środa, 24 lutego 2010

703. niby-karta, niby-książę

Sporządziłam wczoraj ateciaka na wyzwanie u skrapujących Polek - zadanie polegało na stworzeniu karty karcianej. Oto dzieło - a poniżej historyjka.

Gość przedstawiony na podwójnym portrecie (jak byłam mała, to bardzo mnie intrygowały te odwracane figury) to niejaki Takeshi Kaga, japoński aktor. Znam go głównie z tego, że prowadzi program Iron Chef; najsampierw seria ta pokazywana była w Japonii, a potem zrobiła furorę na rynku amerykańskim.

Formuła z grubsza polega na tym, że jest trzech lub czterech mistrzów - Iron Chefs właśnie; pojawia się challenger, konkurencyjny szef (? przecież kucharzem go nie nazwę), rzucający wyzwanie mistrzowi. Wybiera jednego mistrza, po czym prowadzący - pan Kaga właśnie - odsłania składnik, który trzeba będzie wykorzystać we wszystkich daniach. Czasem są to produkty całkiem zwykłe, jak kukurydza czy ziemniaki, a czasem jakieś kosmicznie wymyślne japońskie ryby itp.

Szefowie przez godzinę pitraszą potrawy w wielkim pędzie, podczas gdy komitet obserwujący komentuje - zwykle zapraszani są jacyś celebryci. Po kuchennym stadionie (tak to sobie nazywają) plącze się jeszcze komentator "sportowy", wtrącający uwagi takim tonem, jakby chodziło o ostatnie sekundy meczu o złoty medal w hokeju na lodzie. A na koniec inny komitet testuje papu, komentuje i przyznaje punkty. Wygranie zawodów to olbrzymi ponoć zaszczyt.

Rzecz odbywa się niby-że na zamku u "księcia" Kagi, pasjonata sztuki kulinarnej, który wymyślił ten turniej. Kaga przemawia tonem wielce namaszczonym, a i odzież nosi dość unikatową. Całą oprawa jest tak odmienna od wszystkiego, z czym mamy do czynienia, że odkrywszy Iron Chefa oglądałam każdziusieńki odcinek i wszystkie maratony. Rozczarowałam się tymczasowo, gdy odkryłam, że książę to nie książę i że w ogóle to wszystko jest wcześniej ułożone, ale i tak zabawa jest przednia. Oto filmik ze wstępem jednego z odcinków.

Dla niecierpliwych: mój ulubiony fragment czołówki jest na 4:40; Kaga pojawia się i gada po japońsku na 5:35, a słynne „if memory serves me right” wypowiada przy 1:45. A, i składniki odsłaniane są na 8:00.

Ponoć fani tej serii zbierali się na specjalne imprezy, gdy pokazywano nowe odcinki, ponoć ustanowili sobie rozmaite tradycje; na przykład, kiedy Takeshi mówi "if memory serves me right" (o ile mnie pamięć nie zawodzi), to należy wznieść toast. Jestem w stanie w to uwierzyć :)

702. ziemniak, mydło i powidło, czyli środ(k)owa mieszanka internetowa

I już środek tygodnia... a człowiek jeszcze pohulać nie zdążył, a za dwa spania od jutra już weekend. Hm.

Tak mi się jakoś filozofuje. Zaczęłam myśleć nad sensem często używanego przez tubylców wyrażenia „great minds think alike” – że niby wielkie, wspaniałe umysły myślą podobnie. Przykład zastosowania:
- We should make pasta for lunch.
- I was thinking the same thing, pasta sounds awesome!
- Great minds think alike.

Czyli stosujemy raczej na luzie, nie odnosimy się do wielkości typu lekarstwo na raka. Bo tak naprawdę wielkie umysły nie myślą podobnie, jak wszyscy, tylko trochę po swojemu. Potem to swoje odrębne myślenie oceniają i wprowadzają w życie, albo nie.

Grzebnęłam w internecie i okazało się, że to wyrażenie po pierwsze jest bardzo stare, a po drugie – ma jeszcze drugą część: „and fools seldom differ”, czyli – głupcy rzadko się nie zgadzają? Wyróżniają? Odróżniają? I jak to połączyć z tą pierwszą częścią? Może chodzi o to, że wielkie umysły myślą w podobnym kierunku, ale jednak trochę inaczej (bo alike nie musi oznaczać, że identycznie), natomiast głupiec po prostu się ze wszystkim zgadza...

A do tego natknęłam się na problem z innej beczki: "If a tree falls in a forest and no one is around to hear it, does it make a sound?" Jeśli w lesie przewróciło się drzewo, a nie było nikogo, kto by to usłyszał, to czy wydało dźwięk? Nawet jest na ten temat artykuł w Wikipedii :)

Żeby jednak głowy nie poodpadały nam od myślenia, zapodam linki do twórczości z niespotykanych – a codziennych – materiałów, na fali makaronu i mąki. Ziemniak, mydło i powidło (zastępcze, bo zszywki się za nic nie zrymują z mydłem).

wtorek, 23 lutego 2010

701. dalsze eksperymenta bibułkowe

Zamierzałam zrobić kartkę serduchową na wyzwanie skrapujących Polek, ale trochę mi się przyspało i niestety data zakończenia zabawy frruuu przeleciała mi koło nosa, ale mimo to zamieszczam dzieło. Serduszko jest z kartonu oklejonego bibułką na sposób marszczony, potem posmarowane zostało brokatowym klejem Stickles, a potem pomalowane mod-podgem. (Jak już mod-podge’owy słoiczek wyjedzie na stół, to ciapię klajstrem, gdzie się da.)

Następnie chodziło mi o wykorzystanie bibułek w tle – potargane paski zostały naklejone dość dowolnie, zachodząc na siebie. Spodziewałam się efektu nakładania, podobnego do akwareli.

Chciałam też wkręcić jakoś takie paseczki papierowe, stosowane jako siano do wypełniania paczek z delikatnymi przesyłkami. Oczywiście mam tego całą stertę, w różnych kolorach, bo oczywiście szkoda wyrzucić.


Idąc za ciosem, zabrałam się za kartki wielkanocne. Tło jest jak poprzednio z targanych bibułek, jajo oklejane tak samo, jak serducho. Tyle, że eksperymentuję nieśmiało z embossingiem na gorąco. Super sprawa, najpierw długo nic, a potem nagle ffuch i na miejscu pudru jest plastik.


To na razie komponenty, jeszcze nie cała kartka.


niedziela, 21 lutego 2010

700. raz dwa trzy bibułka się drzy

...a właściwie drze, ale by się nie rymowało :p

Przeprowadziłam trzy bibułkowe eksperymenty - bibułek mam zatrzęsienie, bo rozmaite firmy przysyłają nam na zakład próbki swoich produktów i często pakują je właśnie w kolorowe bibuły. A chomikowi szkoda wyrzucać.

Kraft pierwszy to witraż - szkielet stanowią małe serweteczki, pomalowane akrylówką na czarno (oczywiście przed przyklejaniem bibułek.) Serwetki są dwie, żeby witraż-bibulaż był dwustronny.
Kiedy już kończyłam niniejszy prototyp, przyszły mi do głowy trzy usprawnienia:

- można by czarny szkielet delikatnie podmalować "suchym" pędzlem z akrylówką srebrną albo miedzianą, dla podkreślenia trójwymiarowości wytłoczeń na serwetce.
- przed malowaniem i klejeniem trzeba sprawdzić, czy żadna dziurka nie jest zatkana kawałeczkiem, który powinien był odpaść, a nie odpadł.
- dobrze byłoby przylepić jakąś pętelkę, bo tak, to chyba tylko pozostaje mocowanie taśmą do szyby.

No i jeszcze okazało się, że choć serwetki są tłoczone w stosiku i jeśli się patrzy na nie z prawej strony, to wszystkie są takie same - po złożeniu ich lewymi stronami wcale nie są identyczne! Trudno, trzeba było to zamaskować podmalowaniem na czarno.

A, i całość jest po obu stronach pociągnięta dwukrotnie mod-podgem, takim mazidłem klejąco-zabezpieczającym, żeby kolory były bardziej jaskrawe, a całość bardziej przypominała witrażyk.

Serwetka w stanie surowym:

Witrażyk można wykorzystać różnorako:

- zawiesić sobie w oknie;
- mógłby być na stole podkładką pod szklankę, bo się po kilkakrotnym mod-podge'owaniu zrobił plastikowy;
- myślę o wmontowaniu fragmentu w kartkę, choćby nawet wielkanocną;
- miałam jeszcze taki pomysł - również wielkanocny - żeby dołożyć krzyż i ewentualnie napis "alleluja" i wysłać jako kartkę;
- z pewnością dałoby się ten motyw wmontować w luminarię i postawić sobie na biurku w pracy.

O pozostałych dwóch kraftach napiszę jutro, bo i tak mi wyszedł spory wpis :)
A taki mamy dziś poranny widok z okna - niebacznie wspomniałam wczoraj w telefonie do Polski, że śnieg prawie całkiem stopniał, no i pufff, niebiosa spuściły nową porcję.

piątek, 19 lutego 2010

skórki potrzebne od zaraz

Nie chodzi bynajmniej o skórki zwierzęce, tylko o pomarańczowe. Na blogu wypiekowym był przepis na skórki w syropie i okazało się, że u nas w domu cieszą się nadzwyczajną popularnością. (Podobnie jak w przypadku ryb, T przez pierwsze 50 lat naszego małżeństwa nie był łaskaw mnie powiadomić, że to jego ulubiona żywność.)

Robi się je łatwo i dość szybko i podobnie szybko znikają. Porcja z dwóch pomarańczy rozeszła się w niecałe 24 godziny. Trochę poskubaliśmy wczoraj, trochę zapewne kot wyżarł po nocy (bo skądże-by ubytek?), a dziś wpadł Pisklak oglądać aparacik i już-nie-ma.

Ja tam jedną pomarańczę zjem, ale więcej nie bardzo. T w ogóle nie za bardzo lubi, więc pojawia się problem pozyskiwania skórek. Małżonek wymyślił, że może by zalaminować ogłoszenie i umieścić je w supermarkecie w dziale owocowym. Ja natomiast mam pomysł inny - będę przynosić obrane pomarańcze ludności na zakładzie i umieszczać je przy ekspresie z kawą, natomiast skórki zostaną z nami. Ha.

T obawia się jedynie, że jeśli wyjaśnię rzecz współmieszkańcom biurowego kurnika, to ani chybi deportują nas z tego kraju za ukrywanie choroby psychicznej przy staraniu się o zieloną kartę.

698. trzy i pół krafta

Po długiej i niespodziewanej przerwie (depresja zimowa?) zasiadłam wczoraj przy kraftostole i nareszcie mam coś makaronowego! I nie tylko.
(Nawet jakoś pisanie mi się nie składa, więc będą krótkie opisy, żadne tam historyjki.)

Po pierwsze – na wyzwanie u skrapujących Polek uszyłam ateciaka z czymś na kształt mozaiki. Zwykle wchodzą mi w ręce same chłodne kolory, a tu prawie że ognisko płonie, nic, tylko smażyć kiełbaski. Kwalifikuje się, prawda?

Potem dobrałam się do kwiecistego makaronu. Okazało się, że sprawa nie jest taka prosta, jak by się wydawało na pierwszy rzut oka. Makarony są zwyczajnie krzywe i żeby znaleźć symetryczną sztukę, trzeba się przekopać przez szklankę materiału. Jak się już znajdzie ładny kwiatuszek, to się środek nie chce odbijać, tylko sam zewnętrzny kontur, bo środek jest jakoś wyżej. Zaradziłam problemowi, kładąc kartonik na kawałku polaru, żeby było miętko, i wtedy się udało. No i trzymanie takiej malizny w palcach też nie jest najwygodniejsze na świecie.

Koniec końców, kartka prosta – bo trochę poważna, na poważniejsze okazje.

Ponieważ na kartce makaron ledwo widać, poniżej jest sztuka biżuteryjna – przypieczony makaron gwiaździsty z dziurką. Kolorki plażowe, mój ulubiony zestawik. Właśnie testuję produkt – wiadomo, że to nie dyjamenty, ale na nieformalny piątek albo na wycieczkę się nada. Tylko trzeba na wilgoć uważać, bo bransoletka absolutnie nie jest wodoodporna.

No i jeszcze tytułowy półkraft, albo nawet mniej: zaczęłam drugiego mozaikowego ateciaka, tym razem makaron w roli głównej. Czyli piekę dwie pieczenie na jednym ogniu.

Na koniec przedstawiam nowy Przedmiot, który przybył wczoraj w charakterze prezentu urodzinowo-Christmasowego dla Tomasza: A P A R A T. Piszę wielkimi literami, bo ustrojstwo jest spore i ciężkie, ale za to taaaaaakie zdjęcia pstryka! Trzeba mu jeszcze dokupić domek, zapasową baterię, a docelowo to nawet i statyw może się pojawić.

czwartek, 18 lutego 2010

697. ach, ta rakieta

Gromadziennik gotowy. Plan wycieczki gotowy. Spis zakupów takoż, podobnie słowniczek roślin, zwierząt i bagien, razem z tabelką porównującą krokodyle i aligatory. Psychicznie jesteśmy nastawieni na wyjazd dwunastego marca, w piątek wieczorem.

A tu Rakieta przysyła email, że wcale nie odlatuje 18 marca, tylko 5 kwietnia. O szóstej trzydzieści siedem rano. I żeby być na czwartą.

A piąty kwietnia to poniedziałek, czyli trzeba znowu poprzestawiać wycieczkowe cegiełki.
Humorzaste te wahadłowce. Leci, nie leci, w taki dzień, w siaki, nie może się zdecydować.

poniedziałek, 15 lutego 2010

696. miś jest dziki, miś jest zły...

...miś ma bardzo ostre kły.
Kto ma spotkać w lesie misia,
Niech się przygotuje dzisiaj!

Zagłębiliśmy się wczoraj w kwestię niedźwiedzią; wyprawa na terytoria północne może nie jest jeszcze na 100% pewna, ale im więcej człowiek wie, tym mniej nie wie (tak mówili wczoraj w jednym z odcinków Monka.)
Na Alasce są trzy rodzaje niedźwiedzia. W przypadku brązowych i czarnych można się spodziewać, że miś raczej będzie unikał konfrontacji. Przy wędrowaniu należy co chwilę wołać, śpiewać albo głośno mówić. Niektórzy ubierają specjalne misio-dzwonki, żeby ciągle robić hałas, ale to w sumie działa na niekorzyść.
Namiot ma być co najmniej 100m od miejsca, gdzie robiło się jedzenie. Wszelkie papu i substancje zapachowe typu pasta do zębów mają być zamknięte w samochodzie albo w specjalnych skrzyniach. Namiotu, śpiwora itd. nie pakuje się razem z jedzeniem, rzecz jasna, żeby nie "przeszły" zapachem.
Jeśli już się misia spotka, to trzeba podnieść ręce, żeby się człowiek wydawał większy. Mówić do zwirza spokojnie, powoluśku się tyłem wycofując. Nie odwracać się plecami, a już pod żadnym pozorem nie uciekać, bo misie, choć na pozór misiowate, biegają szybciej, niż człowiek.
Jak miś się bierze do ataku, to najlepiej udawać padlinę, bo dźwiedziom chodzi o teren, a nie o zjedzenie naszego organizmu. Jeśli jest blisko, to można go potraktować sprayem pieprzowym.
Gorzej jest, jeśli misio ładuje się do namiotu, co zdarza się niezwykle rzadko. Wtedy padliny nie udajemy, tylko walimy w napastnika wszystkim, czym się da, psikamy pieprzem, trąbimy trąbką w sprayu.
Można jeszcze się uzbroić, ale my strzelać nie umiemy i T by prawdopodobnie szybciej trafił w niedźwiedzia rzucając strzelbą, niż wystrzeliwując z niej kulę w stresującej sytuacji.
Brzmi to wszystko trochę groźnie, ale tak naprawdę nieprzyjemne spotkania z misiami są rzadkością i jeśli się jest ostrożnym, to się baaaardzo obniża prawdopodobieństwo takich przygód.
Tym bardziej, że miśki czarne i brązowe ludzi nie jedzą. Tylko białe jedzą, a wręcz na ludzi polują. Na te terytoria jednak się nie wybieramy.

sobota, 13 lutego 2010

695. urząd pocztowy czyli wylęgarnia rasizmu

Z tego, co czytam, polska poczta daleka jest od doskonałości, a wręcz należałoby jej unikać. Poczta amerykańska pod względem rzetelności dostarczania przesyłek jest raczej godna zaufania, ale wizyty przy okienkach (czy też raczej przy ladzie w naszym przypadku) mogą człowieka przyprawić o rozstrój nerwowy oraz właśnie wspomniany w tytule rasizm.

Staram się unikać jak ognia pory po-pracowej, czyli po siedemnastej. Wtedy są największe ogonki, wcale nie skutkujące zwiększoną ilością urzędników. W czasie lunchu też nie jest najlepiej. Chodzę tam zatem rano, przed pracą, i przeważnie nie ma kolejek, chociaż nie można powiedzieć, żeby załoga wyglądała na obudzoną.

Z drugiej strony – część załogi nie wygląda na obudzoną w żadnej porze dnia. Nie chodzi mi tu o Pana Azjatę, który jest tyleż drobny, co energiczny. Ani też o Panią Hinduskę z dziwnym akcentem, ale bardzo miłą. Ani nawet o Pana Białego Wąsacza, na którego można natknąć się o poranku i który też porusza się dość raźno. Mam na myśli cztery szanowne Murzynki.

Pierwsza to pani z warkoczykowym stożkiem na głowie. Jest to oczywiście peruka, jedna z bardziej cudacznych, jakie widziałam. Pani ta jest jeszcze w miarę fajna, choć powolna.
Następnie mamy osobę z gigantycznymi tipsami, uniemożliwiającymi stukanie w klawisze kasy – dlatego baba stuka ołówkiem. Nie mieści mi się to w głowie: przecież powinno być jakieś zarządzenie, że tak nie można, że nie można się ubierać czy dekorować w sposób uniemożliwiający normalną pracę.
Następnie jest trzecia osoba, nie wyróżniająca się niczym oprócz ślamazarności, oraz babsko stanowiące przeciwieństwo wzorowego pracownika. Wczoraj jej funkcja polegała na tym, że chodziła koło kolejki i patrzyła, czy ktoś ma karteczkę do odebrania paczki. Właśnie PATRZYŁA, nie pytała. A jak nie widziała, to po prostu smęciła się po okolicy z ciężkim spojrzeniem i miną wyrażającą najwyższe obrzydzenie faktem, że tu wśród nas musi przebywać i jeszcze się od niej oczekuje wykonywania jakiejś pracy. A kiedy pechowo trafił się ktoś z karteczką, to poooooowoooooluuuuuuuśkuuuuu sunęła do drzwi i po długim czasie pojawiała się z paczką za ladą.

Kolejka oczywiście stoi i psioczy w myślach; większość ludzi się nie odzywa, z wyjątkiem Meksyka przede mną, mamrotającego „czy one się nie mogą szybciej ruszać” itp. Pani za mną z kolei te jego uwagi bawiły. Jestem jednak przekonana, że większość ludzi myśli sobie coś w stylu „te paskudne ślamazarne murzynki” – no bo takie są, wszystkie cztery! Tuż obok pracują dla porównania inne rasy i kontrast jest tym większy.

Podobna sytuacja bywa w wielu instytucjach rządowych, gdzie chyba mają wyznacznik, że musi pracować określona ilość Murzynów. Część z nich, rzecz jasna, jest fajna i sprytna, bardzo pomocna; ta część niestety jest jednak niewielka, więc dzięki ślamazarnej większości tworzy się opinia, że WSZYSCY Murzyni są rozlaźli. Na dodatek ta większość jest moim zdaniem nierozumna, bo skoro są na świeczniku, w okienku, skoro stoi kolejka i ich bacznie z nudów obserwuje, to powinni właśnie starać się przekonać klientów, że Murzyni są bystrzy. Wybierają jednak inną strategię – co się będę śpieszyć, ludzie poczekają, ja tu rządzę.

Dlatego między innymi jest, jak jest, bo Murzyni sami często podgrzewają swoim zachowaniem rasistowskie nastroje. Szkoda.

piątek, 12 lutego 2010

694. geologia w słoiku czyli filcowanie, nie moje

Nie dojechałam jeszcze w moim kraftowym życiu do filcowanek (choć namierzyłam w sklepie półkę z podstawowymi zasobami), więc własnych prac nie mogę przedstawić. Natomiast natknęłam się na flickrze na tajemniczy słój - myślałam, że ktoś sobie po prostu przechowuje w ten sposób kłaczki do filcowania. A tu okazało się, że to... przekrój kuli ziemskiej!

Powędrowałam czem prędzej na bloga podanego pod zdjęciem jako źródło inspiracji, gdzie znalazłam całą serię ciekawych pomysłów, a przede wszystkim fantastyczne terraria z filcowaną zawartością. Mniam.

A, i jeszcze przepis na grzybki z żołędziowymi kapelutkami.

czwartek, 11 lutego 2010

693. reportaż na żywo, czyli supeł w brzuchu

Ja się chyba nie nadaję do takich eskapad, mianowicie do kupowania biletów w internecie za pomocą losowania. Siedzę właśnie w wirtualnej poczekalni do wahadłowca Discovery, za trzy minuty mają zacząć sprzedawać bilety. Ponoć popyt jest olbrzymi, bo to ostatni rok latania promów, a następna generacja będzie gotowa dopiero za kilka lat. Ponoć bilety rozchodzą się w ciągu jednej małej minutki - ale z drugiej strony siedzenie w poczekalni może potrwać długo (nie rozumiem, jak to działa, może się to jakoś z tym losowaniem wiąże.)

No i siedzę przed ekranem na zakładzie, z kiszkami zwiniętymi w supełek, nawet kawy nie mogę przełknąć. Ekran odświeża się co 15 sekund, czyli trzeba go pilnować, bo w każdej chwili można się znaleźć w sklepie. Zdaje się, że gwarancji w ogóle nie ma, a ja już zdążyłam cały program wycieczki przerobić. (Starą wersję sobie na wszelki zachowałam.)

A to tylko początek czekania - bo potem trzeba tam zajechać, przejść całą procedurę wpuszczająco-transportującą (zdaje się, że na miejsce dojeżdża się specjalnymi autobusami, a nie własnym pojazdem), potem się czeka, trzyma kciuki - i nawet w ciągu ostatnich kilku sekund może się okazać, że jednak nie.

Toż chyba łatwiej jest dziecko urodzić, niż załapać się na start wahadłowca :)

PS. Bilety mamy. YAY! Tylko że nie na Causeway, czyli najbliższe miejsce - wylosowaliśmy widok z Kennedy Space Center, który wygląda tak:

środa, 10 lutego 2010

692. skończyłaaaaaaam!

Skończyłam mianowicie maczka krzyżykowego i po raz kolejny chylę czoła przed cierpliwością tych, którzy poczynili w życiu większe krzyżykowe dzieła. Moje ma format standardowej pocztówki i składa się tylko z wzoru, bez wypełnienia tła – a tyyyyle się go nadziobałam!

Teraz jeszcze podklei się kartonikiem, żeby wypisać życzenia, i jazda do szanownej adresatki.

Z ciekawszych zdarzeń nadmienię, że w Chicagolandzie nudno nie jest – jeszcze się dobrze burza śnieżna nie skończyła (sypało bez przerwy przez ponad dobę), a tu nad ranem ŁUP trzęsionko ziemi nam zafundowano. Ja tam przespałam, nie pamiętam żadnego telepania, ale T się zbudził, bo dziwny odgłos usłyszał. Poleciał do okna patrzeć, czy nam dach odpada, czy co (bo mamy na budynku taką dość pionową drewnianą „strzechę” – a tu spadł tylko kawał śniegu.

A tak wyglądały wczoraj pojazdy przed zakładem – ludzie nabyli zwyczaju podnoszenia wycieraczek, jeśli ma padać śnieg, i stoją potem takie zasmarkane soplami robale z antenkami, gotowe do ataku :)

Jutro natomiast wstaję i o ile nie pojawią się w ostatniej chwili jakieś przeciwwskazania, przystępuję do ważnej czynności w postaci zakupu biletów na 18 marca, na start wahadłowca Discovery. Juuu-huuuu! Poprzedni plan wycieczki miałam ułożony pod odlot w niedzielę, a ten ma nastąpić w czwartek, więc trzeba harmonogram conieco obrócić i zdaje się, że wypadnie nam dość długa trasa do przejechania z tak zwanego buta – 2250 km z domciu do Miami. Potem zjazd na Key West, a potem prawie tydzień na powrót do domu.

wtorek, 9 lutego 2010

makaron wstążki raz!

Niektórzy już stworzyli niesamowite prace makaronowe, więc żeby nie było, że się obijam... Gotowałam wczoraj potrawę z półproduktu w postaci ryżowego makaronu i tajlandzkiego sosu z pudełka. Dodaje się do tego jarzynki, mięso, smażone jajko – co tam się posiada akurat w dziale Resztki.

Makaron ryżowy jest fajny, biały, wstążkowaty. Przepis powiada, że zamiast standardowego gotowania należy go zatopić we wrzątku na 10 minut i potem przysmażyć na patelni w towarzystwie wspomnianych powyżej składników. Zostawiłam sobie kilka pasm i pozwijałam je na korkowej tablicy, przypięłam na noc szpilkami... i takie coś mi wyszło:

Zamiar był taki, żeby wyszło coś na kształt quillingu, który można krawędzią przylepić do papieru. Niektóre niestety się pokrzywiły, więc nadawałyby się raczej do jakichś instalacji trójwymiarowych. Można je połączyć z tym kwiecistym makaronem fiori i utworzyć dyzajn botaniczny, można z orzo – małymi listeczkami, makaronem udającym ryż... to be continued, jak mówią tubylcy :)

A tu jeszcze cytat z Wielkiej Księgi Kraftów, czyli co w kwestii quillingu proponuje Marta eS.

piątek, 5 lutego 2010

zwierzeco i podroznie

Ateciakow juz, co prawda, nie rabiam, ale kiedy na Skrapujacych Polkach natknelam sie na wyzwanie o KOTACH - to przeciez nie moglam sie nie zalapac. Oto dzielko, do ktorego potrzebna jest historyjka wyjasniajaca: otoz rozchodzi sie o to, ze nasza kicia, kotek szprotek, kicinka futrzasta wlacza sie o piatej trzydziesci rano i zaczyna sie okrutnie martwic, ze zaspimy. Wlasciciele kotow zapewne znakomicie wiedza, jak takie zmartwienie sie objawia... MIAU.

A Jill od nas z pracy jedzie sobie na wakacje do Meksyku, na Jukatan. Podsycham troszke z zazdrosci, ale tez i ciesze sie w jej imieniu. Zebralo mi sie na wspomnienia i zrobilam jej karteczke zyczaca wspanialych wakacji, ktora rowniez mozna wykorzystac jako karte wstepna w albumie ze zdjeciami. Jill trzyma standardowe fotki 4x6 cali w albumie z celofanowymi kieszonkami, wiec moze sie rzecz przyda.

Na zdjeciach jest slynne Chitchen Itza (ta piramidka w prawym gornym rogu), plaza w Akumal, gdzie Jill ma wykupione noclegi, ruiny w Tulum o rzut beretem od Akumal oraz zdjatko przybrzeznej rafy koralowej w tamtych okolicach, ktora mozna sobie ogladac metoda snorklujaca.
Tak mi sie na wspomnienia zebralo, sprzed dwoch lat..
I zupelnie przy tym nie wiem, czemu ten klaptop nie chce uzywac polskich literek, mimo ze je przeciez wlaczylam.

czwartek, 4 lutego 2010

koneserzy kawy z cpn-u

Najsampierw zaznaczyć należy, że choć samo hasło „CPN” nie przystaje do naszych wypraw ani regionem, ani miejscem w historii, to tak się jakoś przyjęło, że czy to Shell, Chevron, Love czy inne BP, jedzie się na CPN. Na CPNie kupuje się paliwo dla autka (zwanego szerszeniem) oraz dla nas, w postaci kawy.

I teraz pewnie smakosze kawy spadają ze zgrozy pod stół, bo kto to widział ekscytować się napojami ze stacji benzynowej? W naszym jednak przypadku ta kawa wiąże się nierozerwalnie z jechaniem na wycieczkę i dzięki temu smakuje. Wiadomo, inaczej, niż w domu; wiadomo, że jakość bywa taka-sobie, ale jednak ten związek emocjonalny stoi powyżej wszelakich uprzedzeń.

Raz chyba tylko zdarzyło mi się nie wypić cepeenowej kawy, ale nie pamiętam już, czy sama w sobie była paskudna, czy też stała się niepitna na skutek moich własnych eksperymentów. Na niektórych większych stacjach znajdują się bowiem całe kawowe laboratoria. Po pierwsze – kawa zwyklinka, albo bezkofeinowa, albo kolumbijska, śniadaniowa itd. Do tego gorąca czekolada z ekspresu, którą lubię sobie domieszać (raz w Wyoming spowodowało do zamieszanie w rozumie kasjerki, która nie wiedziała, jak ten zakup wpisać do kasy, hehe.) Dalej – śmietanki: w proszku, albo w płynie, śmietankowe i smakowe. Cukier, rzecz oczywista, trzcinowy, brązowy, słodziki. Syropy w butelkach na kręciołku – klonowy, malinowy, jakieś tam inne. Posypki: cukier waniliowy, cynamon, gałka muszkatołowa. A, i jeszcze dobrze jest wrzucić na dno kilka kostek lodu z maszyny z colą, coby kawa od razu nadawała się do konsumpcji.

No i wychodzi mi potem czasem taki zajzajer, że mało kto by się za niego złapał, a ja takie eksperymenta lubię. Urozmaicają jazdę, szczególnie jeśli zasuwa się kilkaset kilometrów nieciekawym hajłejem, dążąc do ciekawszego celu. Dają też potrzebnego rano kopa po wyturlaniu się z motelu bądź namiotu. I jest to jedyna okoliczność, kiedy piję gorący napój ze styropianu albo plastiku, bo jeśli tylko w okolicy są naczynia ceramiczne, to za tymczasowe się nie złapię, fuj.

A czasem, gdzieś w środku Nigdzie, znajdzie się malutki CPNik zaopatrzony w jeden rodzaj kawy na podgrzewaczu gdzieś w kątku i wtedy człowiek też się cieszy, że w ogóle jest.

I tak sobie piszę o tej kawie, bo tęskno mi do wiosny, do jechania choćby niebardzodaleko, a co dopiero do większej wyprawy. Żeby można było się przemieszczać i myśleć jak Koziołek Matołek, że „auto jak makaron długą drogę wciąż połyka”. Nawet bym nie bardzo marudziła, gdyby trzeba było wyjechać na noc albo o trzeciej nad ranem. Na razie pozostaje jazda palcem po mapie i komponowanie wypraw na wiosnę i lato. Przecież ten śnieg kiedyś w końcu stopnieje.

688. Wielka Księga Kraftów

Każda wizyta w bibliotece miejskiej (a chodzić trzeba, skoro sponsorujemy ją z naszych podatków) przynosi owoce w postaci książek o rozmaitych robótkach. Przeważnie przelatuję przez te pozycje dość szybko, mając nadzieję, że obrazki gdzieś tam się w rozumie zapisują i kiedyś wypłyną na powierzchnię przetworzone już i odpowiadające bieżącemu pomysłowi.

Wczoraj przywlokłam dość pokaźne tomiszcze pod patronatem ni mniej, ni więcej, tylko samej Marty Stewart, autorytetu w dziedzinie gotowania, szycia, malowania, pieczenia, zapraw, upraw, przypraw, dziurawienia dyni, montowania wieńców, kolekcjonowania wintażowej zastawy, hodowli psów i winorośli. I w dziedzinie zasmażki zapewne też. Ciekawa byłam, co też w tej księdze znajdę...

...i spotkało mnie miłe zaskoczenie! Do tego stopnia, że przeleciałam na szybko przez cały wolumen (aż musiałam sprawdzić, czy tak się to słowo pisze), po czym wróciłam do niektórych rozdziałów i słowo daję, chyba będę notatki robić. No bo – pieczątkujemy wszystkie od niewiadomokąd, a kto pokusił się o przyłożenie stempla do kamienia? Albo pióra? Patyka?


W lecie chciałabym popróbować „odbitek” z zasuszonych roślin – fajnie byłoby wykorzystać je choćby w skrapach podróżnych. Jeśli ktoś zna lepsze słowo, to niechaj się podzieli – chodzi o podkładanie roślin pod papier, a następnie robienie odbitki za pomocą delikatnego mazania/rysowania np. kredką.

I jeszcze na koniec – uśmiechnięta (a jakże by inaczej) Marta S. na okładce księgi.


DOPISEK.

Skoro już dzięki Ewelinie dowiedziałam się, jak się zwie ta odbijana technika, to poleciałam na Flickr poszukać obrazków pod hasłem "frottage", a potem również "grave rubbing" (nie mylić z "robbing" :), bo słyszałam, że się takie odwzorowania nagrobków robi. No i są rozmaite przykłady, na przykład tu.

Myślę sobie, że na wycieczce mogłabym mieć pod ręką papier, taśmę klejącą i kredki, by móc sobie "zabrać" w ten sposób jakąś fajną tabliczkę albo ornamencik...

środa, 3 lutego 2010

687. do przodu, do przodu

Zewnętrze sukieneczek zostało zakończone. Na takim właśnie etapie powinnam być tydzień temu, przed narodzinami... Teraz jeszcze się druknie zdjęcia i dane osobowe, ale to już z górki.

A kiedy już nic mi się nie chce, to dziobię krzyżykowego maczka – na kartkę urodzinową dla Mamy, która to kartka z pewnością się spóźni. To krzyżykowanie jest strasznie pracochłonne, a wydaje mi się, że niespecjalnie twórcze. Chyba, że się coś pokręci we wzorze i potem trzeba kombinować, jak z tego wybrnąć bez prucia. Bo prucia nie lubimy.

Coś światło zupełnie niewydarzone na tych zdjęciach.

wtorek, 2 lutego 2010

686. międzykontynentalne wyzwanie na luty

Pora ujawnić, jakiż to składnik uradziłyśmy z mrouh na luty w dziedzinie skrapowania codziennością. Jest to składnik dający nader urozmaicone możliwości, bo odmian ma bez liku; tu na przykład można sobie przejrzeć pasta list – o makaron nam bowiem chodzi, stary, dobry makaron. Ach, samo przesypywanie w myślach tych zagranicznych nazw to czysta przyjemność lingwistyczna!

Można ów makaron wkomponować w dzieło na co najmniej trzy sposoby:
1 – wykorzystać opakowanie
2 – wmontować makaron jako taki
3 – użyć makaron jako narzędzie (np. stempelek).

Póki co, przygotowałam sobie dwa rodzaje makaronu: fiori powinien nadać się do pieczątkowania (podobny do niego jest - są? - rotelle) oraz stelline – maleńkie gwiazdki z dziurką, proszące się o to, żeby je gdzieś przyszyć i ewentualnie połączyć z tycimi koralikami. Gwiazdki zostały podpieczone na suchej patelni celem uzyskania brązowszego koloru.

No to – zapraszamy do myślenia i do roboty!

poniedziałek, 1 lutego 2010

685. sukieneczka raz

Nie można powiedzieć, żebym się w weekend popisała kraftowo... ale cóż począć, jeśli jest tyle innych rzeczy na liście? Zrobiliśmy sobie wczoraj z T dzień bez telewizji, co było bardzo przyjemne – jakoś dusza mi odpoczęła. Obejrzeliśmy za to ze trzy polskie filmy w internecie oraz kilka początków, które się do dalszego oglądania nie nadawały. Odzwyczailiśmy się od przekleństw na ekranie (tu w tv wszystkie są wy-bleep-owane), oraz od filmów ociekających seksem (takoż ocenzurowane). Niepokoiłam się też, że ktoś z naszego polskiego piętra zadzwoni na policję, by ratować mą skórę, na którą, jak sobie mogli domniemywać, jakiś facet wydzierał się niewybrednym językiem.

Poczyniłam przy tym postęp w zakresie sukieneczek-zawiadomień o Alicji, bo przecież czas najwyższy, trzeba już w tym tygodniu wysyłać. Tu jest jedna przykładowa.

W najbliższym czasie będzie podsumowianie styczniowego wyzwania mącznego, a zarazem ogłoszenie nowego na luty, gdyby przypadkiem ktoś się chciał znowu pobawić. Surowce będą tym razem łatwiej dostępne, niż torba z mąki, to może jeszcze kogoś uda się zachęcić :)