprzęty... W poniedziałek zatkała się wanna. To akurat naprawia się łatwo, usuwając kołtun z rurek (zdarza się to mniej więcej raz na rok, więc proces mam opanowany.) Niemniej jednak lodówka zorientowała się, że można pójść w ślady wanny i się popsuć - w poniedziałkowy wieczór w zamrażarce zrobiło się podejrzanie mało lodowato, a do rana zimno występowało już w lodówce w ilościach homeopatycznych.

Zaczęliśmy więc rozglądać się za nową, ale tu pojawia się kłopot: kuchnia jest zbudowana ociupinkę krzywo (ociupinka = jakieś pół cala) i standardowa lodówka z fabryką lodu w górnej części pomieszczenia spokojnie wchodzi, a na dole nie bardzo. Poprzednio udało nam się kupić taką ciut mniejszą, ale zdaje się, że takich już nie robią. Poszukiwania trwają.

Jesteśmy lodówce wdzięczni, że popsuła się w noc, gdy na zewnątrz zapanowały chłodniejsze temperatury; dzięki temu można dobra przechowywać w malowniczych kolorowych miskach na balkonie, a nie zjadać wszystko pędem w jeden dzień.

Ale żebyśmy w zbytnią euforię nie popadli, pomysł zbiorowego psucia się dotarł również do jednego z kibelków, który raczył był się zatkać wczoraj rano, a także mamy podejrzenia co do termostatu odpalającego piec centralnego ogrzewania, bo coś nie teges z tymi temperaturami. Normalnie jak fala na stadionie, ciekawe, gdzie jeszcze wystąpi awaria.

Aha, i jeszcze dziś w pracy utopiłam sobie słuchawki w filiżance z kawą - rozmawiałam z koleżanką, jednocześnie odkładając rzeczone słuchawki na biurko, no i oczywiście musiałam trafić w miejsce, gdzie stała malutka filiżanka. Słuchawki energicznie otrzepałam i osuszyłam - póki co, działają.

A sobotni kiermasz, zlokalizowany na południowych przedmieściach Chi, określić można hasłem "nie zawsze pierwszy maja". Niestety, wpływy  z ledwością pokryły koszt stołu, o materiałach czy czasie nie wspominając... Nie widziałam jeszcze takich pustek na tego rodzaju imprezie, do tego stopnia, że zamiast czekać do przepisowej trzeciej, część wystawców spakowała manatki jeszcze przed drugą, zatem i ja nie czekałam na koniec.

Większy ruch byłby chyba, gdyby się kram rozstawiło na cmentarzu - i nie mam na myśli niczego w rodzaju nieboszczyków opuszczających swe podziemne miejsca zamieszkania, tylko odwiedzających ich przyjaciół i rodzinę, bo zdaje mi się, że częściej przychodzą, niż kiermaszowi goście.

No i można by sprowadzić całość do hasła "co za beznadzieja, już nigdy w życiu tam nie pojadę" itd. Rzeczywiście, raczej się tam wybierać nie będę, o wiele sensowniej jest uczestniczyć w kiermaszach w naszych północnych rejonach, ale rzecz jest trochę bardziej skomplikowana. Dawno już nie zdarzyło mi się przebywać wśród takich... smutnych ludzi, bo trudno mi znaleźć jakieś inne, łagodne określenie. Ci, którzy zjawili się na kiermaszu, często szli alejkami i nawet nie patrzyli na boki, na to, co leżało na stołach. Zwykle na takiej imprezie się pogada z kilkudziesięcioma osobami, nawet, jeżeli nie są zainteresowane kupnem, jest w nich jakieś życie, entuzjazm, kolor. A tam - nieładne ubrania, niezadbane włosy, o makijażu nie ma nawet co mówić, no i jakaś taka pustka, deprecha na twarzach, sporo osób wyglądających na chore... Nawet moje radosne good morning pozostawało czasem w ogóle bez odpowiedzi, co wśród rozświergotanych, niekiedy nawet przesadnie optymistycznych Amerykanów jest dziwem nad dziwy.

Serce mi się łamało, kiedy patrzyłam na sąsiednie kramy, na których przez cały dzień NIKT niczego nie kupił. Przygnębił mnie też widok tubylców snujących się między stanowiskami, jakby w jakimś smętnym transie. Po powrocie do domu poleciałam wyguglać, co też dzieje się w miasteczku, gdzie odbywał się kiermasz - ze statystyki nie wygląda na specjalnie ubogie, ale, jak wiadomo, statystyka uśrednia, a co za tym idzie, rozmija się z rzeczywistością. Może akurat trafiło na jakiś ubogi rejon zwykłej mieściny, może właśnie zamknięto jakieś ważne miejsce zatrudnienia? Nie wiem, dalej grzebać nie będę, life goes on. W każdym razie byłam w szoku na resztę weekendu.

Trzeba się jednak wkopać z powrotem w codzienne zadania, poza tym zbliża się odlot do PL... czas brać się w garść. Pracu pracu.

piątek, 9 listopada 2012

1234. budujemy nowy dom...

...przypomniała mi się ta piosenka, choć ni do końca się sprawdza, bo okazja, na którą robiłam karteluszki, to zwykła przeprowadzka, a nie wielkie budowanie czegoś od podstaw.


Z radością zastosowałam dwa stempelki siedzące już od jakiegoś czasu w poczekalni.


Z innych wiadomości - w ciągu ostatnich kilku dni zrobiłam 45 torebeczek - chybam sobie jeszcze nigdy w życiu takiego maratonu nie zapodała :) Tu jest ich więcej, bo miałam jeszcze conieco z poprzedniego kiermaszu, tak że w sumie mam 70 (10 jeszcze w osobnym pudełku).


No i jeszcze maraton przywieszkowo-wizytówkowy... recyklinguje się karton ze starych kartek świątecznych, które na zakładzie miano wyrzucać, ale przecież tyle tam jest fajnej powierzchni!


Tak, że na dzisiejszy wieczór zostało właśnie skończenie tagów, napieczątkowanie na torebki, wklejenie tekstów do eksplodujących pudełek i ogólne spakowanie. Na jutro nie ma co liczyć, bo trzeba wyjechać o siódmej, wszak udaję się w nieznane i dość daleko.

czwartek, 8 listopada 2012

1233. CP-1, czyli reakcja łańcuchowa

W ramach bonusa przy wyjeździe do Instytutu Orientalnego wsadziliśmy też nos do miejsca, gdzie przeprowadzono pierwszą reakcję łańcuchową - zbliża się właśnie okrągła rocznica, bo rzecz działa się w 1942 roku, kiedy jeszcze używano słowa "stos", a nie "reaktor" - stąd tytułowe CP-1, czyli Chicago Pile-1.

O Enrico Fermim, Projekcie Manhattan, broni jądrowej itd. poczytać można sobie w odnośnych źródłach, więc nie będę się tu zbytnio rozwodzić. Dziś na miejscu prowizorycznego budynku pod ławkami nieużywanego stadionu (projekt realizowano w tajemnicy, więc nie tworzono specjalnych struktur) stoi pomnik - ni to grzyb atomowy, ni to czaszka. Nazwaliśmy go sobie roboczo Pomnikiem Nie-Bomby, bo gdyby przewidywania i obliczenia Fermiego zawiodły, to zamiast kontrolowanej reakcji byłaby właśnie bomba, a co za tym idzie - nie zwiedzalibyśmy dziś Instytutu Orientalnego, bo w ogóle by nas w tym miejscu nie było.

Rzeźba, na mój rozum, wygląda jakoś tak negatywnie, ale z drugiej strony - około 20% energii, jaką zużywamy w bieżącym kraju, bierze się właśnie z atomu, więc może nie jest tak źle :) Jak to zwykle bywa z wieloma rzeczami - można je wykorzystać w celu dobrym bądź złym.


Przedsięwzięcie było wielkie - tysiące kostek grafitu, w nich tysiące otworów na uran. We wspomnieniach jednego z budowniczych stosu wyczytałam, że czuli się jak górnicy: po zakończonym dniu pracy myli się z grafitowego pyłu, a jakieś pół godziny później znów szarzeli, bo wyłaził na powierzchnię skóry pył zmagazynowany w porach. No i wszystko wokół pokryte było tymże pyłem, który sprawia, że powierzchnie robią się śliskie, więc łatwo można się było przewrócić.


W zasobach archiwów uniwersyteckich wygrzebałam poniższy rysunek (znaleziony ponoć przypadkowo przy sprzątaniu laboratorium w Oak Ridge) - stos był w sumie niewielki; przypominam sobie ogromniaste zabudowania elektrowni atomowej w Byron, pod którą kiedyś podjechaliśmy - nie ma porównania!

Źródło
University of Chicago Photographic Archive, [apf2-00503],
Special Collections Research Center,
University of Chicago Library.
Pomnik stoi koło biblioteki, której budynek jest dość paskudny (architektura brutalistyczna, czyli bunkier forteca), ale za to mają mnóstwo książek - zbliżają się do ośmiu milionów. No i te wszystkie rowery!


Bibliotekę wpisaliśmy sobie na listę rzeczy do zwiedzania w przyszłości - razem z uniwersytecką kaplicą, gdzie odbywają się koncerty na karylionie, czyli dzwonach wieżowych (nawet mieliśmy małą próbkę w drodze do Instytutu). W niedzielne południe można się wyspinać na wieżę, poznać Dzwonnika i pooglądać urządzenia.

Na koniec - kilka widoczków z Uniwersytetu:




A tu jest panorama uniwersytetu (dość spory plik, ale warto).

środa, 7 listopada 2012

1232. pięcionogi lamassu, strażnik sali tronowej

Wybieramy się dziś w czasy nieco wcześniejsze od Bardzo Ważnego Słupka, opisywanego przedwczoraj - odwiedzimy mianowicie ojca Sennacheryba, asyryjskiego króla Sargona II. Oto portret rodzinny, ojcowsko-synowski:

Zdjęcie z wikipedii
Ja, co najwyżej, podszywam się pod poddanych:


Idziemy sobie razem w stronę ogromnego, czterdziestotonowego lamassu - zoomorficznej postaci, której części symbolizowały różne cechy owego strażnika; tułów siłę byka, głowa mądrość człowieka itd.


Postać przy spotkaniu twarzą w twarz jest całkiem sympatyczna - jak starożytny smiley face.


Podczas przygotowań do wycieczki dowiedziałam się o pewnej ciekawostce, o której nie miałam pojęcia, choć takie figury widywało się już na rozmaitych ilustracjach. Otóż lamassu miały pięć nóg! Przy oglądaniu z przodu miały sprawiać wrażenie statyczne i potężne, a z boku - jakby się poruszały. Widać piątą nogę?


Między nogami zwirza, gdzie widać spory płaski fragment, powierzchnia zasypana została pismem klinowym. Można tam wyczytać, że Sargon to absolutnie najpotężniejszy władca pod słońcem i ogólnie  debeściak, a jeśli by komuś przyszło do głowy popsuć lamassu albo w ogóle cokolwiek, co Sargon wybudował, to niechaj do śmierci pozostanie bezdzietny i służy jako niewolnik u swoich wrogów. Klątwa straszna!

Na poniższym zdjęciu z wiki lamassu przyczepione są do bramy - taka właśnie byłą ich funkcja: strzegły miasta, albo pałacu, albo na przykład sali tronowej, co najprawdopodobniej miało miejsce w przypadku powyższego.

zdjęcie z wikipedii

Nasz lamassu pochodzi z Dur-Szarrukin, Twierdzy Sargona; dziś miejsce to znajduje się w północnym Iraku. Odkopano tam solidne, starannie zaplanowane miasto (zbudowane podobno od podstaw w ciągu jednej dekady), które niestety wielkiej kariery nie zrobiło, bo Sennacheryb przeniósł stolicę do oddalonej o jakieś 20 km Niniwy i Dur-Szarrukin podupadło. A Niniwę znamy już z całkiem innych historii :)

Nawiasem mówiąc, skoro już się nawiązało do Niniwy i zapisów biblijnych, to i w Starym Testamencie znajdą się opisy postaci zawierających elementy różnych stworzeń.Prorok Ezechiel opisuje w 1-szym rozdziale taką wizję:

1:4 I spojrzałem, a oto gwałtowny wiatr powiał z północy i pojawił się wielki obłok, płomienny ogień i blask dokoła niego, a z jego środka spośród ognia lśniło coś jakby błysk polerowanego kruszcu.
1:5 A pośród niego było coś w kształcie czterech żywych istot. A z wyglądu były podobne do człowieka,
1:6 Lecz każda z nich miała cztery twarze i każda cztery skrzydła.
1:7 Ich nogi były proste, a stopa ich nóg była jak kopyto cielęcia i lśniły jak polerowany brąz.
1:8 Pod ich skrzydłami z czterech stron były ludzkie ręce; a te cztery żywe istoty miały twarze i skrzydła.
1:10 Ich oblicza wyglądały u wszystkich czterech z przodu jak twarz ludzka, z prawej strony jak twarz lwa, z lewej strony jak twarz wołu, a z tyłu jak twarz orła.


No i mamy też rzeźbione cheruby występujące jako część Arki Przymierza, oraz na zasłonach w Przybytku, oraz w świątyni Salomona - Salomon zarządził wykonanie kilkumetrowych posągów cherubów, a także umieszczenie ich w płaskorzeźbach na ścianach. Ale to zupełnie inna historia :)

wtorek, 6 listopada 2012

1231. dwanaście spojrzeń na pismo, czyli czego nie wiedziałam

W Instytucie Orientalnym znajduje się zdumiewająca ilość zabytków związanych z pismem; nie mam pewności, czy statystycznie tyle ich przypada na starożytne wykopaliska, czy akurat tak się złożyło (a może muzeum specjalizuje się akurat w tej dziedzinie) - w każdym razie, ponieważ bardzo lubię motyw pisma, uradowałam się radością wielką.

Zadziwiłam się też niejeden raz - na przykład mnóstwem cylindrycznych pieczęci i tym, jak dawno zaistniały.


Nie wiedziałam, że istniały takie okrągłe tabliczki.


Nie wiedziałam, że pismo klinowe było takie drobniutkie - T do dziś zastanawia się, jak oni to czytali, nie mając okularów? Nadziubdziane strasznie, a na dodatek, w odróżnieniu od naszego "czarno na białym", oni mieli beżowe na beżowym. Chyba bardziej niekolorowo się nie da.


Nie spotkałam się chyba wcześniej z tabliczkami szkolnymi - studenci pisarstwa ćwiczyli na nich klinowanie:


Wrażenie robiła kopia kodeksu Hammurabiego...


No i znów chwila podziwu, bo dziobanie klinów na wilgotnej glinie to jedno, a wyciupanie ich w kamieniu to zupełnie inna sprawa!


Dział zupełnie inny - kawalątek zwoju znad Morza Martwego (z tekstem niebiblijnym, o czym dowiedziałam się też stosunkowo niedawno, będąc wcześniej przekonana, że słynne dzbanki mieściły jedynie Stary Testament) - QumrrrRAN! Zdjęcie pożyczone z instytutowej strony, bo w ferworze zwiedzania zupełnie wyleciało mi z głowy sfotografowanie tak ważnego eksponatu.


I znów skok w inne miejsce i inne czasy - nie wiedziałam, że istniały hieroglifowe inkrustacje; do tej pory widywałam jakoś tylko malowane.


Egipski zestaw do pisania - co nasunęło mi pytanie: skoro Mojżesz, wedle Dziejów Apostolskich, był uczony "we wszelkiej mądrości egipskiej", to może umiał też pisać hieroglify?


Mały skok w bok, skoro już jesteśmy w Egipcie - pudełko z farbkami. Dzięki wam, o Egipcjanie, że wkładaliście do grobowców sprzęt do kraftów! Możemy sobie teraz porównać z naszymi :)


Replika słynnego kamienia z Rosetty, dzięki któremu nastąpił przełom w odczytywaniu hieroglifów (oryginał mieszka w British Museum).


I na koniec jeszcze wykopalisko perskie - pismo klinowe takie, jak sobie zawsze wyobrażałam - porządne, duże, drukowane litery :)


Mam jeszcze w głowie dwa odcinki sprawozdania z wycieczki - powrót do Asyrii oraz bonus z zupełnie innych czasów i tematyki. Ciekawe, czy mi starczy zapału :)

poniedziałek, 5 listopada 2012

1230. słupek Sennacheryba, czyli co mają Asyryjczycy do Tomka Sawyera

Byliśmy w weekend na małej wycieczce do Świątyni Nauki w postaci University of Chicago, a konkretnie w Instytucie Orientalnym. Eksponatów tam zatrzęsienie - powierzchniowo muzeum jest niewielkie w porównaniu z molochami typu Art Institute czy Muzeum Techniki, ale dużo mają drobnicy, więc patrzeć można w nieskończoność. Albo i nie, bo się człek po godzinie przytyka i całe szczęście, że może narobić zdjęć bez liku i oglądać sobie w domu. 

Najbardziej wyczekiwanym eksponatem był słupek Sennacheryba - asyryjskiego władcy z siódmego wieku przed Chrystusem. Król judzki Hiskiasz (Ezechiasz), z poparciem Egiptu i Babilonu, wszczął rebelię - odmówił składania mu daniny, więc Senancheryb wyprawił się ku niemu i najpierw pobił cały rządek miast w Judzie, a potem obległ Jeruzalem. Hiskiasz udał się do świątyni i i dzięki jego modlitwie oblężenie zakończyło się w ekspresowym tempie: jednej nocy armia została zdziesiątkowana, umarło 185 tysięcy wojowników. Sennacheryb spakował manatki i wrócił do Niniwy.
 
[Z tego właśnie czasu pochodzi ponadpółkilometrowy tunel Hiskiasza w Jerozolimie, którym mieliśmy przywilej wędrować zeszłej wiosny, zmoczeni po cztery litery - Hiskiasz nakazał go wykopać w ramach przygotowań do oblężenia, żeby miasto miało wodę: "Ale inne sprawy Ezechyjaszowe, i wszystka moc jego, i jako uczynił sadzawkę, i rury, którymi przywiódł wodę do miasta to zapisano w kronikach o królach Judzkich." 2 Król. 20:20]

Takie byłoby streszczenie relacji biblijnej z 2 Księgi Królewskiej i 2 Księgi Kronik. Wyprawy wojenne Sennacheryba spisano również na glinianym graniastosłupie, który w skrócie nazywam sobie słupkiem; nie doszukałam się opisu tego eksponatu po polsku, a cały graniastosłup jest jakiś taki za długi (po angielsku mają łatwo - prism i z głowy).
 

Na słupku relacja nie mówi nic o nagłej śmierci wojska; Sennacheryb opowiada, że Hiskiasz w oblężonym Jeruzalem jest zamknięty jak ptak w klatce. Mimo tej różnicy niesamowity jest taki punkt, gdzie historia biblijna spotyka się z zapisem "z zewnątrz". Oglądaliśmy ten słupek ze wszystkich stron i gdyby nie to, że zaklejony był bez reszty pismem klinowym, pewnie byśmy coś nawet wyczytali :)


Tuż obok znajdował się słupek o wiele większy...


... czarny obelisk innego Asyryjczyka, Salmanasara, gdzie cofamy się do dziewiątego wieku przed Chrystusem, by spotkać izraelskiego króla Jehu; jest to najstarsza znana ilustracja przedstawiająca Izraelitę - niestety w pozycji składania hołdu ciemiężycielowi; tak to jednak w historii bywało, czyli nie zawsze tak, jak by się chciało.

zdjęcie z wikipedii
Jeśli zaś chodzi o tytuł, to o pobiciu armii Sennacheryba napisał też Lord Byron w poemacie The Destruction of Sennacherib, jednej z Melodii Hebrajskich. Całość można sobie przeczytać tu - zacytuję poniżej tylko pierwszą i ostatnią zwrotkę:

The Assyrian came down like the wolf on the fold,
And his cohorts were gleaming in purple and gold;
And the sheen of their spears was like stars on the sea,
When the blue wave rolls nightly on deep Galilee.

[...]
And the widows of Ashur are loud in their wail,
And the idols are broke in the temple of Baal;
And the might of the Gentile, unsmote by the sword,
Hath melted like snow in the glance of the Lord!


Wiersz jest napisany anapestem (dwie sylaby krótkie + jedna długa, albo dwie nieakcentowane + jedna akcentowana) czyli, o ile to dobrze rozumiem, w rytmie patataj, patataj - takim galopującym, więc wyobrażamy sobie stado Asyryjczyków pędzących w bitwie :)

The Assyrian came down like a wolf on the fold
And his cohorts were gleaming in purple and gold
And the sheen of their spears was like stars on the sea
When the blue wave rolls nightly on deep Galilee.
Jednym z wielbicieli tego wiersza był Mark Twain, a stąd już tylko krok do Mississippi i Tomka Sawyera - ponoć gdzieś w Przygodach jest nawet jakieś odniesienie, ale do szczegółów się nie dokopałam.

Mamy natomiast nadzieję, że wybierzemy się znów do Instytutu Orientalnego, bo mamy jeszcze wiele do przeanalizowania.

piątek, 2 listopada 2012

1229. papier zawichura

Dostałam od koleżanki w pracy kilka kartek papieru marmurkowego - zaczęło się od tego, że wyrzucała jedną sztuke, bo się coś tam źle wydrukowało; mówię, że chętnie wezmę, przecież jest jeszcze cała druga strona (oraz brzegi :) Na co ona - to masz kilka, bo i tak nie zużyję, mam całą paczkę.

Toż to śnieżyca! - pomyślałam sobie. Poleciały najpierw na powierzchnię śnieżyny wielkie, z perłowek akrylówki zmieszanej z farbą brokatową, a następnie stempelki mniejsze ze sredrnym tuszem i takimże brokatem. Zamierzam jeszcze dołożyć trzecią warstwę - białe albo przezroczyste gwiazdki embossingiem na gorąco.



Co się zaś tyczy zawichury, to pewien polonijny Starszy Pan, którego darzę wielką sympatią, tak właśnie mówi - gdzieś w kilkudziesięciu latach przebywania tutaj zawieruchę wywiało i zastąpiło nowym terminem, który znakomicie oddaje specyfikę zimowej aury w Chicago. (Ów miły pan mówi również zakomarki zamiast zakamarki i nieustannie mnie to bawi :)

====================

Trochę mi zostało farbianej mieszanki, więc postemplowałam brązowe torebki, które na kiermaszach służą mi za opakowania.


No i jadę też z koksem w zakresie uzupełniania dekoracji na pięciu eksplodujących pudełkach - kropkuję bez opamiętania: