poniedziałek, 30 czerwca 2008

nowy tydzien | new week

Witamy w nowym tygodniu! Cieszę się, bo po pierwsze jest krótki (w piątek świętujemy Dzień Niepodległości), a po drugi – zaczynają mi się wakacje w postaci wolnych sobót. Dzieciaki z lekcji polskiego wyjeżdżają na obozy, a nasz „pastor” od wieczornego polskiego kościółka wybywa do Polski, tak że nie wiem, co z tym całym wolnym czasem pocznę :D. Może będę szydełkować „blankety”, czyli kocyki dla kociaków ze schroniska – w ubiegły weekend wyprodukowałam dwa, w tym jeden po drodze do wczorajszego parku stanowego.
Zrobiłam też taga na tradycyjne wyzwanie weekend taggers – miał zawierać jakąś złotą myśl. To i ma, złotą myśl w kolorze fioletowym, żeby pasowało do pokazanej wcześniej kieszonkowej książeczki na drobiazgi.
Welcome to the new week! I am rejoicing because firstly, it’s going to be a short one (Independence Day celebrated on Friday), secondly – I am having almost a month-long vacation of free Saturdays. The kids from my Saturday Polish classes are going to various camps, and the “pastor” from our evening Polish church will spend a few weeks in Poland. So – I don’t know what I’m going to do with all this free time! :D Maybe I’ll crochet/knit a pile of blankets for the kittens from the shelter – last weekend I’ve manufactured two (one on the way to and from the state park we visited.)
I have also made a tag for the Weekend Taggers - it was supposed to show a "golden thought". So here is my favorite golden thought in purple, so it matches the keepsake album I showed before.

Dawno chyba nie było filmików, więc podzielę się aż trzema. Wszystkie są króciutkie, więc nie ma co odpalać popcornu. Pierwszy to wspomnienie wiatraka z Fulton, tuż nad Mississippi. Bardzo fajna struktura, można wchodzić do środka, zwiedzać, a ochotnicy chętnie opowiadają historię i pokazują eksponaty.
We haven’t had any movie watching for a while, so today I’ll share as many as three. Ale of them are very short, so there’s no need to stick any popcorn in the microwave. The first one is a souvenir from the windmill from Fulton by the Mississippi. A very cool structure, in working order, one can go inside and look, and there are also volunteers eager to share their knowledge and show exhibits.

Drugi filmik jest z wczoraj – z wycieczki do parku stanowego Matthiessen. Nie wytrzymaliśmy w domu i T powiózł mnie tam, gdzie sam był w tygodniu – do rzeźbionych w piaskowcu wąwozów z wodospadami. Więcej zdjęć będzie zapewne na Shutterfly (jak tylko uporam się ze sprawozdaniem z wojny sececyjnej), bo na każdym kroku można było pstrykać fotki.
The second movie is from yesterday – from the Matthiessen State Park. We couldn’t force ourselves to just stay at home, so T drove me to the spot hi discovered last week – to wonderful sandstone dells with numerous waterfalls. There will be more photos on Shutterfly (as soon as I get the civil war report done), as there were photo opportunities every step of the way.

Trzeci filmik też jest z wczoraj – widać na nim, co rośnie na farmach w Illinois, a szczególnie w miejscowości Paw Paw.
The third movie is also from yesterday – you can see what grows on Illinois farms, especially around the village of Paw Paw.


piątek, 27 czerwca 2008

test i matthiessen

Test
-- ================================================================== This mobile text message is brought to you by AT&T

Ta-dam! Zdaje się, że wyczaiłam, jak wysyłać blogaskowe zapiski z komórki. SMS-ów raczej nie pisuję, bo są sposoby komunikacji łatwiejsze dla moich paluszków o końcówkach nieco niewygodnych na moich mikrych guzikach w telefonie - ale, jak słowo honoru, będę klepać małe wiadomostki z co większych wypraw!
Tomuś wybrał się był wczoraj do nowego parku – Matthiessen State Park się to miejsce nazywa i zachodzi obawa, że Starved Rock trochę straci na znaczeniu, jako że Matthiessen jest przynajmniej równie fajny. Natrzaskał zdjęć przeraźliwie wręcz zielonych (i wodnych przy tym) i teraz ja też koniecznie chcę się tam wybrać!
Rozkminiamy nadal ten nowy aparat; na otwartych terenach robi zdjęcia bardzo pięknie, ale okoliczności wąwozowe czy podobne kontrasty światła i cienia powodują, że część obrazka jest zwykle nazbyt biała. T zna tajny, a skuteczny sposób na podleczenie tego w PhotoShopie, ale może da się jakoś zmienić ustawienia, żeby nie trzeba było każdego zdjęcia poprawiać?
Na weekend planów na razie nie ma; ostatnie dwa spędziliśmy poza domem, za-następny prawdopodobnie też (Missouri, o ile statek pływa po Mississippi – a jeśli nie, to Sleeping Bear Dunes w Michigan). Lekcja, sprzątanie, pranie, kościółki i krafciki. Jak zwykle.
PS. Ramka pochodzi z paper garden freebie, a tło z wedding grad freebie.






czwartek, 26 czerwca 2008

Co się tworzy | What’s being created

Skończyłam jakiś czas temu albumik dla Mamy o syropie klonowym – o wycieczce do okolicznego parku, gdzie na wiosnę demonstrowano pobieranie syropu z klonów, a następnie gotowanie go celem zagęszczenia. Albumik pojechał w paczce do Polski jako mocno spóźniony prezent na Dzień Matki. Przed tym pstryknęłam mu kilka zdjęć.
Jest prosty, bo nie za dobrze idzie mi chyba dekorowanie wielką ilością detali – włącza mi się chyba utylitaryzm, jeszcze z dzieciństwa zabyłe skłonności do zbierania informacji o świecie i upychania ich w rozlicznych kajetach. Dlatego moje scrapbooki i pokrewne dzieła to głównie informacja, na drugim miejscu piękno odwiedzanych miejsc, a na trzecim „byliśmy tutaj”.
Some time ago I finished an album for my Mom about her favorite import from the US – namely maple syrup, which we still don’t have in Poland, or it’s really expensive. The photos cover our little spring trip to a nearby park, where they demonstrated how the syrup is extracted from the trees and then boiled to achieve the desired thickness. The album is on its way to Poland as a very belated Mother’s Day gift.
It is quite simple, because I somehow I’m not good at putting too many details on the layouts. It think my utilitarian tendencies surface here, going back to my childhood when I collected all sorts of information about the world and stuffed it in numerous copybooks and folders. So my scrapbooks first of all hold information, then beauty of the places visited, and then they say “yes, we’ve been here”.


Nacięłam też wczoraj trójkątów na aż trzy kolejne piramidki – dwie zapewne będa z haiku, trzecia.. jeszcze się zastanowię. Może haiku w połączeniu ze zdjęciami z japońskiego ogrodu w Rockford? Eksperymentowałam nieco z ozdóbkami, jakie się tam mają znaleźć – znów proste, pewnie botaniczne pieczątki i drobne kwiatysie.
I also prepared a stack of triangles tor THREE pyramids – two will be haiku-themed, and the third one… I still need to decide. Perhaps haiku + photos from the Japanese garden in Rockford? I’ve experimented a little with the decorative motifs: again, very simple, some botanical stamps and tiny punched out flowers.

Inna jeszcze przyjemna wiadomość – czekam na pakę pełną bradsów czyli ćwieków od Belindy, która na swoim blogu sprzedaje ostatnio rozmaite kraftowe przedmioty. A te ćwieki są głównie w moich ulubionych kolorach – metalicznych!
Good news – I’m awaiting a most interesting package full of brads, which will be coming from Belinda; she is selling a bunch of stuff on her blog, and I managed to sign up for the above-mentioned brad pile. Love the metalics – can’t wait to use them!

PS. Elementy do prezentacji albumiku są z dwóch zestawów: berrylicious oraz wedding grad freebie.
The elements of the maple syrup presentation come from the berrylicious kit and from the wedding grad freebie.

środa, 25 czerwca 2008

Tagowe wyzwanie | Tag challenge

Prawie że skończyłam albumik z jednej kartki. Mam nieco mieszane uczucia, bo wychodzi rzeczywiście niewielki. Kieszonki są atrakcyjne, ale znowu wyciąganie zdjęć za każdym razem, kiedy się je chce obejrzeć, może nie być najlepszym rozwiązaniem. A jeśli się zdjęcia naklei – to po co kieszonki?
Odpowiedź: można w nich trzymać różne rzeczy, np. tagi ze złotymi myślami albo notatką, rysunek stworzony właśnie przez dzieciaka, pamiątkowy bilet z imprezy, wycinek z gazety, wizytówkę... czyli to może raczej wychodzi „keepsake album”, a nie „photo album”.
Takoż i mamy taga w jednej z kieszonek – odpowiadając jednocześnie na wyzwanie z Weekend Taggers, gdzie trzeba było taga połączyć z kieszonką. Elementy do poniższej kompozycji pochodzą stąd - zestaw Paper Garden Freebie, wyjątkowo przypadł mi do gustu.
I’ve almost finished the one-piece-of-paper mini-album. I have a little bit of mixed feelings about this design, because the finished piece is really small. The pockets are indeed attractive, but taking out the photos every time you want to show them may not be very handy. And if you glue pictures onto the pages – what would you need the pockets for?
The answer: one can stuff them with many things, like tags with notes or some brilliant statements, a drawing just executed by the kid in question, a souvenir ticket from a concert, newspaper clipping, business card… so maybe it’s really more of a keepsake album, rather than a photo album.
Thus I made a tag for one of the pockets – responding to the challenge from the Weekend Taggers blog, where we were supposed to combine a tag with a pocket. The elements for the display below are from here
- the Paper Garden Freebie set, which is just exceptionally beautiful.

wtorek, 24 czerwca 2008

nowa zabawka

Zrozumiałam chyba wreszcie, jak działa robienie prywatnych mapek na Google Maps. Najwyraźniej nie da się wyznaczyć trasy za pomocą "Search", a potem ją zachować w mapkach. Trzeba wyznaczać punkty, dodawać do "my maps", a potem hulać z opisami, w których można zawrzeć zdjęcia, linki i ponoć filmiki. Kreski od jednego miejsca do drugiego też sobie trzeba samemu namalować.
Bawi mnie to kombinowanie i raduje fakt, że do takiej mapki ma się potem dostęp zawsze i wszędzie (tam, gdzie jest internet), oraz że da się ją wydrukować, wyemailować oraz zlinkować. Takoż i przybył odnośny link w prawym górnym rogu - i mapka zawsze będzie na bieżąco :).

poniedziałek, 23 czerwca 2008

niedzielna wycieczka

Byliśmy wczoraj we Franklin Grove, gdzie mieści się Chaplin Creek – skansen ze starymi budynkami typu szkoła, kuźnia, domek pionierów itp. Na ubiegły weekend przekształcił się w obozowisko wojsk Unii, z mnóstwem namiotów, koniami, małą kuźnią na kółkach, ogniskami, garnkami, stertami drewnianych skrzynek – i dość sporą ilością osób w odzieży z epoki. Kiece wymiatają – dosłownie i w przenośni, bo „rusztowania” mają na dole z metr średnicy i trzeba się odsuwać z drogi i robić miejsce w drzwiach, żeby taka kieca przeszła.
Była też bitwa z armatami i muszkietami, podczas której miałam wrażenie, że mi spodnie podskakują od hałasu. O dziwo – wygrała Konfederacja.
Przed bitwą zahaczyliśmy jeszcze o piękny i ciekawy teren, który nie jest nawet parkiem stanowym, tylko rezerwatem natury – jak zwał, tak zwał: Franklin Creek State Natural Area. Jest tam kapitalny szlak – mniej więcej godzinka ostrego marszu, w górę i w dół, po górkach, wąwozach, mrocznych tunelach w zieleni i słonecznych polankach, łącznie z dwukrotnym przełażeniem przez wspomnianą rzeczkę w bród, gdyż mostków nie ma. Niedaleko jest też młyn wodny i ośrodek koni.
Po parku i bitwie T wpadł jeszcze na pomysł, żeby skoczyć nad Mississippi. Na wielkiej rzece poziom wody jest podwyższony, ale za bardzo nie rzuca się w oczy; o wiele groźniej wygląda Rock River, którą przekraczaliśmy w jednym z miasteczek po drodze. Nad Mississippi, w Fulton, wsadziliśmy jeszcze nos do wiatraka, tradycyjnie sprowadzonego z Holandii. Chyba pierwszy raz widzieliśmy wiatrak z kręcącymi się skrzydłami! Wchodzi się też do środka i ogląda mechanizm, oraz można zakupić zmieloną w wiatraku mąkę.
Więcej zdjęć będzie później – dzisiaj tylko kilka kraftów złapanych w jednym z domków, które zwiedzaliśmy w Chaplin Creek. (Eksperymentuję też z nowymi ramkami ze strony http://artisticmusings.typepad.com/artistic_musings/, a kwiatek i guzik są ze strony www.plaindigitalwrapper.com.


I jeszcze na koniec kwiaty przy wiatraku – niewielka rabatka na wale, między budynkiem a rzeką, a taki potop jaskrawych kolorów! Na koniec - zabawka: wordle.

piątek, 20 czerwca 2008

małe narzekanie

Nie lubię, zdaje się, blogasków z muzyką. W domu nie lubię - bo się niekiedy strony ładują w nieskończoność, szczególnie jeśli są gęsto upstrzone ruchomymi slajdami. Ja rozumiem, że to wszystko frajda, cukiereczki, ozdóbeczki, ale trochę utrudnia żywot, jeśli się nie posiada akurat superłącza i musi się czekać na załadowanie piętnastu migajek z majtającymi motylkami czy oczobipnymi gwiazdeczkami.
Natomiast przed chwilą omal nie ogłuchłam. Siedzę sobie na zakładzie, słucham Josha Grobana umiarkowanie głośno na słuchawkach, włażę przerywnikowo na pewnego bloga... i BUUUUUUM! Nagle rąbnął mi w uszy straszny łomot, który chyba w normalnej głośności byłby całkiem przyjemny, ale albo się nie da - albo właścicielka blogaska nie umiała ustawic głośności na nieobraźliwą dla ucha.
W pierwszej chwili myślałam, że to Groban nagrał jakiś dziwny duet, więc natychmiast ściszyłam do zera w Playerze - a tu guzik. Zrzuciłam słuchawki i dopiero wtedy zajarzyłam, że to z bloga. Wrr.
Dlatego nie cierpię blogowej muzyki, przynajmniej chwilowo. Nadaje się jedynie do mało przyjemnego wyrywania ludzi z popołudniowego letargu.

czwartek, 19 czerwca 2008

fotograficznie

Kilka zdjęć balkonowych... najsampierw dwa łyki egzotyki, czyli kupiłam ananasa, żywego i prawdziwego, nie w puszce. Taniutkie są obecnie (w sklepie kolonialnym, czyli najbliższym), w Polsce takie owoce widywało się jedynie na obrazkach, a do tego ciekawi mnie, jak będzie smakował świeżo otwarty. Dzisiaj zapewne będę uroczyście kroić.


Dawno nie było nic o balkonowych kwiatysiach - oto petunie i celozja. Celozja jest jak płomień, szczególnie ta pomarańczowa. Czerwona podobnie - co ro różowej miałabym wątpliwości. Lubię to poranne słoneczko, szkoda, że nie mam czasu posiedzieć na nim...

No poniższym obrazku widać ubytek lodów. Nie byłoby w tym nic osobliwego, gdyby nie konfiguracja: truskawkowe wyjedzone, waniliowe wyjedzone, czekoladowe na środku nie tknięte. Chłopaki przepadają za czekoladą w postaci czekolady i zapewne mogliby zjeść po kilka tabliczek przy jednym posiedzeniu, ale z jakiejś dziwnej przyczyny nie złapią się za lody o tym smaku. Jeśli więc chcę mieć pudełko dla siebie, to kupuję czekoladowe (akurat lubię) i mam gwarancję, że będa grzecznie czekały na mnie w zamrażarce :)

Na koniec jeszcze fotka autorstwa T - zachwycił się kiedyś zachodem słońca, a w zasadzie jego odbiciem widocznym z naszego balkonu i poleciał robić zdjęcia. Niesamowite jest to zestawienie chmur kłębiastych z kreskowatymi po prawej.


PS. Eksperymentalne ramki pochodzą ze stronki http://www.designerdigitals.com/.

wtorek, 17 czerwca 2008

co było i co będzie | what has been and what will be

Dwa obrazki z niedzielnej wycieczki – pomnik rakiety, zapewne Nike, przy wjeździe do William W. Powers State Conservation Area. Niecodzienne ujęcie autorstwa T.
Do drugiego zdjęcia aż mi się gębula zaśmiała, jak zobaczyłam, że wyszło: mój stary aparacik z rozklekotanym obiektywem, który żyje własnym życiem, wysuwając się znienacka i chowając zupełnie poza moją kontrolą – miewa czasem jeszcze momenty geniuszu i cyka niespodziewanie ciekawe fotki. Mrówek ogólnie rzecz biorąc nie lubię, ale w kwiatku mogą sobie siedzieć.

Two pictures from the Sunday trip – a „statue” of a missile, most likely a Nike, at the entrance to William W. Powers State Conservation Area. An unusual shot by my DH.
As to the second photo, my face smiled when I saw that it actually worked out; my old camera with a rickety lens making its own decisions when to come out and hide, totally outside my control – still experiences moments of genius and takes unexpectedly good pictures. Ants aren’t really my favorite species but if they stay away from me…


Jestem prawie że na bieżąco ze zdjęciami z wycieczek – miałam zaległości od lutego, ale już mi został tylko jeden album, właśnie z niedzieli (patrz link po lewej). Trzeba się pilnować, bo w weekend jedziemy na zachód obserwować bitwę z czasów wojny secesyjnej oraz związany z tym festyn (zapomniałam, jak się nazywa miasteczko – Charlie coś tam), natomiast na 4 lipca będzie drugie podejście do Missouri. Chyba, że nie będzie się dało, bo Rzeka wylewa.

I’m almost all caught up with the travel pictures – I was behind since the February trip to Guatemala. Only one album left to be really up to date – last Sunday’s adventure (see “zdjęcia z wycieczek” link on the left). Gotta watch it – this weekend we are planning to go and see a reenactment of a Civil War battle with the accompanying festivities (forgot the town name – Charlie something), and during July 4 we’ll try Missouri for the second time. Unless it turns out to be impossible due to the Mighty River’s flooding.

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Oberżyna i pociski | Aubergine and missiles

Słowo “oberżyna” brzmi intrygująco i egzotycznie; w naszym ogrodzie w Polsce oberżyny nie było, choć Mama sadziła (i nadal sadzi) wielką rozmaitość gatunków. Ucieszyło mnie zatem najnowsze wyzwanie Weekend Taggers – trzy kolory: oberżyna, oliwka i wanilia. Z jednej strony – skojarzenie z letnią kuchnią i wspomnianą egzotyką (wanilia i oliwki też raczej w Polsce nie rosną); z drugiej – jaki to naprawdę jest kolor?
Powędrowałam do Wikipedii po wiedzę pod hasłem „aubergine”, jako że słowo to podoba mi się o wiele bardziej niż zbyt zwyczajna nazwa „eggplant”, używana po naszej stronie Wielkiej Wody. Kolory są różne – od kremowego poprzez fiolety aż do klasycznej oberżyny. Znalazłam tam też zdjęcie przekroju – toż to dokładnie schemat kolorystyczny wyzwania!
The word „aubergine” sounds mighty intriguing an exotic; in our garden in Poland there were none, although Mom has been planting a wide variety of species. So the latest challenge from Weekend Taggers made ma really glad: three colors – aubergine, olive green and vanilla. On the one hand, it brings on the imagery of summer kitchen and the above-mentioned far-away lands; on the other – what is really this color aubergine?
So I went to Wikipedia to gain some knowledge on aubergine, which I really prefer to the too-common name of eggplant, used on our side of the Big Lake. The colors are different – from cream through purples and violets into the standard aubergine. I also found there a beautiful picture of the plant’s crossection – exactly the colors of the challenge! (It turns out Word doesn’t know about aubergine either – it suggest “aborigine” instead :D)


Skończyłam też Ogdenową piramidkę.
I’ve also finished the Ogden Nash pyramid.

Jeśli zaś chodzi o pociski, to wybraliśmy się z T wczoraj w okolice Calumet szukać miejsca pod kryptonimem C-44, gdzie w czasach Zimnej Wojny była wyrzutnia pocisków Nike – część obronnego kręgu Chicago sięgającego od Indiany do Wisconsin. Obecnie jest tam plac betonu i asfaltu poprzerastanego zielskiem, oraz kilka metalowych płyt. Niby nic, ale człowiek stoi i zastanawia się nad historią. Więcej zdjęć nastąpi.
As to the missiles, yesterday T and I took a drive into the Calumet area to search for the location of C-44 Nike missiles installed in the Cold War times. It used to be a part of the defense ring around Chicago reaching from Indiana to Wisconsin. Nowadays only some asphalt and concrete overtaken by plant life remain there, as well as several heavy metal plates. Not much, but makes one stand still and ponder over the history. More pictures to come.

piątek, 13 czerwca 2008

T jak... | T is for...

Stworzyłam wczoraj na dobranoc taga na wyzwanie Weekend Tagers – zdaje się, że się spóźniłam, bo dzisiaj już jest nowy projekt, ale to nic. Trzeba było zrobić taga z inicjałem/monogramem.
Tag powstał z mapy Kolorado – okazało się, że mamy nadwyżkę, więc jedna poszła na cele kraftowe. Przeszycie, ubrudzenia, papier ścierny, sznureczki oraz T – jak travel, trip, trek oraz Tomasz, mój towarzysz podróży. Okazuje się, że na tym kawalątku mapy jest cała kolekcja miejsc, które kuszą, żeby się do nich udać!
Last night I created a tag for the challenge at Weekend Taggers – it appears I’m late, as they already have a new project listed, but I’ll leave there a comment anyway :D. The challenge was to create a tag with a monogram.
Mine was made out of a Colorado map – it turned out that we had an extra one, so it became crafting material. I did some sewing, inking, sanding, added some strings, and of course the T – which stands for travel, trip, trek, and Tomasz – my husband and best travel companion. It turned out that on this little scrap of map there is a whole bunch of landmarks that would be worth Traveling to!



Prawie że skończyłam też piramidkę z Ogdenem Nashem dla Linderelli – został mi jeszcze panel na tylną okładkę z napisem “Handmade by” i można wręczyć prezencik. Obiecuję sobie, że następny przedmiot będzie w kolorach zimniejszych, bo te czerwienie nie są w sumie moim ulubionym zestawem. Ale tak to jest , jak sobie człowiek kupi całą księgę papierów pięknie do siebie wzajemnie pasujących. Podobają mi się, ale pora na zmianę. Być może powstanie książeczka dla Jill z okazji narodzin nowego wnuka bądź wnuczki (jeszcze nie wiadomo), właśnie zielono-fioletowa.
I’m almost done with the Ogden Nash pyramid for Linderella – I just need the back panel which will say “Handmade by” or something like that. I’m promising myself that the next piece will be in “colder” hues, because these reds aren’t really my favorite scheme. But this is what happens if one purchases a whole big book of coordinated papers. I like them, but it’s time for a change. Perhaps I will make a little photo book for Jill on the occasion of a new grandchild coming in a few months – in greens and purples.

czwartek, 12 czerwca 2008

kolorowo z internetu

Dziś znowu kilka znalezisk internetowych. Raz – fajna stronka z ciekawymi instrukcjami, a przede wszystkim z kursem robienia książeczki z kieszeniami z jednej kartki 12 x 12 cali, standardowy papier scrapbookowy, najlepiej dwustronny. Kilka zgięć, małe sklejenie, potem grzbiet – za pomoca spiralownicy, która jest ostatnio modna, albo można też dziurki zrobić i wstążeczki przeciągnąć, albo w ogóle posklejać.

Photo Sharing and Video Hosting at Photobucket

Po drugie - wzoraj dostałam mały prezencik; kiedy Big Boss podróżuje, przywozi nam, pozostałym na zakładzie, rozmaite drobiazgi. Najnowszy przyjechał z Anglii i mnie zaciekawił, bo farba na nim jakoś mało farbowata... patrzę, a to wosk! Grzebnęłam na stronie autorki, potem w wikipedii i okazało się, że jest to technika malowania kolorowym, rozpuszczonym woskiem, nazywa się w encausting painting (enkaustyka). Kto by się spodziewał, całkiem nowe słowo.

Kombinowałam na ten tychmiast, jak to zreplikować, a szczególnie jak podgrzać... kredki, bo są pod ręką i w miarę woskowe i kolorowe, to spróbujemy. Wymyśliłam, że może na lava lamp – przykleję na bombelkowej lampie papier i kredki się będą na nim rozpuszczały. Niestety – nie osiągnęłam odpowiedniej temperatury. Obłożyłam więc małą blachę do ciasta folią aluminiową i cyk na piec. Można powiedzieć, że podgrzewa się aż za bardzo.
Za pomocą patyczka usznego naciapałam na kartoniku coś na kształt kwiatków. Dołożyłabym jeszcze czarne środeczki, podobne do tych w oryginale, ale musiałam już pędzić – zawieźć papier do zwirzów, odbyć lekcję, zajść na zebranie mieszkaniowego zjednoczenia oraz zrobić zakupy. Może popróbuję dziś wieczorem.
Nie jest to, rzecz jasna, to samo – malowanie pszczelim woskiem i rozpuszczonymi Crayolami. Niemniej jednak – technika do zapamiętania. Ha, i można wypucować na błysk :D.

PS. Wiem, że się pisze „bąbelki”, ale stanowczo bardziej odpowiada mi „bombelki”.

środa, 11 czerwca 2008

papier i papu

Z radością oznajmiam, że mam polskie literki.
W emailu przyszedł dziś artykuł o tym, ze Europejczycy mają zalecenie zmniejszania zużycia papieru, bo zużywają cztery razy tyle, ile wynosi średnia światowa (zdaje się, że na głowę?) Jest nawet specjalna strona, gdzie można się zaoferować z liczbą kilogramów, jakie się zaoszczędzi. Pomyślałam sobie – ee, w Ameryce pewnie jesteśmy o wiele bardziej przyjaźni dla środowiska pod tym względem... Ale z drugiej strony – te wszystkie opakowania, śmieciopoczta, drukarki? lepiej sprawdzę.
No i dokopałam się do następnej strony, na której można sobie sprawdzić rozmaite ziemskie statystyki. Fe, wcale nie wypadamy lepiej! Przygnębiająca sprawa i warta myśli, bo produkcja papieru tworzy o wiele więcej dwutlenku węgla, niż wszystkie samoloty latające dookoła naszej kulki. Jak również zużywa wodę, o ścinaniu drzew nie wspominając.
Zmieniając temat: byliśmy w sobotę u Oli. Miało to być zwykłe kościółkowe spotkanie, a przekształciło się w istną ucztę z całą górą smakowitości, głównie typowo polskich. Dostaliśmy nawet paczki żywnościowe na drogę. Przyniosło mi to myśl, że się lenię w kwestiach kulinarnych. Takie myśli dopadają mnie raz na kilka miesięcy, a w ich rezultacie Tomasz i Pisklak, jako domowe króliki doświadczalne, wystawione są na niebezpieczeństwo testowania Potraw Eksperymentalnych.
Takoż i wczoraj zabrałam się raźno za nowy przepis ściągnięty z internetu. Prościutki niby: rozklepane piersi kurczaka, do środka plasterek sera szwajcarskiego, marynowana papryka, pieprz i ziółka; obtaczamy w mące, przysmażamy na oleju, wyciagnąć, potem do oleju wywar z kurczaka, redukcja, podduszenie powstałych zawijek w tymże płynie.
Pominięto jednak pewne ważne zagadnienie: być może jestem w kuchni całkiem graślawa, ale nie było sposobu, żeby te zawijki się przy przysmażaniu nie rozleciały. Zastopowałam więc proces i obwiązałam je nitkami. Dodatkowo posoliłam te kurczaki przed zwinięciem, choć w przepisie tego nie było. Nie wiem, czy sól ma do nich przeniknąć podczas duszenia, czy jak?
Wyglądają i pachną zachęcająco. Dzisiaj się okaże, czy i walory smakowe są podobne.

A dla Oli powstała karteczka dziękująca:


wtorek, 10 czerwca 2008

stare i nowe, czyli rewolucja

Oto pierwszy wpis z nowej dziupli I nowego komputera. Nie opanowalam jeszcze na nim polskich literek, to I wpis bedzie bez ogonkow. Niejako symbolicznie przy tym – o rewolucji w czytelnictwie, czyli Kindle wymiata.
Wyglada na to, ze predzej czy pozniej trzeba bedzie sie zaopatrzyc w Kindle – elektronicznego czytacza ksiazek. Ponizej bedzie kilka linkow do artykulow, ktore wtoczyly mi sie dzisiaj do nowego komputera w pracy poprzez subskrypcje do wiesci zwiazanych z redakcyjna branza. Zaczelo sie od podstepnego tytulu implikujacego, ze zniknie papier – a to przeciez dla mnie esencja grozy! I tak od linka do linka przelecialam szybko kilka tekstow, ale musze do nich wrocic I poczytac dokladniej.
Kindle widzialam na stronie Amazon, ale jakos nie zwrocilam uwagi. A okazuje sie, ze bedzie to niesamowite urzadzenie umozliwiajace nie tylko czytanie ksiazek (zakupionych tanio z Amazonu, albo z innych miejsc, albo sciaganych za darmo) – ale tez prenumeraty rozmaitych czasopism (lacznie z zagranicznymi), granie muzyczki… moze zatem zaczekam z zakupem grajownika I bede miec dwa w jednym :D Ustrojstwo ma tez slownik, przegladacz internetu (bez Flasha, ale kto wie – minie pare lat i…) Do tego nie trzeba miec komputera, zeby kupic ksiazke – bedzie dzialalo wszedzie, gdzie siegaja komorki Sprintu. Nie trzeba szukac hot-spotu. Nie ma sie tez co martwic, jesli sie Kindla zgubi albo chce wymienic model, bo wszystko jest zapisane na serwerze, lacznie z “zakladka” na ostatniej przeczytanej kartce.
Przed zakupem ksiazki bedzie mozna przeczytac kawalek za darmo. Mozna tez sobie robic notatki, zaznaczac “pisakiem” – I to wszystko tez jest na serwerze.
Ladowanie trwa dwie godziny, a potem na tym pradzie mozna czytac dwa dni. Chyba, ze sie wylaczy funkcje wireless – wtedy wytrzyma tydzien.
Zawsze uwazalam, ze Gutenberg spowodowal niesamowita rewolucje I nawet myslalam sobie, ze fajnie byloby zyc w tamtych czasach. A tu “dawne chwalicie, wspolczesnego nie znacie” – przeciez internet sam w sobie (a moze computer, zeby spojrzec szerzej) to rewolucja rownie znaczaca, o ile nie bardziej. I teraz ten nowy zupelnie format ksiazki – to nawet rewolucja scislej zwiazana z panem G. A to zapewne tylko poczatek.
Z rzeczy calkiem starych: wygrzebalam albumik z japonska grafika. Dlugo siedzial na polce, ostatnio wylazl… I szkieukowa delektuje sie pieknymi dzielami.
Co ciekawe, w jednym z naszych magazynow gdzies od osmiu lat pewna japonska firma ma reklame z wykorzystaniem ilustracji znajdujacej sie na okladce tej ksiazki. Dopiero teraz, po przeczytaniu odnosnego opisu, dotarlo do mnie, ze na tej reklamie sa tez lodzie! I ludzie w lodziach! Tyle, ze w czarno-bialej wersji trudno to dostrzec.
Na fotografie okladki wtrynil sie kot - ostatnio czuje wyjatkowy pociag do ksiazek: na grubym tomie o pieknych miejscach w USA, zakupionym za pol dolca w Sklepie Drugiej Szansy, ostrzy sobie pazury (ktorych nie ma) oraz spi; a dzis interesowal sie japonska grafika.

Najbardziej urzekaja mnie krakobrazy.


Ilustracje "z ludzmi" tez moga zachwycic...

...ale jednak landscape rzadzi.

Tu jest wreszcie wspomniana Fala:

Oraz reklama z fala.

A na zakonczenie – znaczek z Japonii, ktory laczy mi sie z wszystkim powyzszym: z papierem, pisaniem I czytaniem.


Linki o Kindlu itd:

ekindle
dlaczego taka rewolucja
newsweek o Kindlu
amazon o kindlu

papier wielokrotnego uzytku

e-papier raz jeszcze

poniedziałek, 9 czerwca 2008

po niedzieli

Przenoszę się do nowej dziupli. Niedaleko – róg w róg od obecnej przegródki. Trochę mnie to nastawia melancholijnie, bo przekopuję się przez zasoby zgromadzone w szufladkach u pudełkach, niekoniecznie związane z pracą. Część idzie do śmietnika, część zostaje w muzeum. Dziesięć lat z hakiem... nazbierało się, czasem takich wspomnień, do których się nie ma ochoty wracać, ale jednak coś trzyma i nie za bardzo da się je wyrzucić.
Usuwam też programy i czasem nie wiem, co mnie popchnęło do ich zainstalowania... a może to nie ja? Może poprzedni użytkownik i dlatego nie pamiętam? Jakieś screen-savery, przepisy kulinarne (!), obróbka zdjęć...
I sama nie wiem, czemu mnie to tak drze – jakby się coś kończyło, a to przecież tylko drobna zmiana umeblowania i inny kawałek wykładziny. Chyba syndrom chomika macza w tym swoje łapki.
=
Pogoda nieznośna... 98% wilgotności, upał, nie da się żyć. Wczoraj cały dzień przewegetowaliśmy w domu, pomiędzy sprzątaniem, internetem, czytelnictwem i telewizornią. Skończyłam wreszcie książkę „Labirynt” – całkiem fajna, miesza się trzynasty wiek i współczesność, a takiego czegoś mi trzeba było. Zakończenie mało realistyczne i trochę mi nie pasuje, ale trudno, zaakceptowałam ten fakt.
Poza tym odbyłam w sobotę samodzielną wyprawę na „South of South Archer” – odzwyczaiłam się od jeżdżenia w sensie prowadzenia auta w nieznane miejsca. Dużo muszę w takich okolicznościach myśleć.

piątek, 6 czerwca 2008

Selenizacja i gmailizacja

Piję sobie dziś soczek pomarańczowy na śniadanie, a tu smak jakiś dziwny. Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że moje kubki smakowe mocno niekiedy wydziwiają i przykładowo boję się, że przesoliłam jakąś potrawę – a tu chłopaki pędzą po solniczkę i jeszcze sobie doprawiają. Albo jem bez zmrużenia oka pioruńskie kwaśnielce, których inni nie są w stanie przełknąć.
Zajrzałam jednak do lodówki – patrzę, a tu w soku pływa sobie SELEN. To wszystko wyjaśnia!

Jeśli natomiast chodzi o gmailizację (dżimailizację), to zakończyliśmy ostatnio współpracę z AT&T/SBC/yahoo w zakresie dostarczania internetu do naszego mieszkanka, z czego wynika, że za miesiąc zamkną mi też nieodwołalnie konto emailowe, kasując wszystkie dane. Stąd wynika nauczka na przyszłość, żeby nigdy w życiu nie mieć poczty powiązanej z dostarczycielem jakichś usług. Przepadnie mi kilka lat korespondencji, bo nie ma chyba sposobu, żeby to jakoś spakować i sobie zabrać.
Szukam zatem nowego konta i prawdopodobnie skończy się na gmailu. Można zrobić import adresów, więc chociaż z tym nie będzie kłopotu. A że reszta listów zniknie... no trudno. Kilka jakichś szczególnie pamiątkowych sobie przepcham, a pozostałe – good bye. No i jeszcze trzeba będzie pozmieniać wszelkiego rodzaju subskrypcje w jakichś stu piętnastu miejscach – od banku po kupony do kraftowych sklepów.
A propos kraftów – mam już szesnaście domków, to jeszcze zostało do zrobienia pięć. A za chwilę zaczyna się weekend :). Wycieczek raczej nie przewidujemy, ewentualnie wyjście do kina. Poza tym mam z dwieście zdjęć do wsadzenia na Shutterfly.

czwartek, 5 czerwca 2008

prawie weekend...

Postęp w kwestii domków:


Poza tym – czuję się ostatnio ignorowana. Głównie na zakładzie, bo wypadło mi zebrać od reklamodawców wyjątkowo wielką ilość materiałów, tekstów, ilustracji i logo. Podostawali po trzy przypominające emaile, potem jeszcze dzwoniłam, zostawiałam wiadomości – no kurka flaczek, ja wiem, że wszyscy są extremely busy, ale żeby aż taki procent ludzi miał mnie gdzieś... i nie tylko mnie, tylko reklamy, za które osobiście płacą. A szczególnie podpadła mi niejaka Ros, która od lutego przy każdym wydaniu dwóch magazynów, w których się reklamuje, robi to samo: zwleka do najostatniejszego momentu, po czym przysyła plik w złym rozmiarze albo niskiej rozdzielczości. Albo pięć minut po jego przysłaniu krzyczy, że będzie nowy, bo coś tam pomylili.
Ignoruje mnie też Chicago Title, które ma wysłać do powiatowego skarbnika papiery w sprawie zwrotu nadpłaconego podatku od własności. Dzwoniłam w lutym i marcu, zostawiałam wiadomości – zero kontaktu. Wysłałam faks 2 maja, zadzwoniłam, rozmawiałam z kobietą – już, już mieli to wysyłać. Zadzwoniłam wczoraj do skarbnika – nic nie przyszło. Zadzwoniłam do Chicago Title – babka znowu nie odbiera i również nie oddzwania. Wrrrr. Normalnie Immigration działa bardziej wartko, niż ta zakichana instytucja.
No i dzieciaki mnie wczoraj też zirytowały – muszę im w sobotę zapodać mowę umoralniającą i ewentualnie któregoś z lekcji wyrzucić, to na jakiś czas się uzdrowi sytuację.

środa, 4 czerwca 2008

Zrobiłam sobie papier

Wyprodukowałam sobie wczoraj papier. Unikatowy papier. Coś w rodzaju papierowej crazy quilt. Ponaklejałam ścinków i udartych kawałków na okładkę biurowego folderu i przeszyłam bądź ile razy na maszynie. W następnej próbie dodam jeszcze szmatki i wstążeczki - zobaczymy, jaki będzie efekt.

Z powyższego papieru powstała kartka dziękująca za prezent ślubny (dostaliśmy wczoraj jeden - hehe, a w poniedziałek była druga rocznica ślubu.) Dodałam pieczątkowanie, trochę złotej akrylówki na brzegach i koralik.


Kartka była w zasadzie próbką; głównym przeznaczeniem tego kolażu są domki. Zapisałam się bowiem na wymianę, na którą trzeba wyprodukować ich aże dwadzieścia i jeden. Wytnie się więc kształty, dołoży się akrylówkę, pieczątki i inne ozdobniki.
Podoba mi się ta technika, bo w miarę szybko robi się niepowtarzalne tło. Do tego jest ono ciekawe - tyyyle oglądania tych papierków i innych elementów! No i wykorzysta się wreszcie te kolorowe świsteczki marynowane pieczołowicie w pudełkach. Zawsze je szkoda wyrzucać, a prawdopodobieństwo ich wykorzystania jest znikome. Albo pamiętania, że można je wykorzystać.

I jeszcze szybka kartka dla Rae po śmierci jej babci, z zupełnie innego pudełka.