piątek, 29 sierpnia 2008

Ale numer.

Rozsyła człowiek te ateciaki po świecie i nie wie do końca, co się z nimi stanie. Może się przykładowo okazać po pewnym czasie, że wylądowały na wystawie ateciakowej w... Singapurze. Poważnie! Poniżej jest mój ateciaczek oraz zdjęcie z wystawy w sklepie Pauseability. (Zaczyna mi chodzić po głowie zorganizowanie ateciakowego okna w naszej miejskiej bibliotece – musiałabym się dowiedzieć, jakie są warunki i ewentualnie w zimie coś pomyśleć. Mają tam takie szklane gabloty z eksponatami... So many ideas, so little time.)


I jeszcze przedstawiam eksponaty z wesela z zeszłego weekendu. Znowu mam poczucie nienadążania za ciekawostkami. A jak tu nie sfotografować, nie uwiecznić? Po pierwsze mamy więc program wesela wydrukowany na arcyciekawym papierze, szorstkim, szarym i włóknistym, z notką, że ów program można potargać na kawałki i zasadzić na wiosnę w doniczce, gdyż zatopiono w nim nasiona kwiatów. Cóż za wspaniały pomysł! T zapowiada, że koniecznie musimy to zrobić.
Ciekawe były też trzymadełka do wizytówek gości – xpikulce wetknięte w przekrojone korki od wina. Łączyły się w ten sposób tematycznie z centerpieces czyli ozdobami na środku stołów: były to białe butelki po winie, wypełnione może w jednej trzeciej ryżem, a do tego włożone gałęzie winorośli. Ta sama winorośl pojawiła się też w party favors – prezencikach dla gości, jakie umieszcza się przy nakryciach: były to mianowicie trójkątne pudełeczka zapałek z nadrukami – imionami państwa młodych oraz złotą myślą o rozpalaniu miłości. Very clever! Uwielbiam takie przemyślane dekoracje, a jeśli jeszcze są samodzielnie zrobione, to całkiem odlatuję.


Na zaczynający się wkrótce długi weekend planujemy wybycie do Michigan – do Sleeping Bear Dunes State Park. Z pewnością będą też w okolicy inne atrakcje, na przykład latarnia dokładnie na 45 równoleżniku – w połowie drogi między równikiem a biegunem.
Tak przy okazji: okazuje się, że pytania Amerykanów o to, czy w Polsce jest o wiele zimniej, niż tu, mają mimo wszystko sens – Polska JEST bardziej na północ niż kontynentalne USA. Na kontynencie północnoamerykańskim na poziomie Polski, czyli 50-54 równoleżnika, jest... Alaska (Aleuty należące do Alaski). Co można sobie zobaczyć tu.
Te Aleuty to conieco mącą – można się kłócić, że stanowią najbardziej WSCHODNIĄ część USA, jako że jedna z ich wysepek znajduje się na półkuli wschodniej, kilkanaście minut na zachód od 180 południka.

środa, 27 sierpnia 2008

nowe karty

Ledwo nadążam z ateciakami. A właściwie to nie nadążam. Ciągle jestem do tyłu z wysyłką... Jeśli jeszcze kiedyś załapię się na jakiś maraton – a ponoć ma być jeszcze jeden stempelkowy maraton na atcsforall.com w tym roku – to na pewno lepiej się do niego przygotuję. Wysmaruję sobie tła. Przygotuję usztywniające podkładki i karteczki z informacją na tył, żeby tylko trzeba było przyklejać. Naciupię sobie papierów do wysyłania jako prezenciki-załączniki. Tak, żeby się po prostu myk-myk pakowało w koperty, pisało adres i jazda.
Przedstawiam całą paczkę najnowszych zdobyczy – a to jeszcze nie wszystkie, bo kilka siedzi w poprzednim etapie, tzn. czeka na przyznanie punktów ich twórcom. Potem się je zbiorowo sfotografuje i tu przedstawi.
Otrzymywanie takich dziełek sztuki to niesamowita frajda; powtarzam się zapewne i poza tym nie oznajmiam żadnej nowej prawdy o znaczeniu światowym... ale sprawia mi to wielką uciechę, podobnie zresztą jak to, że i moje produkcje się ludziom czasem spodobają. No i kolekcja na ścianie w pracy rośnie.
Popijam przy tym herbatę i uczę się nowego słowa – mangosteen, które z mangiem ponoć nie ma nic wspólnego. Po polsku to mangostan właściwy, co oczywiście nic mi nie mówi. Herbatkę zapijam celowo bez cukru, żeby się zapoznać z nowym smakiem, przypominającym mi chyba jakąś gumę do żucia z dzieciństwa.


poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Wilki morskie... ahem, jeziorne | Sea ... Lake Dogs

Wybyliśmy wczoraj na jeziora. Świętowaliśmy w ten sposób kolejne urodziny T, któren się postarzał, ale paradoksalnie nie ubywa mu włosów, a wręcz przeciwnie. Dziś rano stwierdził, że to nader niebezpieczne, bo mu na zakręcie siła bezwładności włosów może ukręcić głowę. Myślę, że nie jest to aż tak kolosalny problem – to znaczy, ukręcenie głowy byłoby problemem, ale ponieważ jest to wyrażenie hipotetyczne, nie zawracamy sobie nim głowy.
Zajechaliśmy więc do Chain O’Lakes, parku stanowego tuż obok trzciniastych brzegów Grass Lake. Wynajęliśmy motorówkę. Choć jestem stworzeniem wybitnie lądowym i głębsza woda napawa mnie licznymi obawami, zacisnęłam ząbki i nawet nie wzięłam płyty styropianu ani innych przedmiotów, które mogły by mnie uratować w przypadku kraksy. W łódce były przecież kapoki, a na nogach miałam specjalne niezatapialne klapeczki, i to zdobione chińskimi koralikami.
Łódkę wypożycza się na cztery godziny albo na cały dzień. Cztery godziny w sam raz wystarczają do pobieżnego opłynięcia dostępnych jezior: Grass, Marie, Channel i Catherine (patrz mapka). Niechcący wpakowaliśmy się też w jeden „martwy koniec”, ale za to napotkaliśmy tam żółwie i „żurawele”, które tak naprawdę były chyba czaplami.
Najpiękniejszy był wąski kanał na zachód od Channel Lake. Najpierw wpływa się ... do raju, można powiedzieć, do wąskiego przesmyku z trzcinami, rzęsą wodną, niezliczoną ilością kwiatów lilii wodnych poutykanych w łąkach talerzowatych liści. Za pierwszym zakrętem pojawia się na horyzoncie mały mostek, a tuż przy nim zwisające aż do lustra wody gałęzie płaczącej wierzby. Za mostkiem przesmyk jesczcze bardziej się zwęża i wpływa wreszcie między domy. Dla mnie był to zupełnie nieznany świat , na który zagapiałam się co chwilę z otwartym dzióbkiem, aż mi ster zbaczał na boki.
No właśnie: nie sądziłam, że będę kierowcą motorówki, a tu T przekazał mi ster, który – bardzo podstępnie – kontroluje zarazem prędkość pojazdu, i to przez kręcenie rączką. Oczywiście, kiedy kręcę rączką jak w motocyklu, kręcę również całym silnikiem i sterem, a to prowadzi w krzaki i pola czyhających pod wodą chaszczy.
Myślę, że jeszcze kiedyś tam wrócimy. Popłyniemy może na Fox River, albo na mniejsze jeziorka połączone z wczorajszymi, większymi. Albo nawet w całkiem te same piękne miejsca.












PS. Pięęęęękna strona.

piątek, 22 sierpnia 2008

foto-album

Oto kilka ilustracji nawiązujących do poprzednich wpisów. Sfotografowałam "party favor" z tajlandzkiego wesela, czyli mały prezencik, jaki znalazł przy swoim nakryciu każdy z gości: drewniane pudełeczko w celofanie, ze złotą nitką, szkielecikowym listkiem i świeczkami w środku: różyczką i serduszkiem. Jestem przekonana, że przyjechały z Tajlandii.
Here are a few images going back to previous posts. I photographed the party favor from the Thai wedding: a little wooden box in cello, with a gold thread, skeleton leaf and tiny candles inside: a rose and a heart. I'm sure they flew here from the Thai land.

Kartki, które w piątek pojechały do zwierzątek. Cards which went to the shelter on Friday.

Blankety - the blankets.


Zmiana tematu - Pisklakowe książki do szkoły. Najfajniejsza jest ta z budynkiem - fura ilustracji i mnóstwo ciekawych faktów. Ach, mieć czas to czytać...
The Younger Unit's coursebooks - the one with the building is the most interesting.

Do tego sterta wielkich szkicowników - then all the drawing papers.

Słynna Skrzynka - the famous Box.

Oto co mieszka na górnym piętrze Skrzynki - ołówki, kredki, pisaczki. This is what lives on top floor of the Box - pencils, colored pencils, skinny markers.

Rezydenci niższego piętra - the residents of the lower floor.

Trzy najdziwniejsze sprzęty: zwijane papierki do zamazywania narysowanych obiektów, conte crayons i blaszka z dziurkami, dzięki której można precyzyjnie podmazywać narysowane obiekty.
Three strangest objects: smudge sticks, conte crayons and the little metal plate with holes, which facilitates precise erasing of certain parts of drawings.

czwartek, 21 sierpnia 2008

so many ideas, so little time

Pisklak zaliczył pierwszy dzień w szkole. Nie targał ze sobą bynajmniej tych wszystkich mądrych ksiąg, jakie niedawno sprowadził do domu; ledwie co długopis sobie wziął i jedyny kajecik, jaki posiada, niewielki, mieszczący się do kieszeni. Literatura rzeczywiście nie była potrzebna; przyniósł natomiast długaśny spis zabawek wymaganych do zajęć z architektury. Rozkminialiśmy ów spis w trzy osoby, a i tak nie wszystko stuprocentowo rozumiemy.
Dobra wiadomość jest taka, że większość tych zabawek – ołówków, ekierek, kredek, gumek, nożyków, papierów, pędzelków i linijek – zawarta jest w Skrzynce, czyli komplecie, jaki studenty zakupić mogą w koledżowej księgarni (czyli „bibliotece”, jak mawia Pisklak, ale już się przyzwyczaiłam, że jeśli mówi o bibliotece, to chodzi mu o księgarnię.) Część będzie trzeba zdobyć w sklepach artystyczno-kraftowych, a część po prostu mamy, na przykład kleje.
Aż się doczekać nie mogę tych wszystkich projektów i modeli. Toż to krafty całą gębą! Zobaczymy, co ten Pisklak wymodzi – na razie go to wszystko cieszy i ekscytuje.
A ja sobie znalazłam dwie następne rzeczy do wypróbowania... jak mi się już natchnienie skończy na wszystko inne. Bo zalegam z kilkoma ateciakami, do tego fajnie byłoby zrobić kilka dodatkowych kartek dla zwierzaków (jutro mam dostarczyć na niedzielną imprezę, gdzie będą to sprzedawać z dochodem przeznaczonym na schronisko). Niezbyt wiele tym razem mam przedmiotów, ale za to zawiozę górę blanketów – chyba z piętnaście.
A jeszcze lekcja na sobotę (będzie o olimpiadzie, o wakacjach i o planie tygodnia). Zmuszam dzieciaki do tworzenia zdań, co jest czasem niemożebnie trudne. Ostatnio dość nawet się udało – tworzyliśmy wspólnie plan tygodnia przy użyciu ściąg z czasownikami; w sobotę będą robić swoje własne.
Aha, nie napisałam, co znalazłam: blackwork (wiki, ciekawy obrazek) i matchbox shrines. Jeden kraft starodawny, jeden nowoczesny. Jeśli zaś mowa o ciekawych linkach, to mam jeszcze stronkę, na którą natknęłam się w pracy w związku z jednym z artykułów w naszych magazynach. Wyjątkowo mnie urzekła swoją urodą (choć ceny przedstawionych na niej dóbr raczej zwalają z nóg), a kiedy weszłam sobie na podstronę i zaczęłam jeździć kursorem po obrazku, to aż się zadziwiłam. Jeszcze takiego me oczy nie oglądały!
The Younger Unit went to college first time yesterday. He doid not take any wise volumes with him (as I would); he merely carried a pen and the only notebook that he owns, which happens to be pocket-size. The literature indeed wasn’t needed, but he came back with a lengthy list of supplies required for the architecture class. All three of us pondered over it and we still couldn’t figure out some of the items.
The good news is that most of these toys – pencils, colored pencils, crayons, erasers, knives, blades, paper, brushes, rulers, compasses – is included in the Box – a kit that architecture students can purchase in the college bookstore. (Or – the Library, as TYU calls it; I got used to the fact that when he says “library” it should really be understood as “bookstore”). The rest we will need to obtain in craft and art stores. Some we already have at home, like glues, for instance.
I’m so looking forward to all his drawings and projects! Especially the models – this is full-fledged crafting! We’ll see what he comes up with – for now, he is quite excited about his studies.
I, in turn, found a couple new things to try.... as soon as I get done with everything else. I need to make a few promised ATCs, and then possibly a couple more cards for the shelter – they will be selling hand-made stuff Sunday, with all the proceeds going to the shelter. Meow! I don’t have too many cards and bookmarks this time, but I will deliver a pile of crocheted blankets.
Then I need to get the Polish class ready for Saturday – the Olympics, vacation and week day planner. I’m trying to make the kids produce complete sentences, which is sometimes close to impossible. Last time was decent – we were creating the week day planner together, and Saturday everybody will be making their own.
Hah, I didn’t say what I found: blackwork (wiki, interesting picture) and matchbox shrines. One olde-tyme craft, one modern. And as far as cool links go, I came across a site which I found exceptionally beautiful. When I went to a sub-page and started riding my cursor on the image, an interesting thing happened, which I hadn’t seen before!

wtorek, 19 sierpnia 2008

pomysły

Obiecuję sobie, że stuknę tu w końcu coś nie-kraftowego i nie-podróżnego, coś z głębszych czeluści duszy... ale jakoś tak dzień za dniem upływa i ledwo nadążam ze sztukowaniem. Ciągle coś nowego, prosi się zdanie van Gogha:
"I am always doing what I cannot do yet, in order to learn how to do it."

Chciałabym zatem wypróbować:
kwiatki z organzy
papier z woskowymi wzorkami
kartkę - piramidkę z trzech kwadratów (zdjęcie skończonego produktu)

Póki co - ateciaki, które ostatnio napłynęły. Od Terry - Mr. and Mrs Turd Burd oraz Jewel City:

Z zamkowej wymiany na atcsforall.com - od Jennifer, od Martiny z Niemiec i Elizabeth ze Szkocji.

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Stamp-a-thon

Uczestniczyłam podczas weekendu w stamp-a-thonie na stronie atcsforall.com. Rzecz polegała na tym, że od szóstej w piatek do północy w niedzielę kobietki tworzyły ateciaki, przy czym na każdym z nich musiał być w jakiś sposób wykorzystany stempelek. Potem oczywiście następuje zmasowana wymiana tego, co się wytworzyło.
Wolno sobie wcześniej zrobić tła – moje były malowane albo wyklejane zmiętą bibułką. Wykorzystałam conieco istniejących stempelków, jak również cebulę (fajne kółka robi, tylko trzeba ją podsuszyć), plastikowe widelce i bambusowe patyczki do szaszłyków.
Wyprodukowałam 22 karty i czułam się, jakbym rzeczywiście przebiegła maraton. Żałuję też, że nie mam zespołu krasnoludków, które by się zmyślnie zajęły podklejeniem wszystkiego na tekturki, sfotografowaniem, obróbką w Photoshopie, przygotowaniem naklejek z adresami, a gdyby jeszcze wysmarowały adresy na kopertach, to byłabym w siódmym niebie.
Poniżej jest portret zbiorowy kart – pierwsze dwadzieścia, a następnie jeszcze trzy, przy czym jedna nie należy do stamp-a-thonu.
Over the weekend I participated in the stamp-a-thon at atcsforall.com. From Friday through Saturday we were creating ATCs following only two rules – the size and the requirement that every card had to feature a stamp. And then, of course, a mass exchange takes place.
We were allowed to prepare backgrounds ahead of time – mine were mostly watercolor and wrinkly tissue. I used a bunch of existing stamps, as well as onion (makes great circles, but needs to dry for a day first), plastic forks and bamboo sticks.
I made 22 cards and felt like I really had run a marathon :D. I wish I had a small team of dwarfs that would take care of all the backings, photographing, processing in Photoshop, address labels, addressing the envelopes… I could just sit and create.
Below is the group portrait of the first 20 cards, and then the additional 2, accompanied by one that doesn’t belong.



niedziela, 17 sierpnia 2008

po weselu | after the wedding

W piątek byłam na weselu - głównie tajlandzkim. Były to w zasadzie poprawiny po rzeczywistym ślubie, który odbył się ze dwa miesiące temu w Bangkoku.
Rzecz zorganizowano z wielką pompą - w szpanerskiej sali bankietowej, z imprezą na ponad 600 osób, z obecnością grubych ryb typu konsulowie Tajlandii, Filipin i Belgii (gdzie Belgia, gdzie Tajlandia??) oraz Sekretarz Stanu Jesse White.
Z jednej strony wielkie bankiety (a nawet małe) to zupełnie nie moje środowisko; z drugiej jednak fajnie jest pooglądać różności, jakich nie widzi się na codzień: tajlandzką śpiewaczkę (chyba jakaś ichnia gwiazda, bo zgotowano jej wielkie owacje), kilka grup muzycznych, sześciopiętrowy tort weselny, sałatki z kwiatami orchidei (niektórzy nawet je zjedli; orchidea to bardzo tajlandzka roślina, a przy tym kwiaty rzeczywiście są jadalne). No i tajlandzkie tancerki - udało mi się kawalątek sfilmować, choć niemal spod stołu. Takoż i jakość pozostawia wiele do życzenia.
On Friday I attended a Thai wedding - or a wedding banquet, because the marrying ceremony itself took place in Bangkok a couple months ago.
The event was organized with great pomp - in an elaborate banquet hall and over 600 people in attendance. That included several big wigs like the consuls of Thailand, the Philippines and Belgium (Belgium and Thailand? strange mix), and the Secretary of State Jesse White.
On one hand, big banquets, and even small ones, are totally not my element. On the other hand, though, it's cool to see unusual things, like a Thai singer (she must be a star there - there was a huge ovation, applause, flowers etc.), several musical ensembles, a six-tier wedding cake and salads with orchid flowers (some even ate them - orchids are very Thai plants, and they are in fact edible). The most fun part for me - Thai dancers. I managed to catch a little bit on my camera, but I was practically filming from under a table, so the quality leaves much to be desired.


czwartek, 14 sierpnia 2008

Mod Podge

Zakupiłam wczoraj słoik nowej substancji - Mod Podge. Nazwa sama w sobie wymiata, bo zdaje się, że nie znaczy nic. Substancja służy do klejenia, powlekania i tworzenia warstwy ochronnej na dziełach artystycznych. Zamierzam dziś eksperymentować, ale zanim zasiądę na łazienkowym zydelku, muszę: wyjść z zakładu, zatankować (o ile pojazd w ogóle ruszy, bo rano odwiozłam Pisklaka do szkół i w drodze powrotnej się spieszyłam, a pojazd jedzie na przysłowiowych oparach), zahaczyć o bank, przygotować obiad, POSPRZĄTAĆ KRAFTOWE KLAMOTY rozwleczone po całym domu. Trzeba by jeszcze wysmarować kartkę na jutrzejsze wesele Żółtego i przygotować ciucha, żeby jutro nie panikować.
So I acquired a jar of Mod Podge yesterday. The name itself is fun - it appears to mean nothing. The substance, as far as I understand, is used to glue, cover and protect. I intend to conduct some experiments today, but before I sit on my little bathroom stool I need to: leave work, get gas (assuming the car will start - I drove The Younger Unit to school before work, then was in a hurry, and the vehicle is already running on the proverbial fumes); stop at the bank, get dinner ready, CLEAN CRAFTING SUPPLIES strewn all over the place. Perhaps write the wedding card for tomorrow's wedding, perhaps get the clothes ready so I don't have to run in panic tomorrow.

środa, 13 sierpnia 2008

Mała sterta przesyłek | A little pile of envies

Wczoraj przyjechały aż cztery koperty z wymian! Po pierwsze – wyszywane drzwi od Miriam z Holandii. Nie mogę się nadziwić, jakie te szwy są prościusieńkie, jak tuszem od linijki. A to niteczki.
Yesterday I received as many as four trade-related envelopes – I think it’s a record! First – there was the Front Door from Miriam from the Netherlands. I can’t get over how straight these embroidered lines are – like drawing along a ruler with a skinny black marker. But they are all threads.

Dwie karty od Anne z Englalandu – niebiesko-zielone rysowanki podpadające chyba pod zentangle, oraz kolaż „Showgirl”. Na zdjęciu na atcsforall nie zauważyłam nawet tych wszystkich złotek, więc była niespodzianka.
Two cards from Anne from England – blue-green doodles which I think could be counted as a zentangle, and also the Showgirl collage. I didn’t even notice on atcsforall that there were all those golden details, so they were a nice surprise.

Sukienka koktajlowa od Heidi z Kanady – to, co mnie zawsze kusi: kolaż z magazynów, ale zwykle wychodzą mi raczej kiepskie połączenia. A tu takie sympatyczne – szczególnie ten druciany wieszaczek.
„Dress for the Evening’s Cocktails” from Heidi from Canada – this is what always tempts me: a collage from a magazine, but my results are usually rather lame. This is very nice, though, especially the little wire hanger.

I jeszcze cal-kółka od Robin z Alabamy – pierwsze, jakie do mnie dotarły. Może się od nich zacznie mała kolekcja?
A set of rinchies from Robin from Alabama – the first I’ve ever received. Maybe it’s the beginning of another small collection?

Na koniec – chyba się jeszcze nie chwaliłam ateciakiem od Val ze Szkocji, który mi się bardzo podoba oraz przywodzi na pamięć wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to zasadziłam maleńką, niewinną brzózkę, która obecnie przekształciła się w ogromne drzewsko. Trzeba uważać, co się sadzi!
Finally – a card that I haven’t shown yet: Spring Birches from Val from Scotland. It reminds me how many moons ago, being a child, I planted a small, innocent birch tree in my parents’ yard; now it’s a humongous tree and it probably isn’t even done growing! One has to be careful what one is planting.

wtorek, 12 sierpnia 2008

Zagadka pongliszowa

Co robią w życiu osoby o następujących zawodach: feszkarz, szinglarz, karpeciarz i hitingowiec? I którego można spotkać w lambrze?

zielono mi | I see fields of green...

Zielonego się wczoraj naoglądaliśmy co niemiara. Znów miała być mała wycieczka, a zrobił się z tego cały dzień. Zahaczyliśmy o cztery okoliczne tereny zielone: Moraine Hills State Park, Volo Bog Natural State Area, Chain O'Lakes State Park i Zion State Park.
We saw as much green yesterday as we could handle, I think. Once again, it was supposed to be a little trip, but it turned into an all-day adventure. We visited four green areas: Moraine Hills State Park, Volo Bog Natural State Area, Chain O'Lakes State Park and Zion State Park.
Moraine Hills to, rzecz jasna, zestaw wzgórz i jeziorek. Najbardziej zachwyciły mnie kwiaty - i te super-kolorowe na łąkach, i te bielusieńkie na wodzie. (Monet wita i zaprasza.)
Moraine Hills was, of course, a medley of hills and lakes. My biggest amazement involved flowers - the super-colorful ones in the meadows, and the white ones on water. (Monet, where are you?)



Volo Bog - powędrowaliśmy krótszą pętelką, prowadzącą głównie po pomostach przez trzciny i inne zarośla. Chciałoby się nagrać jakoś ten bagienny zapach lata, ale T mówi, że jednak się nie da. Choć zakupił sobie ostatnio filtr polaryzacyjny i zdjęcia wychodzą właśnie tak kolorowe, jak w niniejszym fotoreportażu. Aż trudno uwierzyć - nie miałam wczoraj przy sobie aparatu :)

Volo Bog - we walked the shorter trail, mostly trekking on the wooden boardwalks through reeds and other greenery. I wish we could somehow record the boggy smell of summer - just the perfect embodiment of summer's peak, but T says that we do not have that technology yet. Even with the polarizing filter he acquired recently and which takes photos like the ones included here. Hard to believe - yesterday I didn't even take my camera with me, he talkes all the photos nowadays...
Na koniec T sfotografował chwaścielce. At the end T photographed the weeds.

Chain O'Lakes - nie było tam nic bardzo niezwykłego, ale odkryliśmy, że za niezbyt wielką kwotę można tam wypożyczać motorówki - mamy więc wymyśloną przygodę na urodziny T: bierzemy "uć", prowiant, picie, komarozol i zasuwamy w trasę, choćby i na cały dzień.
Chain O'Lakes wasn;t anything terribly unusual, but we discovered that we can rent motorboats there for a reasonable amount of money. So this is what we are going to do for T's birthday - get into "da boat" with food, drink, repellent (+map, sunblock) and go away even for the whole day.

Wreszcie - Zion. Spore fale, chłodny wiatr... w sam raz do fotografowania i jazdy na latawco-deskach. Albo po prostu posiedzenia na plaży (jako reklama Kraftsmana.) W towarzystwie dość natrętnego ptactwa, ale za to z pięęęęknymi widokami.
Finally - Zion. Sizeable waves, cool breeze... suitable for photography and riding the kite-surfboards. Or just sitting on the beach, accompanied by rather nosey birds, and surrounded by awesome views.




W drodze powrotnej wsadziliśmy jeszcze nos na domek budowany niedawno przez "chłopaków". Ha, jest się czym pochwalić!
On the way home, we drove by one of the latest buildings constructed by "my boys" - hah, something to brag about, I think!

piątek, 8 sierpnia 2008

8.8.8

Przecież nie można nie mieć posta z taką datą.
Obejrzeliśmy właśnie ceremonię otwarcia i zbieramy szczęki z podłogi. Chińczyki wymiotły. Jeśli Chicago dostanie olimpiadę na 2016, to będzie trzeba, żeby się tu Spielberg z Lucasem przeprowadzili.

czwartek, 7 sierpnia 2008

Raport z łazienki | Bathroom report

Najnowsze dzieła – tag, inchies i rinchies. Calówki i cal-kółka. Tak sobie to przetłumaczę.
Przeniosłam kraftownię do... łazienki, co może wydawać się dziwne, więc śpieszę wyjaśnić: łazienki mamy dwie, więc nikt specjalnie nie cierpi, jeśli jedna z nich jest wieczorem permanentnie zajęta. Po drugie – jest to dość spore pomieszczenie, z ładnym kolorem na ścianach, z dobrym światłem (pomysł T), sporą ladą i CHŁODEM. Są też półki, obecnie zajęte przez ozdóbki, więc można tam różne rzeczy magazynować :).
Pakuję zatem wybrany dobytek kraftowy do koszyków i instaluję się w łazience.
Wczoraj zrobiłam sobie kartkę zmiętej bibułki. Powstał z niej tag na wyzwanie w Tag! You are it, a potem inchies – calowe kwadraciki w związku z wymianami na Atcsforall. Ciekawie pracuje się z takimi maliznami :). Ostatnio wymyślono też rinchies – calowe kółeczka. Można by się zastanawiać PO CO TO – ano, do mania, jak wiele artystycznych przedmiocików, jakie się produkuje i rozsiewa po świecie. Przypominają mi się pieniążki robione w dziecięctwie, albo też kwadraciki do gier... na przykład do „Zbieramy kwiatki”, prościutkiej gry planszowej, w którą mogłam grać godzinami.
The latest pieces – a tag, some inchies and rinchies.
I have moved crafting to… the bathroom. It may sound strange, so I explain: there are two bathrooms, so nobody is inconvenienced if one of them is out of commission in the evening. Secondly – it’s a sizeable room, with walls painted in soothing colors, good light (invented by DH), a big counter and nice AIR CONDITIONING. There are also shelves, currently occupied by some trinkets, which can be used for storing supplies.
So – I pack my crafting belongings into baskets and install myself in the bathroom.
Yesterday I made a sheet of crinkly tissue. Then I used it for a lime-teal-black challenge from
Tag! You are it. Then I experimented with some inchies – first time ever. It’s kind of interesting to work on such tiny pieces. Recently I found out about rinchies as well – those are circles, one inch in diameter. Some for swaps on Atcsforall, some just experimental.
One could wonder what the purpose is of this tiny art… oh well, just to HAVE and enjoy, similarly to so many other pieces one creates and spreads over this planet. They remind me of the coins we made in childhood times, and also of little square game pieces… there was this board game named “We Collect Flowers”, very simple, but we could play it for hours :).