niedziela, 31 maja 2009

516. film-post

Z wycieczki do Kansas mamy dwa filmiki. Pierwszy jest o tym, jak w mieście Topeka, stolicy stanu, wędrowaliśmy sobie w niedzielny poranek wokół ichniego Kapitolu (bo każda stolica kapitol mieć musi.) Spokój błogi i cisza, ludzi brak, a tu nagle - kuku, kuku! T się mocno zadziwił, bo dopiero co dowiedział się, że na kontynencie amerykańskim kukułki nie występują. Poleciał z wyostrzonym aparatem szukać, a gdzie to ćwierka... a ja wiedziałam od początku, że to światła uliczne :D W jednym kierunku kukają, w drugim ćwierkają. Tak to się przedstawia:

Drugi filmik jest z miejscowości Ashland w Nebrasce, z muzeum samolotów. Na koniec oglądania tych wszystkich cudów latającej techniki zapodaliśmy sobie atrakcje w postaci niby-że symulatora lotów. Niby, bo na początku myślałam, że naprawdę będzie widać ziemię, jak gdyby się było pilotem, ale okazało się, że to animacja wymyślonego świata z kolorowymi bryłami i tunelami.

Ciekawe było to, że pudło było dwuosobowe, w odróżnieniu od większych trzęsawek, z jakimi miałam do czynienia do tej pory. No i tamte większe nie wieszały człowieka całkiem do góry grzbietem.

piątek, 29 maja 2009

515. co słychać

Zdaje mi się, że docieram do końca rzeczy, które miałam powysyłać. Kartka do Teściowej poszła wczoraj (doniczki, jak dla Kim); kartka ślimakowa (poniżej) poszła dziś. Odprawiłam też szmatkowe ateciaki oraz stronki typu chunky pages. Album dla Sandry został wręczony w piątek. W weekend, podczas długaśnej jazdy samochodem zrobiłam jeszcze szal-pocieszyciel dla Kim, z włóczki o przyjemnym selerowym kolorze.
Okazuje się jednak, że to jeszcze nie koniec kraftów - Tenese przenosi się do swojej wymarzonej pracy w jakiejś organizacji religijnej, więc trzeba sporządzić na szybko albumik pożegnalny! Nastawiam się na rozwiązanie proste, kwadratowe: Tenese uwielbia kawę i herbatę, więc taka będzie tematyka, a strony - jak łatwo się domyślić - zostaną wymoczone w herbacie.


Jak już wspominałam, przesunęliśmy kanzaski magnes. Wygląda to następująco:

Do zwiedzenia zostało jeszcze to:
Małe wspomnienie z minionego weekendu: w stanie Missouri, w miasteczku zdrojowym Excelsior Springs, jest Hall of Waters - pijalnia wód. Była niestety zamknięta, więc wnętrz nie obejrzeliśmy, ale i na zewnątrz były ciekawe elementy, jak chociażby te latarnie. Fajnie byłoby zobaczyć je wieczorem. (Pierwszy dzień wycieczki jest już gotowy do wglądu w bieżących fotkach na pikasie.)


Poza tym bolą mnie dziś środkowe plecy... nie mogę się schylać, normalnie jak stara babcia jakaś. Nie mam pojęcia, od czego mogłam się tak popsuć. Oby przeszło czem prędzej, bo... tyle jest roboty! Trzy i pół tygodnia do przyjazdu wakacyjnego gościa, dobrze, że plany są w miarę ułożone, szczególnie wielka wyprawa.

wtorek, 26 maja 2009

514. przesunęlismy magnes!

Uroczyście przemieściliśmy wczoraj magnes kanzaski z lewej strony lodówki na prawą, zatykając w ten sposób dziurę ziejącą na miejscu tego stanu. Zdjęć mamy oczywiście milionpiencet, chociaż wybrałam się na tę wyprawę bez karty w moim aparacie. Trzeba będzie je przebrać i spikasować.
Kilka najciekawszych, najbardziej poruszających momentów... po pierwsze, woolen mill w Missouri - nie bardzo wiem, jak tę fabryczkę nazwać: w jednym budynku, za pomocą jednego parowego silnika, przerabiano wełnę z hodowanych w okolicy owiec na gotowe do szycia szmatki. Przędzalnia, tkalnia, farbiarnia - wszystko w jednym. Niesamowicie ciężka i niebezpieczna praca! Samo to, że wszędzie było pełno gołych pasów transmisyjnych, jest przerażające. Nie należy zapominać, że odbywało się też tam gremplejszyn, jak to T sobie nazwał :)

Nadal jeszcze w Missouri zwiedziliśmy Frontier Museum, muzeum szlaków prowadzących na Zachód: największe ciarki przeszły mnie, kiedy stałam sobie na wzgórzu, skąd odjeżdżały tysiące wozów, takich klasycznych, krytych budą z płótna. Pozostały tam jeszcze zagłębienia po kołach. Widać je na środku zdjęcia.

W Kansas zwiedzaliśmy między innymi muzeum rolnictwa. Mnóstwo maszyn i narzędzi, mały skansen ze sklepem, jednoizbową szkołą, wylęgarnią kurczaków, stacją kolejową. Kapitalna sprawa, można sobie wszystko wydotykać, pooglądać z bliska... a nawet spróbować podoić krowę :-0 w niezbyt wdzięcznej pozycji.

Na koniec jeszcze zahaczyliśmy o muzeum lotnictwa w Nebrasce. W ten sposób przebyliśmy historycznie 150 lat między wozami pionierów, a lotem na Księżyc... Lotnictwo było głównie wojskowe, więc mnie tak bardzo nie ruszało. Przeanalizowałam sobie jednak budowę kilku wersji kół i mechanizmów, do których są przyczepione. Kiedy sobie człowiek wyobrazi, że pędzący samolot grzmoci o ziemię i takie oto, niewielkie w porównaniu z całą jego masą urządzonko musi to wytrzymać... Na pewno będę o tym myśleć przy następnym lądowaniu :)

Obejrzałam sobie też z bliska żądło służące do tankowania w powietrzu. O wiele bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać.
I jeszcze na koniec deserek - pomnik złotego gwoździa w Council Bluffs w Iowa. Ustawiono go tu na pamiątkę wschodniego końca linii kolejowej Union Pacific, największej i najstarszej sieci kolejowej w Stanach. Linia ta połączyła się z torami z zachodu w Utah i w ten sposób powstała pierwsza kolej transkontynentalna.

niedziela, 24 maja 2009

Nebraska City, NE. Zwiedzalismy Topeka-kapitol; swiatla uliczne cwierkaja tam jak kukulki. Fort Leavenworth sprawdzal prawa jazdy przed wpuszczeniem. Muzeum rolnictwa bylo niesamowite, tyyle maszyn!

sobota, 23 maja 2009

Lawrence, Kansas. Tysiac km za nami. Dom Johna Wayne'a, kryty most, Kansas City. Najwieksze wrazenie - xix-wieczna przetwornia welny!

piątek, 22 maja 2009

511. przed wyjazdem

Jesteśmy spakowani, a mnie do rozumu przyczepiła się poniższa melodia i śpiewa mi się... Tu można znaleźć tłumaczenie na angielski, bardzo przyjemny obrazek, powiedziałabym.

Aha, będę testować wysyłanie smsowych notek na bloga z odległości kilkuset kilometrów... kiedy wysyłałam je z bliska, z biurka w pracy, to wszystko pięknie działało, więc mam nadzieję, że i z dalsza się uda :) Choć te klawiszyki takie tycie na komórce, trudno się klepie, notki będą króciutkie.

510. chwalpost RAZ!

Najsampierw chwalę się, choć tylko wstępnie, bo trzeba przecież sfotografować, dwa zestawy prezentowe w odległości paru dni: od Strzelinianki cudne wyszywanki, oraz od Kazika-nie-szwagra kociego ateciaka, koci notesik, który zaraz wybiera się w podróż, karteczkę, magnesiki... niezmiernie miło jest dostawać takie różności! Szczególnie zaś miło, jeśli czeka się na nie akhem dość długo, co nie jest absolutnie przytykiem w stronę wysyłających, a jedynie polskiej poczty. Nie mam niby dowodu żadnego, ale poszlaki są: listy mniejsze i większe z Australii, Finlandii, Holandii, Singapuru, Nowej Zelandii czy Szkocji docierają tu w tydzień, góra dziesięć dni. Zwykłe cienkie liściki z Polski też idą mniej więcej tyle. Jeśli jednak mamy do czynienia z nieco większym opakowaniem, to chyba wiozą je kajakiem przez Wielką Wodę, bo pojawia się dopiero po dwóch-trzech miesiącach. Wielkim błędem jest wysłanie listu poleconego, bo ten zabiera PONAD trzy miesiące.

Skoro już o dalekiej drodze mowa, to wybieramy się na ten długi weekend do Kansas, głównie po to, żeby zatkać dziurę na lodówce, bo Kansas nie jest jakimś wielkim centrum turystycznym (najfajniejsze atrakcje są poza zasięgiem trzydniowej wyprawy, po stronie zachodniej). Dziura na lodówce odnosi się zaś do mapy USA, gdzie każdy stan to osobny magnesik. Przemieszczamy te magnesiki powoli, acz systematycznie z lewej strony na prawą (obecny stan można zobaczyć na mapce tu, czerwone stany zaliczone :), a do końca roku powinniśmy jeszcze zalepić Waszyngton i Oregon). Na miejscu Kansas świeci obecnie kanciasta dziura, więc trzeba ją zabudować. Czeka nas około 1600 km, przy czym znakomitą większość pokonamy autostradami, więc jazda nie będzie zbyt męcząca. Zabieram sobie szydełko i zieloną włóczkę, z której będę robić szal-pocieszacz dla Kim, której właśnie zmarł niespodziewanie brat :(

Z innych produkcji – na dziś miałam zrobić kartkę dla Lin (czajnik), dla Kim (kwiatysie w doniczkach, o wieeele więcej roboty, niż się spodziewałam), oraz album – tagbook na pożegnanie Sandry, opuszczającej naszą redakcję po dziewięciu latach wytrwałej pracy w księgowości. Ledwo się wyrobiłam, wstałam dziś przed szóstą, żeby to pokończyć...


czwartek, 21 maja 2009

509. co ma walizka do wojny secesyjnej?

Zaczęło się niewinnie od tego, że znajomy miał na gg wielce poetycki opis "spakowałem nesesery, bo już dzionków tylko cztery." Zamyśliłam się nad mało używanym słówkiem neseser, które w moim rozumie mieszka tuż obok etażerki. Czyżby był jakiś związek z necessary, z przedmiotami niezbędnymi?

Okazuje się, że owszem! Neseser przyszedł do nas z języka francuskiego, a jeszcze wcześniej z łaciny i znaczy w zaokrągleniu rzeczy, od których nie można się odłączyć. Co stanowi znakomity argument w kwestii przedmiotów, jakie kobieta musi, po prostu musi zabrać ze sobą na jakikolwiek wyjazd. Kobietki, ja myślę, że o ile te rzeczy są wpakowane do NESESERA, to ich obecność jest absolutnie usprawiedliwiona!

Wracając jednak do wątku głównego: secesja, wojna secesyjna mają w sobie kawałek tego samego łacińskiego wyrazu, odnoszącego się do oddzielania od czegoś. Takoż "scedować" będzie również słowem pokrewnym.

Związek z etażerką jest zaś taki, że oba słówka przybyły z Francji; oba brzmią fajnie, jakoś tak staroświecko, coś jak ta sepiowa kartka w poprzednim wpisie :)

Z zupełnie innej beczki i w innym nastroju - mam zapytanie: czy ktoś spotkał się z tym, że wpisuje u kogoś na blogspocie komentarz w układzie takim, jak poniżej, naciska "zamieść komentarz", wychodzą literki do wpisania, wklepuje je, a tu wyskakuje brzydki czerwony napis, że się komentarza nie da zamieścić. Klikam "zamieść" powtórnie, wychodzą znowu literki, wpisuję - komentarz tym razem wchodzi bez kłopotu. Wie ktoś coś? Da się to usprawnić?

wtorek, 19 maja 2009

508. męska kartka

Z męskimi kartkami zawsze mam kłopot. Nie wypada zapychać ich kwiatysiami ani koronkami, a nie chciałoby się też, żeby wychodziły smutne. Powstała zatem kartka superprosta dla szefuńcia w pracy, Kurnik zażyczył sobie, żebym zrobiła. Kiedy dziś dzieło przyniosłam, reakcja na szczęście była pozytywna :)
Zdjęcie pochodzi z materiału promocyjnego znalezionego gdzieś w... Krakowie i przedstawia ulicę Starowiślną. Szef jest fanem europejskich staroci, w tym Polski, co objawia się między innymi składaniem zdań z polskich słów, które zna. Taka "udawana" staroć powinna się mu spodobać.

Poza tym skończyłam cztery ateciaki i cztery chunky pages. Została jeszcze jedna strona, a potem spakowanie tego całego majdanu i wysłanie. Koniec z wymianami na ten sezon chyba :)
W tym tygodniu potrzebne mi są jeszcze dwie kartki dla Kim i Lin (chyba będzie jedna doniczka i jeden czajnik. Uff Uff. Bo już trzeba myśleć o szczegółach wycieczki do Kansas.

poniedziałek, 18 maja 2009

507. kocia niedziela

Plan był taki, żeby wczoraj wstać gdzieś o piątej (!) i pędzić do Chicago na Dni Architektury, by załapać się na kilka darmowych wycieczek z przewodnikiem po rozmaitych ciekawych miejscach. Niestety - zaspało nam się, obudziliśmy się o szóstej. W zasadzie nie było już sensu zasuwać do Downtown, to zrobiliśmy sobie arcyleniwą niedzielę i wzorem kota zmienialiśmy tylko miejsca leżenia oraz pozycje. W porze lunchu wybraliśmy się tylko na zupę w chlebie do Panery, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że taaaaki piękny dzień przewegetowaliśmy na kanapie i fotelu.

Trudno, czasem takie lenistwo jest potrzebne; T od dłuższego czasu tyra ciężko po sześć dni w tygodniu, żeby nadrobić marną zimę, ja też biegam na okrągło... tak po prawdzie, to chyba nam się od początku nie chciało jechać do Chicago, tylko jesteśmy chytrusy wycieczkowe i z łakomstwa zrobiliśmy plany.

A tak - przeczytałam sobie babską książkę "Klub Dobrej Wiadomości", od deski do deski, czyli od tekturki do tekturki - 255 stron z buta, proszę państwa szanownego. Ucieszyłam się happy-endem.
Oprócz tego siedziałam i szyłam - znowu spiętrzyły się rzeczy do zrobienia: poniżej mamy ateciaki i chunky pages na wymianę, jeszcze mi trzeba 1 ateciak i 2 stronki. Uff. I w tym tygodniu jeszcze 3 kartki urodzinowe do pracy, 2 mam już w głowie. Potem długie tłumaczenie, które miałam już kiedyś prawie zrobione, ale komputer zeżarł, potem kilka pociągnięć pędzlem i igłą w domu... i już przyleci Szwagier Kazik. Zacznie się letnie, wycieczkowe zamieszanie, które tak lubię.


piątek, 15 maja 2009

O życiu, czyli bloom where you are planted

Do niniejszego przydługiego wpisu sprowokowały mnie wynurzenia dwóch osób na pewnym blogu (już one wiedzą, które, hehe) na temat życia, starości, śmierci, oraz jeszcze wiadomość gazeciana o historii pewnych dwóch rodzin. Nie chciałabym tu jednak tworzyć żadnej ponurości, bo w końcu weekend się zaczyna, w perspektywie kolejna wycieczka i generalnie nie mam na co w życiu narzekać.

Rzecz sprowadza się, w bardzo ogólnym sensie, do tego, jak się przeżyje życie. Nie ma ustalonego szablonu, że w wieku x się znajduje partnera, w wieku y ma się dzieci itd. Nie te czasy. Myślę, że jedyny szablon polega na tym, że gdzieś w latach dwudziestych należy się usamodzielnić, nabyć umiejętności samodzielnego funkcjonowania w szerokim sensie. Samemu, z partnerem, z jednym dzieckiem czy z pięciorgiem – to już obojętne.

Gdzieś w tym wszystkim trzeba znaleźć szczęście. Choćby było męczące, trudne, ale jeśli się stanie z boku i policzy, to się wychodzi na plus. Szczęście, moim zdaniem, wymaga budowania, samo raczej nie spadnie na głowę... budowania od zewnątrz, czyli zmiany okoliczności, w których się znajdujemy, oraz od wewnątrz – pozytywnego nastawienia do świata. Bloom where you are planted, kwitnij tam, gdzie jesteś posadzona.

Siada się potem, dziadkiem lub babcią będąc, i nawet z myślą, że być może maluję ten płot po raz ostatni, albo że w przyszłym roku siły nie pozwolą już tłuc się na koniec świata – ma się wewnętrzny spokój i uśmiech, że się płot pomalowało mnóstwo razy i w ten sposób upiększyło życie, albo że albumy są pełne zdjęć i wspomnień z cudownych chwil przeżytych, kiedy była taka możliwość.

Można też być dziadkiem kłócącym się ze wszystkimi, albo nieustannie krytykującym. Wracam jeszcze ciągle do tego pana, który mnie okrzyczał w poniedziałek, staram się zrozumieć, bo na naszym osiedlu sporo jest emerytów i nierzadko czepiają się różności, czy to przed blokiem, czy na zebraniu mieszkańców. Myślę, że to reakcja na to, że kontrolę nad światem przejmuje młodsze pokolenie, a taki dziadek ląduje na bocznym torze. Mógłby sobie na nim znaleźć swoją działkę - mnóstwo emerytów działa w charakterze wolontariuszy chociażby i w ten sposób się spełnia. A może też taki człowiek jest po prostu smutny, bo jeśli przez całe życie był nieszczęśliwy, to teraz może mu się zdawać, że zwyczajnie to życie zmarnował. Chodzi więc teraz i usiłuje jeszcze mieć trochę kontroli nad rzeczywistością i innymi, powołując się nawet na prawo – trochę jak ci faryzeusze z Ewangelii, którym się nieraz oberwało za drobiazgowe przestrzeganie Prawa bez względu na dobro człowieka.

I skoro już o Ewangelii mowa – nie sądzę, że chrześcijanin ma być człowiekiem smutnym i nieszczęśliwym, wiecznie umartwionym. „Radujcie się, znowu mówię: radujcie się!” Czyli – bądźcie szczęśliwi. Wiadomo, czasem jest naprawdę trudno...

Wpis zrobił się długaśny, ale jeszcze słowo o tych dwóch rodzinach. Czytałam dziś o świcie artykuł o dwóch rodzinach, które odkryły, że zamieniono im dzieci (jedną z sióstr-bliźniaczek). No i zadyma, sądy, odszkodowania, depresje, choroby psychiczne, wszyscy się wzajemnie nienawidzą, choć są dorośli i mogliby znaleźć przyjemniejsze wyjście z sytuacji. Taki sam przypadek w USA, gdzie ponoć jest aż nadmiar udawanego optymizmu i sztucznych uśmiechów: rodziny się skumplowały, razem jadą na wakacje, dziewczyny wspólnie obchodzą urodziny, nikt się nie przeprowadza, każdy zostaje w rodzinie, która wychowała. I to jest właśnie doskonały przykład bloom where you are planted. Nie marudzić, nie szukać winnych, wziąć to, co się ma – i jak najlepiej wykorzystać dla dobra wszystkich dookoła.

czwartek, 14 maja 2009

505. żeby się odstresować...

Stresy ostatnio są rozmaite. A to jeden z osiedlowych dziadków okrzyczy człowieka za zatrzymanie auta na minutkę przed wejściem do bloku celem wtaszczenia ciężkiego wora z glebą; a to ktoś na parkingu wyjedzie znienacka i prawie stuknie człowieka; a to po powrocie do domu okazuje się, że nie ma wody i trzeba szybko zmieniać plany obiadowe, bo przecież nie będę gotować ziemniaków w wodzie z rezerwuaru w łazience, a to było jedyne H2O, jakie nam zostało.

Jadę sobie potem do biblioteki celem oddania książek oraz z myślą, że to taaaakie spokojne miejsce, że sobie mentalnie odpocznę. Wchodzę, oglądam wystawkę malarzy-amatorów, a tu kszszsz kszszsz, włącza się radiowęzeł i ostrzega, że oto nadchodzi tornado, żeby przy wychodzeniu z budynku uważać.

Największy stres jest na zakładzie: okazało się, że mamy w bazie danych tysiąc czy ileś firm, których nikt nie tknął jeszcze w celach zaproponowania im współpracy. Podzielono tę ogromną listę na odcinki i każdy dostał wydruk z około 60-ma organizacjami, do których ma zadzwonić, sprawdzić adres, ewentualnie uzyskać dane osoby w dziale marketingu, a potem w bazie danych przypisać odpowiedniego "opiekuna" i kody oznaczające branżę. Brrr.

Nie jest to może BARDZO straszne, ale człowiek boi się nieznanego; poza tym po drugiej stronie drutu bywają dość niemili ludzie. Z trzeciej strony - jest nagroda, $100, więc może mi się uda? Wczoraj przeleciałam przez 12 firm i przeżyłam, choć z ledwością. Najlepiej jest się zamknąć w biurze kogoś nieobecnego i stamtąd dzwonić, bo we własnej dziupli, gdzie wszyscy dookoła słyszą, jest bardziej obciachowo.

Uszyłam ostatnio chunky page czyli kwadracik 10x10 cm - ma być szyty, z koralikami, metalową przywieszką i włóczką. Na razie powstał jeden czajnik, a jeszcze potrzebuję trzy.


I jeszcze widoczki balkonowe - nasz mały ogródek oraz kot, wielce zainteresowany zielskiem, nawet już niektóre poogryzał.

Tomek zasadził wczoraj ziemniaka i zaproszenie. Trochę się rozczarował, że dziś rano jeszcze nic nie wyrosło, ale coś mi się zdaje, że będzie musiał jeszcze poćwiczyć cierpliwość.

A to są wiszące ogrody Semiramidy... jeszcze nie rozkwitnięte, ale petunie zapewne za jakiś czas zasłonią plastikową doniczkę i będzie FAJNIE.

wtorek, 12 maja 2009

504. weekendu ciąg dalszy

Że też się nie da tych dni trochę rozciągnąć, przydałoby się więcej czasu w czasie... Takie miałam plany na wczoraj, a skończyło się na pozimowym sprzątaniu balkonu i posadzeniu roślinek. Pomidora ani papryki w tym roku nie ma; będzie za to ziemniak (ozimy - stwierdził T, bośmy się zagapili z zasadzeniem), ziółka (lawenda, bazylia, rozmaryn, pietrucha), aksamitki, goździki, petunie oraz... zaproszenie. Dostaliśmy kiedyś zaproszenie na ślub wydrukowane na papierze zawierającym nasionka. Tomek przypomniał sobie, że zapomnieliśmy je posadzić. Na szczęście zostało jeszcze pół wora gleby oraz kilka doniczek, to po prostu będzie małe opóźnienie.

Poniżej kilka zdjątek z Tomkowego aparatu - sporo się powtarza, więc wybrałam kilka jeszcze nie pokazywanych.
Tu stoimy sobie na środku wielkiej łąki (prerii, znaczy się) pod parasolami, bo trochę nas pokapało.
Na tejże prerii był niesamowicie dramatyczny krzak z długaśnymi cierniami; szczególnie złowrogo wyglądał na tle sinych chmur.

W lesie zdybaliśmy bobra - nigdy jeszcze nie widziałam takiego zwirza na wolności! No i długo sobie nie popatrzyłam... zaraz odpłynął. Może komuś innemu udało się sfotografować jeszcze na lądzie, zanim chybnął do rzeki.

Z kamerą wśród zwierząt ciąg dalszy - ptak jak ptak, ale ta fala za nim! Zaraz na ptaka spadnie...

I jeszcze dwa kwiatysie, których w lesie było zatrzęsienie.

A teraz smaży się marszruta na wycieczkę do Kansas za dwa tygodnie - po lewej jest link do notatek, jakby czasem ktoś był ciekaw.

poniedziałek, 11 maja 2009

503. przez jamy, moczary, pieczary i las...

Kościółkowa wycieczka, ku mojej niezmiernej radości, doszła do skutku, choć była chwila, kiedy wszystko wisiało na włosku, albo nawet w ogóle przestało wisieć i miało zostać odwołane. Na koniec wszyscy się jednak zmobilizowali i pojechaliśmy do Indiana Dunes National Lakeshore.
W części wschodniej poszliśmy na szlak leśno-łąkowo-bagienny z dodatkiem zrekonstruowanej cywilizacji. Wiosenna, jaskrawa zieloność aż biła w oczy.

Najciekawszą częścią szlaku była wędrówka po pomostach przez zalesione moczary. Nie spodziewałam się tak niezwykłych widoków...

...drzewa, które rosną w wodzie! Wydawało mi się, że odjechaliśmy gdzieś bardzo daleko od domu, w egzotyczne miejsce. Słońce akurat nie świeciło, więc zrobiła się atmosfera jak w Balladach i Romansach, zdawało się, że z bagien zaraz wychynie jakaś przedziwna postać.
Las był zawalony wiosennym kwieciem; nie znam się, niestety, na tyle, żeby rzucić tu jakieś gatunki, ale chyba jeszcze nie widziałam aż takiej ilości. Białe, żółte, liliowe, różowe... no i takie, trochę dziwaczne.

Szliśmy dość długo po tych wszystkich lasach i łąkach, aż wreszcie zasiedliśmy na krótki odpoczynek w miejscu, gdzie mieszkali dawni osadnicy i gdzie zrekonstruowano kilka używanych przez nich w różnych latach budynków.

Gdzieś po drodze zachwyciła mnie stara brama prowadząca do nikąd - ot, z trawy w trawę, tuż nad rzeką. A teraz mam ją na monitorze jako tapetę.

Druga część wycieczki miała miejsce w zachodniej części parku, gdzie wyspindraliśmy się na olbrzymią diunę.

Warto było - dla przepięknego widoku, łącznie z lewitującym zarysem Chicago.

Na koniec jeszcze wszyscy natrzaskali zdjęć słonecznych promieni przeciskających się przez chmury.

Jutro może dołożę jeszcze nieco fotek, bo zapomniałam dziś przynieść kartę z aparatu T. No i większość będzie na picasie. Tyyyyle tam było piękna!

Poza tym - mam wrażenie, że przybyło kolejne miejsce do wyboru, jeśli chodzi o zwiedzanie podczas wizyty Szwagra Kazika.

piątek, 8 maja 2009

502. nowe kartki

Ostatnio jakos mi nie idzie kraftowanie wieczorem... wstaje wiec rano i kleje, wycinam, pieczatkuje. Powstaje przykladowo taka karteczka, ktora jeszcze mozna zmodyfikowac, dodajac pasmanterie do doniczki, kwiatysie bardziej trojwymiarowe. Czesc moich zabawek, w tym wszystkie kwiatkowe dziurkacze, byla jednak na wyjezdzie u Tenese (dzisiaj wracaja), to i mozliwosci mialam ciut ograniczone.

I druga karteczka - tym razem z wykorzystaniem materialow reklamowych, ktore naprawde szkoda bylo wyrzucic do smieci.

Na weekend plany mam, ze ho-ho. Przede wszystkim kroi sie wycieczka na Indiana Dunes - pierwszy raz uda sie moze zmontowac grupe z naszego polskiego kosciolka (o ile nikt w ostatniej chwili nie wymieknie). Pozwiedzalibysmy nature, troche starej cywilizacji, zjedlibysmy conieco na pikniku.
Oprocz tego musze przygotowac bazy na pozegnalny album dla Sandry, opuszczajacej redakcje po dziewieciu latach. Sandra ostatnio zaliczyla kursa kosmetyczne (? maseczki, pilingi, masaze, woski, tego typu, moze sie to po polsku jakos inaczej nazywa?) Wymyslilam, ze bedzie to tag book z duzymi tagami w roznych ksztaltach, ozdobionych glownie wycinkami z magazynu dla salonow i spas publikowanego przez nasza redakcje. Kazdy chetny wezmie sobie jedna karte, bedzie mial tydzien czasu na wypisanie czy wyrysowanie, a potem sie calosc zepnie metalowym kółkiem.

czwartek, 7 maja 2009

501. ptaszki ćwierkaszki

Zbudziłam się zeszłej nocy o trzeciej. Niedługo potem zaczął się ptasi koncert. Wyszłam aż na balkon z ciekawości, choć takie nocne śpiewy zdarzają się nie po raz pierwszy, a w zasadzie pewnie co noc, tylko szkieuka śpi. Nawet w poprzednim mieszkaniu miałam problem ze spaniem na wiosnę, bo ptaki ciernistych krzaków (tak sobie je nazwałam, bo odgłosy zdawały się dochodzić ze szpaleru kolczastych krzewów) darły dzioby.

Zamykam więc szczelnie okno, zaciągam zasłony - nie pomaga. Grrrt. Tiurrrli tiurli tiuuuuurli! Idę sobie do łazienki, po picie, potem do internetu, wśród ptasich treli instaluję sobie Google Analytics na szkieukowym blogasku, teraz będę o Was wszystko wiedzieć! Ha ha ha :D Skąd jesteście, jak przyszliście, jaką macie przeglądarkę i jak długo tu siedzieliście. Gdyby ktoś chciał sobie wziąć, to Analytics jest za darmo, a dowiedziałam się o tym z pracy, kiedy dostałam dostęp do danych o naszych redakcyjnych stronach.

Czy ktoś wie coś o tych nocnych ptakach? Czasem śpiewają bardziej pojedynczo, jak zeszłej nocy, czasem bardziej chóralnie; kiedy zaczyna się delikatnie rozwidniać, albo w zupełnych ciemnościach.

A w ramach wiosennych obrazków - migawki z naszego osiedla. Najpierw kwitnące drzewo, które zagląda nam do sypialni...

..potem super-zielone drzewo z drugiej strony budynku...

...i wreszcie drzewo u sąsiadów, które właśnie wybuchło białym kwieciem.

środa, 6 maja 2009

500. pięć zero zero

Z okazji pięćsetnego posta (postu??) powinno może być coś do wzięcia, ale na razie jestem zakopana w projektach już czekających w kolejce, które mam wykonać na czas. Może więc kiedy się conieco poluzuje, to się wymyśli jakieś coś.
Na razie - złapałam wczoraj niejako tematycznie ciekawą godzinę na telefonie w pracy. Trzeba by się we wrześniu przyczaić na 09:09 09/09/09 :D

I jeszcze ateciaczka wczoraj popełniłam podczas oglądania House'a i Kwadratowego (CSI New York) - to NIE jest żarówka, tylko balon! Pojechał dzisiaj na zaległą wymianę.

wtorek, 5 maja 2009

499. na szybko

Krótka notka ilustrowana o tym, co się zrobiło ostatnio... najsampierw ateciak. Dziwna sprawa, bo w ateciakowni w mojej galerii miałam taką kartę w dziale dostępnych. Jedna pani się po nią zgłosiła, a tu - szkieuka za nic w świecie nie może tej karty znaleźć! Musiałam odtworzyć.

Koleżanka z pracy zamówiła sobie gwiazdę - samą gwiazdę, trochę dziwnie, bo zwykle starałam się je wkomponować w kartki. Ale niech sobie będzie. tło jest w rzeczywistości ciemnozłote (karton zdobyty z materiałów reklamowych przeznaczonych do recyklingu.)

No i jeszcze kilka pomysłów świeczkowych, z którymi chciałabym jeszcze poeksperymentować, ale na razie czekają w kolejce. Tu chodziło o niedrogi pomysł na dekoracje weselne w połączeniu z grubymi, wysokimi świecami już zakupionymi oraz kloszami typu hurricane lamp. Nie wiem, czy pomysł zostanie wykorzystany - w każdym razie zaniosłam go, razem z kilkoma innymi.