wtorek, 30 września 2008

sprawozdanie z niedzieli

Wybraliśmy się w niedzielę do natury w postaci Buffalo Rock State Park. Ogląda się tam rzekę Illinois z wysokiego, skalistego brzegu, oraz effigy tumuli - kurhany w kształcie zwirzów, przypominające te tworzone w dawnych czasach przez Indian. Te usypane zostały przez współczesnego artystę i zapewne dlatego są to effigies - podobizny. Słówko effigy - że wsadzę przy okazji wiadomość słownikową - kojarzy mi się głównie z historią i paleniem podobizn rozmaitych nielubianych osób, szczególnie w okolicznościach zbiorowych marszów i rebelii.
Wracając jednakowoż do parku: kształty kurhanów trudno tam dostrzec, bo obecnie są zarośnięte bujnym trawskiem. Rzekę widać fajnie, szeroką i nawet już conieco nabierającą jesiennej atmosfery, choć drzewa jeszcze są na etapie wyłączania jaskrawości letniej zieleni, zanim przystąpią do włączania prawdziwie jesiennych barw. Bizony siedziały w komórce - być może próbowały się tam schować przed atakiem wściekłych band komarów. My również - pierwszy raz w życiu - uciekliśmy z wycieczki przed zamierzonym czasem, bo pomimo skropienia się od stóp do głów komarozolem owady cięły nas jak oszalałe.
Najciekawszym miejscem były zardzewiałe skałki - piaskowcowe urwisko, do którego nie ma nawet oficjalnej drogi. T z narażeniem życia stawał na samiuśkim brzegu, żeby pstryknąć fotkę:

Ja również się narażałam, wdrapując się na grzbiet pomiędzy dwiema przepaściami bez dna.

Potem zbiegliśmy na dół, do liściastego wąwozu.

Tu za jakieś pięćset miliardów lat może powstać skalny łuk, jak w Arches National Park.

Czyż to ubarwienie nie jest niesamowite? Jakby gdzieś na Marsie, albo przynajmniej w Arizonie...

I jeszcze jedno zdjątko wąwozu od góry.

Bladwijzers

Cóż za zbieg okoliczności! Na często odwiedzanym blogasku jest akurat przepis na trójkątne i domkowate zakładki (bladwijzers - bardzo mi się podoba to słowo, zdaje się, że niderlandzkie). Co prawda, moja powstała w ciut inny sposób, ale te też są kapitalne. Jak dojdę do robienia następnych, to sfotografuję... na razie nie miałam czasu, jako że wczoraj i dziś rano zajmowałam się robieniem albumiku z papierowych luster, ale to zupeeeełnie inna historia :D.

poniedziałek, 29 września 2008

Gloryfikacja kurodomostwa?

Czytam sobie to Rozlewisko, wspomniane kilka wpisów wcześniej i całkiem, całkiem mi się podoba. Takie babskie czytadełko, o uczuciach, o domu, o wybojach życiowych. Jedną z głównych postaci jest Bronia, wzór gospodyni domowej: i przez wojnę jakoś rodzinę przeciągnęła, i po wojnie jakoś zmontowała dom w zrujnowanej chałupie w całkiem innym miejscu, bo ucieczka przed frontem rzuciła rodzinę do zupełnie innego miasteczka. Zdobywała żywność, sprzęty, lepiła gliną dziury w ścianach, malowała, piekła chleb, robiła słomianki do ocieplania, smażyła konfitury, przekopywała sad, zakładała warzywnik, gotowała wedzonki, szyła, haftowała, szydełkowała, leczyła, w międzyczasie przygarniając obce upośledzone dziecko, żywiąc dwójkę biednych dzieciaków z sąsiedztwa i jeszcze pracując w szkolnej świetlicy.
Po pierwsze – jak to możliwe? Czy da się być aż takim tytanem pracy? Czy starcza czasu na to wszystko?
Po drugie: narratorka gloryfikuje ten wszechstronnie zadbany dom, lokalne centrum wszechświata, można powiedzieć. Życie Broni-Kury Domowej było absolutnie potrzebne ludzkości, nie zostało przez te wszystkie przyziemności zmarnowane. Bronia robiła to jednak z radością, twórczo, z miłości do męża i tych wszystkich osób, którymi się zajmowała. I może tu właśnie tkwi różnica między kurodomostwem kręcącym się radośnie jak fryga, które zrzuca na mieszkańców błyszczące drobinki dobrych rzeczy, jak brokat w szklanej kopułce z zimową scenką; a to smaczny obiad, a to fajne ciasto, choinka, ozdóbka, czyste skarpetki – a kurodomostwem pod hasłem „wstawaj, bo tyle jest roboty”. Pierwsze to wspólnota domowego ogniska, drugie – wieczne zalatanie i nerwówka. Ot co.
Rozlewisko (a co to w ogóle jest rozlewisko? Usiłuję sobie wyobrazić...) zainspirowało mnie do działań kurodomowych – do upieczenia ciasta z 37 dkg mąki, do wyprasowania wielkiej góry ciuchów, wypucowania części kuchni. Mam jeszcze w rozumie długachną listę czynności, które będę się starała wykonać... żeby też było ciepło i zadbanie. Ciekawe, na ile mi starczy tego zapału :).
A z trzeciej strony – na znajomym blogu wyczytałam dziś, że pod pręgierz powinno się stawiać ludzi, którzy przedkładają mycie samochodu nad jedno spojrzenie w gwiazdy, na Wielki Wóz :).

Leżenie

Scenka domowa. T leży na kanapie i ogląda Rudzielca, czyli CSI Miami. Albo House’a. Hyc, kot wskakuje bezgłośnie na ławę i zasiada na samym środku linii łączącej oczy T z ekranem. T mówi do kota – nic. Usiłuje dosięgnąć go pilotem – kot jedynie patrzy ze zdziwieniem na osobliwe zachowanie Człowieka. T zaczyna telepać stołem, ale kotu to tak znowu strasznie nie przeszkadza. Ja natomiast zaczynam się obawiać, że mi się z kleju masło zrobi, albo że złamią się stołowe nóżki, przy czym granitowy blat rymnie z hukiem na podłogę, miażdżąc po drodze składzik kraftowych rupieci, jaki utworzyłam pod ławą.
Kot w końcu się poddaje i przełazi na oparcie fotela. T zalega szczęśliwy na poduchach.
Za pięć minut kot jest tam, gdzie poprzednio. Tym razem na dziabanie pilotem odpowiada gniewnym sykiem i ciapnięciem łapą, po czym się jaśniepańsko obraża i... układa na płask, swoje niezadowolenie wyrażając poprzez odwrócenie się grzbietem to uciążliwego Człowieka.
I o to w sumie chodziło – leżący kot leżącemu Tomaszowi ekranu nie zasłania :D

piątek, 26 września 2008

paradox

Odkryłam dzisiaj, że w związku z długoletniością mojego związku z zakładem przysługuje mi w tym roku kilka dodatkowych dni urlopu. Tylko, że ja zwykle nie wykorzystywałam chyba nawet tego, co miałam... I dodatkowo zabieram czasem zadanie domowe, albo siedzę w kozie (jak w tej chwili), albo przylatuję w soboty.
To po kiego mi ten dodatkowy urlop?

bu

I znowu nowy komar: otwieram dziś rachunek za gaz - a tu wielka cyfra, dobre cztery razy większa, niż normalnie! I dwa razy większa, niż za styczeń, kiedy było przeraźliwie zimno i grzało się chyba na okrągło. Znowu trzeba będzie zadzwonić i się pohandryczyć. (Zakładam, że "handryczyć" pisze się przez samo "h", bo nie ma nic wspólnego z chandrą. Chandrę ma się dopiero później, jeśli handryczenie nie przynosi spodziewanych efektów.)
Niejako na złość okolicznościom coś tam sobie dłubię, przykładowo trójkątną zakładkę.


Oraz po kroczku strony do książki o oknach - mam wysłać siedem stron 10x10cm, przyjdzie takoż siedem. Muszę jeszcze poprzyklejać tyły, pomalować do końca złotą akrylówką, gdzie się należy, oraz przedziurkować i przywiązać dyndadełka, bo dyndadełka muszą być. Włóczka i koraliki w odpowiednim kolorze już czekają.

czwartek, 25 września 2008

małe przyjemności

Kiepska passa niestety nie ma jakoś skłonności do kończenia się... W takim czasie staram się mimo wszystko choć na chwilkę ucieszyć się, na przykład, znalezieniem perełki w sieci - nawet zasuszyłam sobie jakieś trzy listki na tę okazję.
Albo tym, że zupełnie nieoczekiwanie odkryłam w naszej bibliotece polską półkę, więc przyniosłam do domu polską książkę.

wtorek, 23 września 2008

Maxwell :(

Smutna wiadomość - Max nagle odszedł, trudno mi napisać "umarł", bo to słowo zupełnie nie pasuje do osiemnastolatka. W piatek mu się polepszyło, a w nocy z piątku na sobotę zmarł. Byłam wczoraj na "wake", czyli spotkaniu przedpogrzebowym, razem z wielkim tłumem innych znajomych, przyjaciół i rodziny. Nie umiem sobie wyobrazić, co czuje jego mama, bo dla mnie jest to zdarzenie niezrozumiałe i nierzeczywiste, choć Maxa nie znałam. To tak, jakby nagle deszcz zaczął padać do góry, albo woda stała się sucha. Zupełnie przeciwnie naturze.
Takie zdarzenie, rzecz jasna, stwarza perspektywę dla moich własnych problemów i problemików, czasem rozdmuchanych przez zbyt długie rozważanie czyichś słów. Mówię sobie - wstawaj, otrzep portki z kurzu i maszeruj dalej.
W ramach maszerowania zrobiłam wczoraj późnym wieczorem, choć trochę na siłę, kilka calówek na wymianę - temat "fashion". Torebeczki, buciki, nieco geografii.

I jeszcze RAK - Random Act of Kindness, niespodziewany prezencik od Karen: w notesiku można powiedzieć vintage odbiła nieco swoich pieczątek. No cóż, są to pieczątki z wyższej półki. Bardzo ładne. I jest też nieco miejsca na jakieś nowe, gdybym sobie chciała dołożyć :)

poniedziałek, 22 września 2008

Nowe fotki

Są nowe zdjęcia - niedawna wycieczka do Michigan. Shutterfly się trochę pozmieniał, więc wygląda inaczej, i nie jestem przekonana, że lepiej działa po tej przebudowie. Na pewno dobrze jest mieć porządne łącze, bo inaczej się ślimaczy.

Pitu pitu podcinanie skrzydeł

Zwykle się nad sobą nie rozczulam, ale może wynika to psychosomatycznie z przeziębienia, którego nie mogę się na dobre pozbyć. Znów boli ucho, tym razem lewe, i znowu się przytyka. Bu.
Sprezentowałam komuś wytworzony własnoręcznie przedmiot. Komentarz: „Dostaliśmy, obejrzeliśmy. Ale przecież masz tyle innych zajęć – pracujesz, masz dom, męża, musisz gotować, sprzątać, że też jeszcze czas spędzasz na robieniu czegoś takiego.” W sensie – po co sobie głowę zawracasz kraftowaniem czegokolwiek, lepiej posprzątaj coś, wypierz gacie, pozmywaj gary. Po co gdziekolwiek jedziesz, przecież tyle jest roboty. Niepotrzebne jest takie włóczenie się po świecie.
To prawda, że mogłabym odpucować dom na błysk, wyprasować chłopakom wszystkie robocze podkoszulki, pitrasić dzień w dzień dwudaniowe obiady z sałatką, kompotem i deserem, a w przerwie zacerować skarpetki. Pozwalam jednak na trochę bałaganu, mój kontakt z rzeczonymi koszulkami kończy się na przeniesieniu ich z suszarki na łóżko i ogłoszeniu, że można sobie je brać, obiady są zwykle jednodaniowe, a dziurawe skarpetki się zwyczajnie wyrzuca i kupuje nowe. Myślę, że gdybym ugrzęzła w ten sposób w kurodomostwie i perfekcjoniźmie, to byłabym smutną i znerwicowaną jednostką, zmierzłą dla siebie samej i dla bliźnich.
Cieszę się niezmiernie, że chłopaki mnie tolerują z tą moją niedoskonałością, i że są też ludzie, którym te moje papierowe produkcje sprawiają ciut radości. Może chodzi o to, że oni sami nie są tak przytrzaśnięci tym przyziemnym, nigdy nie kończącym się tyraniem i czasem podnoszą głowę, żeby się ucieszyć życiem.
„Zatrzymaj się na chwilę,
odetchnij pięknem świata...”

Koniec ględzenia. Jeszcze trochę i mi dołek przejdzie.
Dawno (?) nic nowego nie było, przedstawiam zatem wspomniane już wcześniej kartki z kółkowatymi, strzępiastymi kwiatkami, „skrapuszka” – torebeczki upiększające samoprzylepne karteczki, oraz kilka serii ateciaków, między innymi pieczątkowane podsuszoną cytryną i jabłkiem :).

czwartek, 18 września 2008

Wrrr.

Po raz kolejny: NIE CIERPIĘ blogasków z muzyką. No dobra, z GŁOŚNĄ muzyką. Właśnie omal nie spadłam z krzesła. Mjuzik walnął mi w uszy jak fala uderzeniowa i nie dało się go wyłączyć, bo kurka flaczek nie ma guzika. Ludzie, miejcie litość nad tymi, którzy nie są do końca głusi! Jeśli głośność na komputerze mam nastawioną prawie na zero, a piosenka łomocze jak BMW rasowego dresa, to NAPRAWDĘ jest za głośno.
Zaczynam sobie robić tajną listę blogów, gdzie nie będę zaglądać, choćby nie wiem co. A szkoda, bo fajne rzeczy na nich bywają.
Tu jest przykład pięknego bloga z równie wspaniałą muzyką, której głośność nie przyprawia o atak serca. Da się.

środa, 17 września 2008

na maksa

Nowa akcja w pracy... Janet od trzech tygodni ma syna Maxa w szpitalu, chorego na białaczkę. Sytuacja jest niestety poważna, bo diagnoza powinna była zostać postawiona pół roku temu z hakiem, ale z rozmaitych badań nic nie wynikało. Teraz, oczywiście, leczenie jest o wiele trudniejsze.
Jutro na zakładzie będzie ściepka kasy, bo Janet skończył się już płatny urlop. Chcieliśmy zrobić ściepkę urlopu, kto tam ma jeszcze jakieś dni, przekazałby je na konto Janet, ale nie jest to możliwe z jakichś tam prawnych powodów. Za jakieś dwa tygodnie przymierzam się do kiermaszu kartek i innych papierkowych przedmiotów z dochodem na Maxa, a w listopadzie jakaś większa grupa jej znajomych organizuje loterię fantową i też można dawać przedmioty, więc postaram się conieco wyprodukować.
W życiu nie zbiję fortuny na tych moich produkcjach, bo ciągle są jakieś wyższe cele :D. Oto kilka nowo powstałych egzemplarzy. Zrobiłam też wczoraj pierwszą kartkę z kwiatkiem z postrzępionych kółek, ale jeszcze nie sfotografowałam.


wtorek, 16 września 2008

bieżnia, karton, pardwa na wierzbie, samolocik i zwycięski Norweg

Zagadka: co ma piernik do wiatraka, czyli dlaczego w tytule jest akurat taki zestaw?

poniedziałek, 15 września 2008

ot tak, wieczorem

Przed wejściem nasypało już conieco żółtych liści z tego drzewa, które pierwsze je w jesieni gubi... Znaczy się, idzie jesień, a z nią prosi się jesienna muzyka.


mokro

Jest tak mokro, że drzwi napęczniały i się nie chcą zamykać.
Jest tak mokro, że w słodkich kulkach zamiast gąbkowatego wnętrza jest kupka ciągliwej masy.
Jest tak mokro, że papier się zwija na drukarce, czipsy zatraciły całą chrupkość, a akwarelki mi zwilgotniały i jedną z nich sobie zapaćkałam paluchem.
W tym wszystkim, o dziwo, nie zbryliła się sól; dowiedziałam się niedawno, że już wiele lat temu zaczęto coś do niej dodawać i stąd się wzięła postać dziewczynki z parasolem i pudełkiem soli jako logo / symbol Morton Salt, największego chyba producenta soli w tubylczej krainie. Bo choćby nie wiem, jak lało, sól mortońska się nie zbryli i dalej się będzie sypać regularnym, białym strumyczkiem. (Od tego właśnie Mortona pochodzi też Morton Arboretum - drzewny ogród botaniczny w niedalekiej okolicy.)
Lało praktycznie cały weekend - w naszej mieścinie ponad 21 cm deszczu spadło w ciągu dwóch dni. Niektóre ulice są zalane, ludzie mają oczywiście kłopot z piwnicami... ale to i tak przecież nic w porównaniu z tym, co Ike nawywijał w Teksasie.
A ja sobie skończyłam kilka ateciaków w ten deszczowy weekend:


Wykleiłam też, oglądając razem z Pisklakiem późny odcinek House'a, bazy do stron książek o oknach i drzwiach - będzie to wymiana dziesięciocentymetrowych kwadratów z obowiązkowymi frędzelkami na dole albo po prawej stronie.

czwartek, 11 września 2008

małe sztuczki

Miałam napisać notkę o suwaku, ale to może jutro... dziś tylko fotka kilku ostatnich ateciaków. Trzy azjatyckie i dwa znaczkowo-akwarelowe. Te znaczkowe cieszą się popularnością na ateciakowej stronie, zatem mam chyba jeszcze z pięć naszkicowanych, tylko pomalować i gotowe. Najtrudniej jest chyba wymyślić pomysł.
Kiedyś - na emeryturze? - zapiszę się może na lekcje akwareli, choćby w okolicznym college'u. Uwielbiam te kolory, strasznie mi się podoba ich mieszanie, nakładanie, ciapanie po mokrym podłożu, ale cały czas zdaję sobie sprawę, że robię to po omacku i wielce niefachowo.

PS. Pewna osoba w Kanadzie, ilustratorka książek dla dzieci i pisarka takowych, zbiera dla mnie znaczki... żebym malowała więcej tych znaczkowych dziełek. A ja mam ochotę schować się pod stół, niczym kot w obliczu zbliżającego się tornada, bo jak patrzę na to, co ona potrafi wymalować... Ha, ale ponieważ chce się wymieniać, to zamówiłam żyrafę do Tomkowej kolekcji. To by chyba się kwalifikowało jako kucie żelaza, póki gorące :D

środa, 10 września 2008

kawa na klawiaturze

Zawsze myślałam, że jeśli się wyleje coś na klawiaturę, to rozlegnie się gromkie FFFSSSSSST, po czym z guzików pójdzie smużka dymu i z pewnościa się coś zwęgli. Tak przynajmniej można było sądzić po tym, z jakim hałasem nasz informatyk podchodzi do akcji ratowniczej po takim zdarzeniu. A tu guzik - nie syczy, nie dymi, nie węgli się. Wiem, bo właśnie przed godziną wylałam na klawiaturę kawę, i to z cukrem oraz śmietanką.
Musiałam zmyć biurko, żeby się nie lepiło, no i kilka świstków z notatkami uległo nieoczekiwanemu postarzeniu. Poza tym - life goes on.

wtorek, 9 września 2008

Wchodzimy na stronę takiej przykładowo Gazety Wyborczej, albo interii, albo msn. I co widzimy? REKLAMY, mnóstwo reklam. Ktoś je musi w biurze danej organizacji sprzedać, ktoś kupuje, a potem trzeba zapłacić. Żeby zapłacić, potrzebna jest faktura, a zatem dane muszą być wklepane do jakiegoś systemu. Dodatkowo jakoś trzeba mieć listę tych wszystkich stron, pod-stron, pozycji, wielkości... spece od strony muszą wiedzieć, co kiedy na której pozycji ma się znaleźć i jak długo tam tkwić, a sprzedawcy - które pozycje są aktualnie zajęte, a co jeszcze można sprzedać.
Dzisiaj odpaliliśmy nową stronę jednego z naszych magazynów. Pięęękna jest, czysta, crisp – można powiedzieć, jak dzisiejszy orzeźwiający poranek z niebieskim niebem, chłodnym powietrzem i pierwszymi oznakami żółknięcia listków na drzewach. Nie czas jednak na rozpoetyzowaną analizę otoczenia, bo oto czeka na mnie stworzenie nowego cennika w naszej zakładowej bazie danych. Mamy nieco ponad czterysta (!) dostępnych pozycji, każdą z nich można sprzedawać na rozmaite okresy czasu – od jednego do dwudziestu czterech miesięcy, czyli każda pozycja ma dwadzieścia cztery ceny. (Nie wszystkie są różne – 1-5 miesięcy to jednakowa cena na miesiąc, potem 6-11 i 12-24). Czyli muszę wklepać 400 pozycji x24 kwoty. Czy ja chcę wiedzieć, jaki jest wynik tego mnożenia?
Wykonałam do wczoraj wszystkie działania wstępne, tzn. utworzyłam nazwy podstron, pozycje, kształty i rozmiary. Dzisiaj, właśnie teraz, zaczynam cennik jako taki. Nawet mam już pierwsze 24 kwoty za sobą, o jakże się cieszę – jeszcze tylko około dziewięć tysięcy pięćset siedemdziesiąt sześć :D Naniosłam do pracy cedeczek (jako chyba jedyna osoba nie mam jeszcze grajownika do mp3, ale to się powinno wkrótce zmienić, teraz np. leci Nana Mouskouri, rozmaite melodie w różnych stylach, od „Bridge over Troubled Waters”, poprzez „Amazing Grace”, „Morning Has Broken”, „Plaisir d’amour” aż do Habanery. Baaardzo ładnie. I dla podkolorowania nastroju – trzy nowe znaczkowe ateciaki.

poniedziałek, 8 września 2008

A co to?

Prawie tydzień nic się nie naklepało? Jak to się dzieje, że mimo najlepszych chęci zatrzymania, czas pędzi dzień po dniu i nawet nie wiadomo kiedy... Tu praca, tam lekcja, kościółek, eksperymenta kulinarne, ateciak, kartka - i nie ma, fru, przeleciało.
Zdjęcia przedstawiam najnowszej partii ateciaków otrzymanych. Ciekawe techniki: ptak jest felted - czyli włókienka są przytwierdzane do filcu poprzez dziabanie igłami. Potem conieco wyszywania i koralików. BARDZO fajne, a cieszę się tym bardziej, że ptaszysko było robione specjalnie dla mnie, bo na ateciakowej stronie jest do nich kolejka :)
Karta kawowa jest ze szmatek - wycięta filiżanka, przylepiona do szmatkowego tła. Karty na dole - kolorowe krajobrazy - to technika encaustic, o której już kiedyś chyba pisałam: to malowanie rozpuszczonym woskiem.
Drzewa to akwarele z dalekiej i zimnej Kanady.

Porcja druga: calówki i cal-kółka na wymiany. Trochę z językiem na brodzie, można powiedzieć - nie tyle ich robienie, co wykańczanie (przylepianie podpisów na odwrocie), przygotowanie do wysłania itd.
Pierwsza seria to temat azjatycki, druga - zimowo-Christmasowy, a cal-kółka migły być dowolne. Zobaczymy, co do mnie przyjdzie w ramach tych wymian :).



I wreszcie największa produkcja ostatnich dni - albumik z wyprawy do Michigan z zeszłego tygodnia. Najlepiej chyba produkować pamiątki od razu :). Pojedzie do rodziny w Polsce.
Nazbierałam na plażach i po lasach materiałów typu patyczki, chaszcze, kamyki, a do tego doszła stargana tektura z falistym wnętrzem i biała akrylówka w formie paćkanej. Nie wiem, jak szanowna rodzinka to zniesie, bo to zupełnie inny rodzaj estetyki, który dla nich może się okazać nieestetyczny, ale trudno, raz kozie śmierć.
Na zdjęciach okładka, koraliki (danglies je sobie w tubylczym języku nazywam), potem rozkładówka z tekstem, rozkładówka z dwoma zdjęciami i trochę szczegółów.


wtorek, 2 września 2008

Jest piąta.

Jest piąta. I czemu ci ludzie nie idą do domu, nawet się nie przygotowują do wyjścia? Zrobiła się ostatnio nowa moda, trend, można powiedzieć, że nadchodzi właśnie ta tradycyjna pora opuszczenia zakładu, a tu – o dziwo – wszyscy klepią w najlepsze.
Może to nowy szef takie coś niechcący zapoczątkował, bo on właśnie siedzi długo. Może wszyscy aż tak strasznie zapracowani. A może – w niektórych przypadkach – niechęć do powrotu do pustego domu, albo do ludzi, z którymi nie chce się aż tyle przebywać. Albo do domu, gdzie nie ma nic ciekawego do robienia. To akurat byłby przygnębiający powód.
Przyjechał z wycieczki cały koszyk skrapowych dóbr: kora z brzozy (nie skubałam, zbierałam tylko z ziemi, więc przywiozłam sporo, jako że część na pewno będzie brudna i niezdatna), traffki z plaży, patysie, kamysie... musiałam się całą siłą woli powstrzymywać od przytaszczenia jeszcze większej ilości. Tak, na wycieczkach T nie może się powstrzymać od pstrykania siedemnastu ujęć góry piachu, a ja – od wyzbierania wszelkich mobilnych elementów owej góry i spakowania ich do plecaka. Przesada, wiadomo, ale trochę tego jest i mam już w wyobraźni albumik, jaki miałby z tego powstać i pojechać do Polski.

Walcząc z przymusem spania

Nie za bardzo mi się pisze tę notkę, bo mnóstwo błędów robię... Opada mnie wielka senność na skutek spożycia zdrowotnej herbatki. Nic nie było na niej napisane, że mnie tak urządzi...
A walczę za jej pomocą z przeziębieniem, które niestety wróciło. Przemieszcza się ono w głowie i szyi, i wyjść nie chce... a już prawie że go nie było. Na wycieczce nie dawało zbytnio w kość... Byliśmy w Sleeping Bear Dunes, przepięęęęękne widoki ze stupięćdziesięciometrowych piaszczystych skarp tuż nad wodą w kolorach niebieskozielonych. Zawsze chciałam mieć taką kredkę, i najlepiej jeszcze, żeby delikatnie zmieniała barwę, oddając te subtelne przejścia między odcieniami wody chlupoczącej cichutko na kamieniach.
Kilka odkryć – że asparagus w kwiaciarni i szparagi w restauracji to ta sama rodzina. Niemożebyć! Oraz że krzaki borówki amerykańskiej są rzeczywiście spore i wyrażenie „ja coś tam robiłam, jak ty jeszcze jagody po drabinie zbierałeś” nabiera w ich świetle zupełnie odmiennego wymiaru. Oraz że życie latarnika było bardzo ciężkie – odosobnienie, nakręcanie mechanizmu, taszczenie co dwie godziny bańki z oliwą na szczyt wąskiej wieży, przycinanie knota... Latarnie mają niesamowity urok, choć w polszczyźnie nie występuje chyba termin „latarnia jeziorna”. Rozmaite kształty, ubarwienie, no i poczucie MISJI, jaką latarnia spełnia, ratując życie ludziom.
Albo i nie – bo znaleźliśmy też jeden wrak statku sprzed ponad stulecia. Leży sobie we wspomnianej powyżej niebieskawej wodzie, tuż przy plaży w miasteczku Arcadia. Można wchodzić, dotykać...
Zalegam w tej chwili na Shutterfly z siedmioma wycieczkami. Mam co dzień piękne plany, ile to zaległości ponadrabiam, a potem przyplątuje się choróbsko i guzik. Człowiek ledwo dowlecze się na miejsce spoczynku. Jeszcze dwie i pół godzinki...