środa, 29 czerwca 2016

16:38. cztery i pół miliarda kilometrów w jedno popołudnie, czyli model Układu Słonecznego w Peorii

następny odcinek


Trudno będzie nadążyć z relacjami z wycieczek, bo nawet wyjazd do Peorii na niecałe dwa dni i, jak na nas, bardzo powolny, bo z czterema innymi osobami, będzie wymagał co najmniej pięciu notek. Trudno, tak już jest - nawet jeśli niewiele się zaplanuje, to zawsze wychyli się jakaś serendypia.

Atrakcja zawarta w niniejszym poście była jednak jak najbardziej zaplanowana, a poniekąd stanowiła też powtórkę; peoriański model Układu Słonecznego zwiedzaliśmy już raz chyba blisko dziesięć lat temu. Od tamtej pory nieco się zmieniło - Słońce wylądowało gdzie indziej, obiekty też - przy tym za pierwszym razem niewiele nam się udało znaleźć, gdyż czasy to były przed-GPS-owe, a i informacje w internetach pozostawiały wiele do życzenia.

Dla porządku zacząć trzeba od mapnika - po lewej mamy cały nasz stan Illinois z okładem i położenie w nim Peorii. Po prawej natomiast znaczniki wskazują na rozmieszczenie obiektów: Słońce siedzi sobie przy Planetarium nad rzeką w Peorii, do pierwszych czterech planet można dotrzeć na nogach szlakiem nad rzeką, do Saturna przejeżdża się na drugą stronę rzeki, a do pozostałych zmierza na północ. Nam udało się dotrzeć aż do Neptuna, umieszczonego 45 km od Słońca, co odpowiada z grubsza czterem i pół miliardom kilometrów przestrzeni kosmicznej.


Taka wizualizacja jest kapitalnym doświadczeniem. Mam w tej chwili bardzo porządne wyobrażenie o proporcjach poszczególnych obiektów, którego nie nabyłam oglądając odnośne ilustracje w książkach czy na stronach. Nie ma to jak doświadczyć czegoś na własnej skórze.

Takoż i zaczynamy nasz spacer przy Planetarium i muzeum w Peorii - wymalowane na kostkach brukowych Słońce zostało nieco przysłonięte przez stragan krótkofalowców, którzy urządzili sobie jakieś ćwiczenia (szczegóły jednak wykraczają poza moje zrozumienie).


Najciekawszy dla mnie - bo jestem w stanie to ogarnąć - był "kocyk" stanowiący baterię słoneczną, widoczny poniżej za beczkami. Nie zdążyłam, niestety, zrobić porządnego zdjęcia, bo wdałam się w rozmowę z krótkofalowcami, a jeden z nich w jej trakcie odpiął kocyk od stelażu i pozwijał.

Gdybyśmy nie wieźli ze sobą prądu w samochodowym akumulatorze (który na wyprawach zasila wedle potrzeby laptop, Kindla, smartfon, pompkę do materaca, latarnię do namiotu, GPS i tzw. bździona, na którym T ciągnie zwykle kilka kilogramów książek w wersji dźwiękowej), taki kocyk byłby bardzo przydatny.


Układ Słoneczny jest bardzo porządnie opisany.


Od Słońca powędrowaliśmy nadrzecznym szlakiem na północny wschód. Planety nie zawsze jest łatwo wypatrzyć, bo są w porównaniu ze Słońcem maleńkie - taki Merkury przykładowo jest mniej więcej wielkości piłki golfowej i siedzi w cylindrze przy placu zabaw.



Wenus łatwiej zdybać, bo ma znaczniejszy kolor i jest trochę większa.


W następnej kolejności dochodzi się do Ziemi - tu cylinder był ochlapany czerwonym lakierem; podejrzewam, że to jakaś manifestacja społeczno-polityczna.


Do Marsa postanowiliśmy nie dreptać, bo z nieba lał się żar, a z nas strumyczki potu; nad rzeką powietrze jest przesiąknięte wilgocią, aż dziw, że nie skrapla się to w deszcz, bo wnet by tę wilgoć było widać (przypuszczam, że widzi ją na swój sposób aparat fotograficzny; zdjęcia wychodzą jakieś mdłe).

W drodze nad rzeką towarzyszyły nam rozmaite ptaszki, w tym... oczywiście, że epoletniki krasnoskrzydłe, bo, jak już wspominałam poprzednio, bez epoletnika letnia wycieczka się nie liczy.


Trafiliśmy też na "sanktuarium" jaskółczaka modrego (purple martin), którego od razu polubiłam, bo jego ulubionym pożywieniem są komary.




A żeby wędrówka się nie dłużyła, oprócz planet co kawałek umieszczono kamień z poematem.


Dalsze ciałą niebieskie zostawiam sobie na drugi odcinek - i tak przebyliśmy już koło stu pięćdziesięciu milionów kilometrów, więc należy się odpoczynek.

poniedziałek, 27 czerwca 2016

16:37. przecież się to zwali, czyli 150 North Riverside



W ostatnim odcinku sprawozdania z wodnej taksówki wspomnę o budynku, który dopiero powstaje, a jest bardzo ciekawy, wyrasta bowiem tuż nad rzeką (czyli na grząskim gruncie - choć właściwie całe Chicago pierwotnie było grząskim gruntem) i jego podstawa jest dużo cieńsza niż wyższe piętra.



Przypomina mi się zwiedzanie Chicago z przewodnikiem kilka lat temu - a podkreślam, że z przewodnikiem, bo sami byśmy nie zwrócili uwagi na niczym nie wyróżniający się budynek; ów pan pokazał nam Monadnock Building, który polska Wikipedia nazywa "protowieżowcem".

Monadnock składa się z dwóch części: starsza, północna, budowana jest starszymi metodami, to znaczy murowana z cegły. Ciężar cegły ograniczał wysokość (w tym przypadku do szesnastu kondygnacji), bo gdyby pójść zbyt wysoko, to ciężar cegieł zgniótłby podstawy. Oczywiście można zaczynać od bardzo szerokiej podstawy ściany i zwężać ją w górę, ale w pewnym momencie przestaje to być praktyczne.

Jeśli popatrzeć na zdjęcie tej części budynku, widać, jak grube są dolne części ścian:

By David K. Staub, CC BY-SA 2.5

Południowa, nowsza część powstawała wtedy, gdy zaczęto wprowadzać już stalowe szkielety w wieżowcach. Dzięki temu budowle wystrzeliły w górę, bo znikło ograniczenie ciężarem cegły, na ktorej poprzednio opierała się cała struktura. Fasada wygląda inaczej, jest o wiele lżejsza, ma większe okna i bogatszą ornamentykę,

Źródło

Wracając do 150 North Riverside (bo tak się nazywa powstający właśnie nad rzeką budynek) - od struktur szerokich na dole jak północny Monadnock przeszliśmy do wieżowców o ścianach pionowych, a dzisiejsze technologie pozwalają nawet zaczynać od chudego, a kończyć na grubym.

Budynek oczywiście ma swoją stronę, a na niej wideo. Warto na nim zwrócić uwagę na kształt budynku, a także na przestrzeń dookoła - prawo Chicago wymaga obecnie, żeby z każdym wieżowcem projektować od razu jakiś park. Jak już będzie gotowy, z pewnością polecimy go obejrzeć :)

piątek, 24 czerwca 2016

16:36. nadrzeczna utopia, czyli River City


Płynąc wodną taksówką do Chinatown mija się po lewej stronie budynek niemal włażący do wody, a zarazem osobliwie okrągły, a właściwie sinusoidalny. Jego projektantem, co w ogóle nie dziwi, jest Bertrand Goldberg – ten sam architekt, który stworzył opisywane w poprzednim odcinku Kukurydze czyli Marina City. Goldberg szkolił się między innymi w Niemczech, gdzie zaprzyjaźnił się z modernistycznym stylem bauhaus, domagającym się minimalizmu (precz z dekoracjami – ornament to zbrodnia, mniej oznacza więcej, less is more) i funkcjonalności przede wszystkim (forma wynika z funkcji, form follows function).

Nie za bardzo przepadam za takim stylem, ale sama architektura jako zjawisko jest ciekawa. Podczas pierwszej wyprawy do Izraela zwędrowaliśmy na sam koniec Białe Miasto w Tel-Awiwie, największe na świecie skupisko bauhausowych budynków. Nie da się ukryć, spacer wśród ciągnących się przez wiele ulic gromady białych kostek jest intrygujący... ale naprawdę wolę struktury przyozdobione trochę taką czy inną fikuśnością. Ot – moja amatorska preferencja.

Wracając do River City – pierwszy projekt wyglądał zupełnie inaczej i miał stanowić ucieleśnienie Goldbergowej wizji „miasta w mieście”: wikipedia powiada, że chodziło o sześć wieżowców zapewniających mieszkańcom nie tylko nocleg, ale i wszelakie inne usługi, ale sądząc po znalezionych gdzie indziej rysunkach, architektowi marzyło się tych wieżowców o wiele więcej.

Źródło

Źródło

Źródło

Ta pierwsza wersja jednak nie przeszła, więc pojawiła się modyfikacja:

Źródło

I to jednak nie doszło do skutku – zaplanowano więc zbudowanie nad rzeką falistego węża:

Źródło

Źródło

Z węża, gdy już wreszcie doszło do realizacji, ostało się tylko jedno odwrócone S:


A my, oczywiście, widzieliśmy tylko jego nadrzeczny bok; fajnie byłoby się kiedyś wybrać i pooglądać drugą stronę i całe otoczenie.







Dzięki internetom można zajrzeć i do wnętrza – plany przynajmniej niektórych mieszkań są trochę mniej ekstremalne niż w Kukurydzach:


Szukałam też filmiku, ale nie udało mi się natrafić na sensowne wnętrza mieszkań, jedynie na zestawy zdjęć ukierunkowanych na sprzedaż jednostki, albo na roztrzęsione nagranie zagracenia. Najlepszy z nich przedstawia betonowy korytarz:


I trzeba się zwijać z tymi relacjami – z taksówki wodnej został jeszcze jeden odcinek o budynku, który dopiero powstaje i nie ma nawet żadnej sprytnej nazwy. W nadchodzący weekend wybieramy się zaś do Peorii, a za tydzień na trzy dni do Kentucky, z Jaskinią Mamucią w roli głównej.

czwartek, 23 czerwca 2016

16:35. czerwony poranek, deszczowy wieczór

Od przedwczoraj trąbiono, że idzie ZUO - wielkie burze, może nawet tornada. Rzeczywiście, w niektórych miasteczkach trochę bardziej na południu powietrze zakręciło się na tyle, że tornadowe leje dotknęły gruntu. Zniszczeń, na szczęście, wielkich nie ma, ludzie też nie ucierpieli.

U nas był jedynie dość konkretny deszcz i raptem jeden większy piorun, tak że całe zjawisko przeszło bokiem, czy też raczej dołem.



Za to rano przywitał nas niesamowity wschód słońca, z cudną łuną na południu właśnie:

środa, 22 czerwca 2016

16:34. dwie kolby kukurydzy, czyli Marina City

poprzedni odcinek | następny odcinek


W przypadku Marina City nie ma co wynajdować na nowo koła i rozpisywać się o samej budowli - wszak to chyba najbardziej charakterystyczne budynki Wietrznego Miasta i można sobie o nich poczytać choćby w wiki. Ciekawie jest natomiast podejrzeć, co dzieje się w mniej oczywistych miejscach, a wyprawa taksówką wodną (tak, tak, nadal płyniemy Chicago River) pozwala na przykład wsadzić nos do przystani pod wieżami.



Z której strony nie popatrzeć, kukurydze (mało kto chyba używa nazwy Marina City) wyglądają intrygująco.




Mnie jednak od dawna ciekawi, jak wyglądają mieszkania w takich okrągłych budynkach. Można sobie to zobaczyć na filmiku:



Zastanawiam się, czy chciałabym tam mieszkać - na stałe chyba jednak nie, za dużo miasta dookoła :) Myślę, że do przestrzeni bez kątów prostych dałoby się przywyknąć, a do filmów wyświetlanych na dachu z szybem windowym jako ekranem - na pewno! (Patrz końcówka powyższego filmiku.) No i widoki są obiektywnie świetne, choć subiektywnie dla mnie samej za mało wiejskie.

Zamieszkanie w wieżach nie jest niemożliwe - ze strony marina-city.com można się dowiedzieć o jednostkach do wynajęcia. Na planach fajnie widać kształt każdego mieszkania.

Studio czyli kawalerka (Źródło)

Mieszkanie z jedną sypialnią (Źródło)

Mieszkanie z dwiema sypialniami (Źródło)

poniedziałek, 20 czerwca 2016

16:33. muliste ekosystemy


Niedzielna wyprawa o świcie powiodła się tak sobie - raczej bez spektakularnych odkryć typu wielki żółw na środku ścieżki. Zaczęło się od tego, że gdy stawiliśmy się w upatrzonym rezerwacie o szóstej, bramki były jeszcze wyzamykane; dopiero jakiś kwadrans później zjawił się młodzieniec w urzędowym pick-upie i pozdejmował łańcuchy. 

Wylądowaliśmy tym razem w Churchill Woods, jakieś pięć-dziesięć minut od domu. To rezerwat otoczony cywilizacją, jeden z większych kawałków pierwotnej prerii w naszym powiecie. W dawnych czasach mieszkali tu Indianie Potawatomi. W 1833 r. traktat podpisany z rządem amerykańskim zobowiązał ich jednak - wraz z wieloma innymi - do przeniesienia się na zachód od Mississippi.

W 1834 roku zjawili się tu państwo Churchill, którzy poprzednio mieli farmę w stanie New York, ale rząd wykupił ją pod budowę kanału Erie. Ruszyli więc na zachód szukać żyznej ziemi na nowe gospodarstwo i osiedlili się właśnie tutaj. Odnieśli spory sukces, stając się właścicielami dość dużego terenu, kupowanego po około dolar za akr. 

Sto lat później zarząd rezerwatów wykupił część tych gruntów od potomków pierwotnych właścicieli i niniejszym umożliwił nam dzisiejszy wypad.

Powędrowaliśmy na wyspę, przekraczając niewielki mostek - tam właśnie były najciekawsze chyba obiekty, liście strzałki - arrowhead (zdaje się, że to jednak nie strzałka wodna znana z polski, tylko jakaś kuzynka). Roślina ta jest bardzo popularna i za "czasów indiańskich" jej bulwy (tubers), znane jako "kacze ziemniaki", zjadano na surowo albo po ugotowaniu czy upieczeniu. Dało się też przetworzyć je na mąkę. 

A w naszym przypadku niskie jeszcze słońce rzucało śliczne cienie na otaczającą liście strzałki rzęsę wodną (duckweed).


Nie wszystkie rośliny żyją jednak w takiej gromadzie, są i samotnicy, którym towarzyszy jedynie odbicie obłoków.


Tak się prezentował ogólny krajobraz.



Jak wspominałam poprzednio, letnia wycieczka nie może się odbyć bez epoletnika. Takoż i siedział jeden na poręczy mostka i nawet udało mi się złapać na filmiku jego skrzeczenie.




Z innej zwierzęcości był jeszcze niezidentyfikowany czarny ptak...


...i czerwony żuczek trojeściowy - red milkweed beetle (polskiej nazwy się nie doszukałam). Żuczek jest ciekawy z kilku przyczyn - raz, że żywi się ową trojeścią, która jest trująca, a on sobie toksyny zbiera i przechowuje, stając się w ten sposób niejadalny (o czym zresztą ostrzega jaskrawe ubarwienie).

Druga ciekawostka mieści się w nazwie łacińskiej tego żuczka -  Tetraopes tetrophthalmus, czyli "czworooczny". Wiele żuczków w tej rodzinie ma antenki umieszczone bardzo blisko oczu, a ten nasz jest ekstremalny, bo antenki wyrastają ze środka oczu, dzieląc je na pół, czego na moim zdjęciu nie widać, ale tutaj owszem.


Trojeściowy żuczek akurat nie przebywał na trojeści -za to siedziały na niej mrówy:


Przechodząc do roślin - najciekawsza była kwitnąca katalpa czyli surmia:


I jeszcze kilka innych ładnych roślinek: