czwartek, 30 kwietnia 2009

496. dobre wieści

Tyle miłych niespodzianek! Po pierwsze primo - nagrody blogowe, otrzymane od Annqi, Kazika (nie szwagra :D) oraz Rybiookiej. Dziękuję serdecznie, tak za wyróżnienia, jak i za to, że Wy również jesteście dla mnie nieustającym natchnieniem!
Gdybym miała je podać dalej... to by chyba bloga nie starczyło :) Tyle razy zachwycały mnie rozmaite strony, niesamowita kreatywność w różnych miejscach na świecie. Wczoraj odkryłam za pośrednictwem pintangle.com stronę o sztuce koralikowej, o kobietkach, które szyły strony do swego rodzaju książki. Nie mogłam się oderwać... tu jest galeria.

Na froncie domowym - serducha, prawie-że skończone. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby namalować oczy i gęby czarnym pisakiem, takim zwykłym... ZA NIC W ŚWIECIE nie zaschnie na metalicznej akrylówce. Nawet z suszarką do włosów. Maże się w nieskończoność... próbowałam usunąć kantem papierowego ręcznika, z ledwością się udało. Notka na przyszłość: najpierw akrylówka, potem lakier, potem pisak NIEZMYWALNY.
A kolorystyka raczej meksykańska :)

Przywieszki w trakcie produkcji:
Zrobiłam też cztery kartki... mam naciupane materiałów na drugie tyle. Afryka dzika - zdjęcie z jakiejś reklamy.

Azjatycki ptaszek, z wykorzystaniem folderów na dokumenty i używanych materiałów do pakowania prezentów. (Tak, owszem, są to kartki ekologiczne.)

Znów materiały reklamowe, a kwadracik jest z pieczątki pokolorowanej kredkami, pociągniętej mod-podge, tą samą substancją, którą maluję masę solną.

I jeszcze jedna Azja, tym razem z wyściółką pudełka na pizzę, pomalowaną akrylówką na miedziano.

Z dobrych wieści dodam jeszcze, że Ruskie zapłaciły wczoraj za reklamę (a jest to ważne dlatego, że od nowych reklamodawców wymagamy przedpłaty - tym razem złamaliśmy tę regułę, bo niejako dałam słowo, że mam zaufanie i że zapłacą.)
Oraz wczoraj była prezentacja z dzieciakami, co mnie niesamowicie podniosło na duchu, bo ostatnio chodziło mi nawet po głowie, żeby zakończyć już tę przygodę. A tu - raki robiły pytania, rozumiały, co mówił ojciec-Polak, więc jakieś rezultaty są! Nawet najmłodsza, sześciolatka, pokazała conieco nowego, dzięki temu, że robię z nią dodatkowe mini-lekcyjki na koniec zwykłych zajęć. Człowiek zawsze sobie coś nowego wymyśli do robienia. Albo do pisania, i stąd się biorą tasiemcowe notki.
Teraz trzeba skończyć rzeczy dla zwierząt (na jutro), a w następnej kolejności - mała prezentacja o proroctwie Nahuma i Niniwie, oraz lekcja na sobotę. I malowanie malutkiego przedpokoju na PICZESOWO, bo to ostatnie pomieszczenie jeszcze nie wymalowane. A tu Szwagier Kazik do nas zawita za niecałe dwa miesiące.

środa, 29 kwietnia 2009

495. tratata-tam!

Szkieuka się cieszy, szkieuka zarejestrowała sobie domenę. Na razie nic tam za bardzo nie ma, tylko kilka grafik z niczym nie połączonych, ale i tak skaczę sobie z radości.

Na tej nowej stronie będą mieszkały moje krafty. Zrobiłam ją, bo okazało się, że przedmioty dla schroniska mogą mieć przywieszki i naklejki z informacją o mnie. Nie żebym się spodziewała nie-wiadomo-jakiego odzewu, ale praca włożona w przedsięwzięcie nie jest taka znowu wielka, więc nie zaszkodzi. Zdjęcia kraftów i tak miałam, zapakowałam je więc w kilku kategoriach na picasę, teraz wystarczy tylko odpowiednio polinkować. Zasadziłam też na blogspocie odnośny blog.

Na pytanie Pana Hrabiego, dlaczego domena nie nazywa się szkieuka, odpowiadam, że tubylcom by to nic zupełnie nie mówiło, a przy okazji byłoby nie do spamiętania. Teapot Creations mam zaś w głowie od wielu lat (poważnie, gdzieś od dziesięciu!), to teraz się tę myśl zrealizuje.

Zatem - do pracy! Do końca piątku trzeba będzie skończyć schroniskowe krafty (nawet zrobiłam zdjęcia, ale niestety zapomniały się w domu), zamontować przywieszki i naklejki, zawieźć je na miejsce, skończyć stronkę, załadować. Yes, yes, yes!

wtorek, 28 kwietnia 2009

Summer en Provence

We do not have much standard art at home, but one of the pieces – and it is my favorite – is a rather large watercolor featuring lavender fields in Provence, with a lake and a little town on the horizon beneath wonderfully blue sky. No doubt, it is one of my dream trips (on the same list as China, Egypt, Russia, more of Mexico and Peru.)
Obviously, there are numerous resources online. One of them, UK rentals, shows the charming rental properties in Mallemort, a nice little town on Cote d’Azure (love this name!) Who wouldn’t want to spend the summer in a villa like one of those? I could enjoy the warm weather, the azure waters, the wineries in the nearby villages… Or I could just sit on a terrace. I went to look at some more details about the homes, and this one is so gorgeous, both outside and inside. Lovely, how they use different shades of white and off-white to create this rustic, yet elegant atmosphere.
There are some more cottages here that I would love to stay in. My favorite is the little home, tucked in layers of greenery (scroll down to see more photos). I’m much more a fan of irregular-shaped pools than of a square or rectangle. These surroundings would be just perfect to sit and read a book, or do some creative stuff. Just look at that lantern-lit poolhouse and the front terrace! I think this is where writers and poets are born.
One other cool thing I’m seeing here is that at the bottom of the page there is a calendar showing availability. Nice and guest-friendly.
Since the Provence search-adventure was so exciting, I also went to look for other rental properties in France and come up with this list. WOW! I could totally do it! Stone cottages, villas, apartments, chateaux, little houses like this one, which seems to be a picture from a 19th century novel… so much to choose from! This site is definitely worth remembering in case we travel to France some time soon.

493. wycieczki kulinarne

Cały wczorajszy wieczór spędziłam w kuchni - to prawie jak kraftowanie, tylko z innych materiałów. Powstała opisywana już kiedyś zupa serowa; jakoś wyjątkowo cieszyły mnie zmieniające się zapachy: najpierw cebulka na maśle, potem z przyprawami, potem z serem i szynką, już w komplecie. Mniam.

Zrobiłam też kurczaka w parmezanie - kotlety jakoby, tylko do tartej bułki dodaje się drobno tarty parmezan, a usmażone zapieka się jeszcze z sosem pomidorowym (podkręconym cebulką i ziołami) i mozzarellą.

Nie przestudiowałam dokładnie pochodzenia tych potraw - zupa serowa kojarzy mi się ze Skandynawią, z długimi zimami, kiedy taka mieszanina znakomicie rozgrzewa po powrocie do domu ze śnieżystego zewnętrza. Parmezan zaś kojarzy się z Włochami, rzecz jasna - choć niektórzy twierdzą, że nazwa tej potrawy - Parmigiana - nie pochodzi od sera, tylko od wyrazu w dialekcie sycylijskim, oznaczającego drewniane klepki tworzące żaluzje, bo w ten sam sposób układa się mięso czy warzywa do zapiekania. Hm.

Następne w kolejce do wypróbowania są zioła prowansalskie, kuszące mnie już od jakiegoś czasu. Przypuszczam, że zostaną połączone z kurczakiem. Zastanawiam się, czy nabyć gotową mieszankę, czy dokupić ze dwa zioła, których mi jeszcze brakuje do zrobienia jej w domu... zahaczę może o najbliższy supermarket meksykański, gdzie zielsk rozmaitych jest zatrzęsienie (a ceny nader przystępne.)

Rozczarował mnie nieco wyczytany w wikipedii fakt, iż te zioła to nie jakiś sekret średniowiecznych Prowansalczyków, tylko mieszanka wymyślona w latach siedemdziesiątych w celach komercyjnych, szczególnie w odniesieniu do lawendy, którą turyści widzieli na licznych prowansalskich polach i potem fajnie było ją zobaczyć w jedzeniu. Bywa i tak :)

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

492. pracowicie

Pomalowałam drzwi (o dziwo, bejca dalej jeszcze lepka i wilgotna, ale może dlatego, że pogoda wyjątkowo deszczowa, przecież chyba nie zostanie tak na stałe?), upiekłam łososia, pomalowałam ze dwa tuziny serduszek, pocięłam materiały na 8 kartek, zainstalowałam FrontPage'a celem zrobienia czajnikowej stronki, zrobiłam stronkę, ale mi się nie podoba, więc zmieniam grafikę... Sporządziłam małą stertę tagów do tych serduszek, ale też mi się nie podobały, więc zabrałam się za nowe. Odwiedziłam kościółek polski i angielski. Załatałam trzy dziury w małżonkowych spodniach roboczych (przydały się zachomikowane dżinsy Pisklaka.) I jeszcze zawiozłam młodego do Dziewczyny jakieś 30 km stąd, i jeszcze przeprawiłam się przez straszną burzę...

Dzielna byłam w ten weekend.

PS. Nie bardzo rozumiałam sens niegdysiejszej kampanii przeciwko wpisywaniu zagmatwanych literek przy zostawianiu komentarzy - jakoś mi nigdy to nie przeszkadzało. Dzisiaj chyba zrozumiałam :) Otóż pierwszy raz spotkałam się z tym zabezpieczeniem na bloxie i dopiero za piątym razem udało mi się wpisać właściwe znaki, choć przyglądałam się wzornikowi z całej ocznej siły. Ślepnę chyba na starość, czy co. Chociaż na blogspocie jakoś nie mam kłopotu z odcyfrowaniem czegokolwiek. Hm, ciekawe dlaczego.

sobota, 25 kwietnia 2009

491. preferencje

Stanowczo latwiej mi idzie obsluga bejcy niz ryby. Dwoje drzwi myk myk pomalowalam w poltorej godziny, natomiast ryba...

Dostalismy od Lady E lososia ulowionego przez jej osobistego malzonka. Byl zamrozony, zapakowany w piec reklamowek, z ogonem i glowa, tylko bez flaczkow wewnatrz. W zyciu nie mialam jeszcze do czynienia z takim materialem, ale od czego internet: znalazlam przepisik na "bejce" do lososia, skladniki mialam w domu (oszukalam tylko z pietruszka - dalam suszona zamiast zywej). Wlasnie sie losos kisi w lodowce z ta mikstura. Do tego bedzie ryz lekko podmalowany wegeta oraz salatka z bialej kapusty.

Fajnie jest miec czasem taki dzien wewnetrzny, dzisiaj odwolala mi sie lekcja polskiego, trwajaca godzine, ale z dojazdami dwie... i nagle dzien jest ze trzy razy dluzszy.

piątek, 24 kwietnia 2009

490. ważny dzień

Zaczniemy od tematycznej piosenki mówiącej o milach...

...a to z tej przyczyny, że wczoraj stuknęło mi 10 000 mil w autku :) Nie omieszkałam pstryknąć fotki, specjalnie jeździłam od mili numer 9999 po chudych uliczkach, żebym mogła się zatrzymać i sfotografować.

Działo się to w drodze powrotnej od Tenese. Przesiedziałyśmy jakieś cztery godziny, ona zrobiła dwie strony (rozkładówkę) z papierem, zmiętymi bibułkami, kwiatkami, wstążeczką, pasmanterią, zdjęciem i kilkoma miejscami na tekst. Myślę, że jak na najpierwsiejszy raz w życiu, poszło całkiem nieźle, choć mogłoby się zdawać, że bardzo powoli. Zostawiłam jej pudełko zabawek - dziurkaczy, kropkowników, tuszu, jak również bibułki. Będzie kontynuowała samodzielnie. Ma wybrane zdjęcia, ma plan, zakupiła sobie zestawy skordynowanych papierów, a poza tym posiada też torbę ciekawych kartonów zebranych z zasobów wyrzucanych w pracy.

Ja natomiast zrobiłam pierwszego taga do tagowej kroniki - styczeń, wielkie zimnisko oraz powitanie nowego roku.

Maluję też sterty produktów z masy solnej - eksperymentuję troszkę. Niebieskie serduszko ma wzór z metalowej kulki do karnisza - coś podobnego do tego, tylko nieco inny wzorek. Próbuję odbijać napisy, ale chyba trzeba bardziej rozstrzelić litery. Miś też jest nowy - nie spodziewałam się, że oszlifowanie go będzie takie pracochłonne, a tu zonk! Na dodatek trudno jest się dostać papierem ściernym w te wszystkie kąciki, więc zastosowałam pilniczki do paznokci, takie tanie, jednorazowe jakoby. Poza tym miś był wycinany plastikową foremką, a te zawsze zostawiają bardzoej chropowate brzegi przy spodzie, niż foremki metalowe - jakby nie docinały do końca.


Natomiast jutro nie mam lekcji polskiego i planuję w związku z tym pomalowanie dwojga drzwi, czyli działania na większą skalę.

czwartek, 23 kwietnia 2009

489. mały stresik, czyli trzeba siać

Po pracy udaję się dziś do Tenese, koleżanki z pracy, która zapragnęła poćwiczyć robienie albumów. A właściwie to spróbować zrobić album. Pierwotne zamierzenie, powstałe gdzieś na początku roku, było takie, że kilka z nas, redakcyjnych babek, zbierze się któregoś wieczoru i coś zrobi. Nie wiadomo jednak, czy to kiedykolwiek dojdzie do skutku. Poza tym Tenese nigdy nic takiego nie robiła, a pozostałe kobietki coś tam już wyprodukowały, więc T, jako osoba pilna i niemożliwie zorganizowana, zażyczyła sobie zajęcia wyrównawcze, jak to nazwała.

Spakowałam więc zabawki - narzędzia w jedno pudełko, trochę materiałów w drugie, bibułki w trzecie. W zeszły weekend zrobiłam też wzorniki - małe przykłady różnych technik i materiałów, Tenese wzięła sobie do domu celem przestudiowania i poczynienia ewentualnych zakupów.

Ostatecznym produktem ma być prayer book - trochę zaskakująco, albumik ze zdjęciami osób, za które Tenese się modli, wraz z miejscem na wersety. Zdjęcia też mają być wymienne, więc zastosujemy jakieś narożniki. Ja z kolei zamierzam sporządzić ze dwa tagi do domowej kroniki, jaką sobie wymarzyłam - każdy miesiąc to osobny tag z kilkoma malutkimi zdjęciami z wycieczek czy innych ważnych wydarzeń. Tagi będą potem spięte metalowym kółkiem.

Stresuje mnie to conieco, bo jeszcze nie odbywałam takiego wydarzenia... Tenese też się stresuje. Ha. Ciekawa jestem też jej domu, bo jest niezmiernie uporządkowana i z pewnością nie ma tam niczego zbędnego. W sumie u mnie też zbędnych rzeczy nie ma - same przydasie :)

Poza tym zadziwia mnie ostatnio zjawisko Twittera. Jak na razie, jest to w moim rozumieniu zapychanie internetu bardzo mało ważnymi informacjami typu "jestem w tramwaju" albo "kupiłam pomidory". Węszę tu atrapę rzeczywistych przyjaźni i stosunków międzyludzkich. Zamiast znaczącego coś przebywania ze sobą i zwyczajnej rozmowy - wymiana popierdółek i poczucie, że hurra, jestem ważna, bo mam komórkę i z tej komórki informuję świat.

A może jestem wapniak i po prostu nie kumam klimatów.

środa, 22 kwietnia 2009

488. udało się :)

Znaczy się, mogę teraz wysyłać pościki z byle kąd - tylko krótkie i bez polskich znaków, rzecz jasna. Zobaczymy jednak, czy blogger nie zasypie mnie przypadkiem smsami reklamowymi - wtedy usługa zostanie czasowo wyłączona, do pierwszej większej wycieczki.
Donoszę poza tym, że niestety nie udało się wykręcić od pieczątki na ruskich dokumentach. Wygrzebałam dziś rano w magazynie starą pieczęć, niestety - zaschniętą cokolwiek, a ma się sama niby nawadniać tuszem. No i albo nie umiem się posługiwać taką cywilizacją, albo design jakiś felerny, bo nie udało mi się dolać tuszu. Ani z buteleczki, która była w pudełku z pieczątką (bo tusz miał konsystencję gęstego syropu), ani z nowszego pojemniczka z szafy. Odcisnęłam, jak mogłam, zeskanowałam stroniczki, poooooszły. Mam nadzieję, że taka pieczątka starczy, choć marna.
Testowanie wysylania postow z komorki.

wtorek, 21 kwietnia 2009

486. bez pieciatki ani rusz

Po pierwsze - mam taką refleksję, związaną z obecną pogodą, że parasol zwykle znajduje się na drugim końcu deszczu. Kiedy wychodzę rano z domu i na łepetynę lecą mi sążniste krople, siedzi sobie w samochodzie. Kiedy kilka dni później wypada mi przebiec w ulewie z auta do biura, parasol oczywiście przebywa pod biurkiem na zakładzie. Taka już mobilna, a mało przewidująca parasolowa natura.

Po drugie - historyjka redakcyjna, nawiązująca do tytułu. Pieciatka to zruszczona po szkieukowemu pieczątka, nie wiem, jak naprawdę się mówi. A chodzi o to, że Ruskie kupiły u nas reklamkę. Małą reklamkę, ćwiartkę strony, czarno-białą. Wysłaliśmy im kontrakcik jednostronicowy, jaki zwykle wysyłamy, a do tego fakturę pro-forma, umożliwiającą dokonanie wpłaty, bo przy pierwszym razie reklama musi być zapłacona przed drukiem.
No i cóż się dzieje: pierwsza przeszkoda - Ruskie domagają się pieczątki. A my nie mamy pieczątki! Ja nie wiem, kto w tym kraju ma, bo dawno nie widziałam! W domu pieczątek posiadam sporo, ale nie sądzę, żeby Ruskich urządzał choćby najbardziej kolorowy wzorek botaniczny, ani nawet napis "Happy Birthday".

Jakoś im się to udało wytłumaczyć, ale pojawiła się druga przeszkoda: w zamian za naszą dość rzadko zadrukowaną stroniczkę przysłali kontrakt na SIEDEM stron bitego tekstu. To i właśnie siedziałam i wypełniałam w imieniu Toma - sprzedawcy reklam, który wisi mi lody albo coś. Dodatkowo przysłali też swoją fakturę, na szczęście dość prostą, jedna stroniczka. Tyle, że Tom się był wystraszył, bo zobaczył rządek ruskich znaczków, a nie zauważył, że jest też wersja angielska.

I teraz przychodzą mi do głowy różne refleksje o tym, jak wielkie są różnice między krajami. Przypomina mi się też granica między Gwatemalą a Belize, gdzie z podobnym zacięciem kolekcjonują sterty papieru, obficie ozdobione pieczątkami o rozmaitych kształtach (trzeba było dostarczyć kopie całego pliku dokumentów, na szczęście Edwin-przewodnik wiedział co do którego okienka z jaką opłatą i gdzie jest najbliższe ksero). Potem urzędnicy budowali sobie z tych papierzysków ścianki między biurkami. Takiej ilości celulozy nie ma w żadnej krafciarni.

Natomiast Alina, z którą koresponduję w sprawie tej reklamy, najwyraźniej zna rosyjski, angielski i chiński - na tyle, żeby dokonywać tłumaczeń. Tu jestem pod wrażeniem. A, bo jeszcze nie wspomniałam, że jest to reklamka w chińskim wydaniu naszego magazynu, po chińsku-mandaryńsku :)

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

485. chrzan i musztarda, czyli deszczowa niedziela

Pippi Langstrumpf podlewała kiedyś kwiatki w ulewę, bo tak sobie zaplanowała i nie pozwoliła deszczowi tych planów popsuć. Podobnie i my zaplanowaliśmy sobie na wczoraj grillowanie, więc deszczowa pogoda nas nie odstraszyła. Udało nam się wstrzelić sprytnie w suchszą część dnia.
Wyjazd na grilla niczym skomplikowanym nie jest: trzeba nabyć kiełbaskę czy co kto sobie życzy, wyngle i rozpałkę. I jazda. A, mamy jeszcze wielkie szczypce, żeby się nie parzyć, i trzeba będzie zakupić szufelkę do zarządzania węgielkami. Tyle. Całość mieści się w jednej torbie, bo grille, ławki i stoliki są na wyposażeniu parków.


Więcej zdjęć w stałym miejscu.
Uszyłam kolejnego ateciaczka - żółw to miał być i chyba widać, że jest. Muszę mu jednak dorobić pysk, a w ewentualnych przyszłych egzemplarzach zmienić trochę kształt pyska na bardziej trójkątny.

No i jeszcze witrażyki na wymianę, skończyłam wszystkie cztery, maszeruje hakelbery. Zdjęcie, niestety, marne, bo pogoda deszczowa, jak już wspominałam. Lepiej widać szczegóły gibsonowego obejścia, niż kart, ale trudno, zostały już wysłane, klapka zapadła.

czwartek, 16 kwietnia 2009

484. wiosna i indianin, czyli co mąż przynosi do domu

Dwa dni temu przyniósł wiosnę w postaci zwinietych jeszcze kwiatysiów. Umieścił je w szklanej tubie przy zlewie w kuchni, gdzie do tej pory mieszkał bambus z ikei, ale się wyniósł, bo nie był ładny. Lubię sobie przy kurodomostwie oglądać jakieś fajne zielsko, a te żonkile tak ładnie rozkwitły!

Ostatnio chłopaki pracują w dość dziwnym miejscu, mianowicie w... stadninie, gdzie przerabia się boksy na inne pomieszczenia. Nie jest to jedyna ciekawostka, bo okazuje się, że w domu jest cały jeden pokój kraftowy, pełen rozmaitych skarbów! Narzędzi, materiałów, literatury, prac skończonych i przerwanych. Nowy właściciel tej całej posesji nic na razie z tej kraftowni nie wyrzuca, ale T zapytał, czy może wziąć Indianina i w ten sposób mamy nową sztukę. Trzeba tylko jakoś haczyk domontować, bo na razie nie da się zawiesić.

Indianin przybył wczoraj do domu, zaczęłam go oglądać... i zadziwiłam się, bo choć naoglądałam się programów kraftowych od groma i książek też, nie słyszałam jeszcze o takim wykorzystaniu... zamków błyskawicznych!

Przestrzenie są wypełnione drobniutkim piaseczkiem (chciałabym wiedzieć, z jakim spoiwem, bo piaseczek twardy jest jak beton). Kolorystyka typowo south-westowa, czyli turkus, czerwonawy brąz, czerwony, zielony.
T przyniósł jeszcze maleńki obrazek z jabłkami haftowanymi wełną, ale zdjęcia wyszły mi zupełnie beznadziejne, więc przedstawię go przy innej okazji.

środa, 15 kwietnia 2009

483. pracowity wieczór

Skończyłam wreszcie czwartego ateciaka na wymianę lawendowo-niebieską, więc mogę wysłać.
Uszyłam wczoraj firanki do sypialni (tzn. przecięłam długachną firanę z ikei na pół i wykończyłam.) Dzięki temu mogłam wynieść z kraftowego stołu maszynę do szycia, co z kolei umożliwiło przekopanie się przez sterty wszystkiego, wyrzucenie części, rozdysponowanie reszty tam, gdzie się należy.
Z kolei dzięki temu będę mogła ogarnąć obozowisko przy mniejszym stole, tym telewizyjnym, gdzie w tej chwili parkują liczne pudła i "tace", jak to sobie nazywam, czyli niskie, a sztywne pudełka (zebrane na zakładzie z próbek kosmetyków, jakie do nas przychodzą), gdzie trzymam sobie tusze, farbki i co tam jeszcze.
Stół kraftowy przyda mi się również do napisania papierowego listu oraz do studiowania nie-internetowych przewodników turystycznych przy akompaniamencie dobrej herbaty albo kakao.

wtorek, 14 kwietnia 2009

482. słów kilka o kolorze

Życie jest pełne wyzwań. A to małżonek zakupi dwa pętka surowej kiełbasy i trzeba szybko wymyślić, jak z nich zrobić zupę typu żurek (przy czym w środku procesu gotowania okazuje się, że zakwas w lodówce skisł skiśnięciem psujliwym i tenże małżonek, niczym rycerz szlachetny na białym koniu, ratuje sytuację i pędzi do sklepu po nową butelkę); a to auto wydaje dźwięki kląk kląk przy przejeżdżaniu przez wertepy i zanosi się na wizytę w samochodowej lecznicy; a to, wreszcie, na łepetynie pojawia się siwizna przekraczająca dopuszczalne normy i trzeba coś z nią zrobić, a nie chce się wyskoczyć z kilkudziesięciu $$ na farbowanie u fachowca.

Nabywa się zatem farbkę na własną rękę, w sklepie ogólnym. Z pięć dni przygotowuje się psychicznie, bo to pierwszy, dziewiczy raz. Dziwi się, że na pudełku napisali o rękawiczkach i czapeczce foliowej usprawniającej posadzenie koloru na włosach, a wewnątrz nic takiego nie ma. Posądza się nieuczciwych klientów supermarketu o kradzież w/w elementów. Odkrywa się, że elementy są - przyspawane do kartki w środku i zrobione z folii o cienkości niemal uniemożliwiającej ich dostrzeżenie gołym okiem.

Czyta się instrukcję wielkości małego obrusa. Ucina się nieco włosów, testuje się, czy nie wyjdzie zielone albo fioletowe.

Ubiera się najgorsze ciuchy do sprzątania i klejenia. Zwija się chodniczki w łazience. Przynosi się stary ręcznik, rolkę papierowych ręczników, worek na odpadki, no i oczywiście zestaw farbujący.
Papra się strasznie. Śmieje się do rozpuku, widząc swoje odbicie w foliowym worku na łepetynie, który na środku utworzył malowniczy czubek.

Nie przewiduje się, że rękawiczki są absolutnie jednorazowe, tzn. przy zdejmowaniu wywracają się na lewą stronę i nie ma sposobu, żeby to odkręcić. Zatem zmywa się farbę gołymi rękami, nabywając czerni za paznokciami. Aplikuje się odżywkę, czeka, bierze prysznic. Ogląda się nowy odcinek CSI Miami i schnie, by zobaczyć skutki przedsięwzięcia.

Cieszy się od ucha do ucha :) Bo kolor powstał należyty, raczej naturalny, siwe praktycznie znikło. No i się zaoszczędziło, a przy tym nie odnotowano żadnych trwałych szkód w mieszkaniu. Niemniej jednak stanowczo wygodniej (i przyjemniej) jest, kiedy robi to KTOŚ - dlatego nie sądzę, że salonom fryzjerskim grozi wyginięcie :)

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

481. po niedzieli

Robią się witrażyki na wymianę w ateciakowni... na razie powstał wiatrak, czeka jeszcze drzewo, gruszka i łódka na falach, czyli krajobrazik marynistyczny. Kolory bibułek są ładniejsze, szczególnie ta szarość, która w rzeczywistości jest błękitem, ale światło dziś marne okrutnie, bo od rana leje.

Do wiatraka spasowały mi kolorystycznie dwa ateciaki, otrzymane już jakiś czas temu, a zawieruszone jakimś cudem na kraftowym stole.

Natomiast w najnowszych zdjęciach po lewej jest sprawozdanie z wczorajszej wycieczki do parku nad rzeką Illinois, plus, jak zwykle, kilka innych obiektów, przy których koniecznie trzeba było się zatrzymać. No bo jak nie obejrzeć kamieniołomu??

niedziela, 12 kwietnia 2009

480. mega-kościół

Byłam sobie dziś w nie-moim kościółku na nabożeństwie wielkanocnym. Choć jestem mocno przywiązana do mojego kościoła, od czasu do czasu bywam w innych miejscach - nabywa się w ten sposób perspektywy, zamiesza się w "przyklepanym" niedzielnym uczęszczaniu i zachowaniu.
Cała przygoda była ciekawa; poczynając od faktu, że się spóźniłam, bo źle skręciłam. Okazało się, że cały wielgaśny parking z przydatkami i okolicznymi uliczkami jest zajęty, więc świetnie zorganizowana obsługa wysłała mnie na parking dodatkowy, oddalony może z kilometr, ale drogą najgorszą chyba w całym powiecie. Z parkingu dostarczały nas na salę żółte school-busy.
Śpiewały solistki, śpiewał chór - w takich szatach z trójkątami z przodu, jak murzyński :) Wystąpił pastor z bardzo fajnym kazaniem o Piotrze, na skutek którego pod koniec sobie nawet chlipnęłam, wzruszona będąc. Niestety, nie widziałam tego na żywo, bo spóźnialskich odesłano do mniejszych sal z ekranami.
Pod koniec pastor - wspomnę, że w marynarce, ale bez krawata, chodzący między słuchaczami, nie zaś przemawiający z ambony - zaprosił na przód tych, którzy czują się jak Piotr - że zabłądzili, odeszli, ale dano im możliwość powrotu. Można było podejść, uklęknąć, pomodlić się. Kilka osób skorzystało.
W sumie wrażenia mam pozytywne, poruszyło mnie to wszystko. Zadało różne rzeczy do przemyślenia.

piątek, 10 kwietnia 2009

479. uff.

Idę zaraz do domu. Miniony tydzień wyssał ze mnie mnóstwo energii; chyba nie tylko ze mnie, bo wszyscy dookoła tyraliśmy na zakładzie jak dzicy...
Jeszcze przystanek w banku, jeszcze jakaś pizza do upieczenia.. i do domciu. Czekają na mnie ramki na ateciaki-witrażyki, wycięłam sobie wczoraj, dzisiaj rano potraktowałam czarną akrylówką. Potem będzie przyklejanie kawałeczków bibułki i malowanie - zapewne kilkakrotne - mod-podgem, substancją glazuropodobną. Zrobiłam mały teścik na trzech kolorach bibułek, wyszło nawet fajnie.
W niedzielę może wyprawa na chóralne śpiewy wielkanocne, może w jakąś naturę z wielką ilością chodzenia... przy tworzeniu trasy na wakacje (można podkuknąć w linkach po lewej) wpadłam w panikę, że czeka mnie wstyd wielki z powodu braku kondycji, a tam górki, dolinki, całe mnóstwo wędrowania. Raz, że szkoda nie wyjść tam, gdzie wszyscy inni wylezą, a dwa - no wstyd właśnie.
Tyle jest do zrobienia.

czwartek, 9 kwietnia 2009

shopping plans

I was looking at the web site of zappos.com/Ed-Hardy and it made me think that spring time is coming and summer as well, and I will need to do some shopping! Due to a little financial low during last winter, I didn’t really purchase much clothing or shoes recently. I have a few things in mind, though – necessities, I would say.
The first item on the list is capris, possibly more than one pair. I could spend the entire summer in this kind of wear! Our office allows casual attire throughout the entire week, so I have worn out my pants from last year :). I love the green color here – maybe I wouldn’t be very crazy about the tattoo-inspired pattern (at my age, haha) but the hue is indeed lovely.
The second item is sandals – the type that is useful in hiking; soft, comfortable and trustworthy in their construction, with a band around the ankle. I realize they are not the epitome of elegance, but hiking is more about comfort and safety than about fashion. I’m not seeing anything like that on Zappo’s site, but they have this series of flip-flops in very joyful colors – I wouldn’t say no!
And, finally, who could resist looking at the handbag section… my handbag storage spot at home is overflowing, but I could definitely find a spot for a bag like this. Love the design and the color combination!

477. dzielny strażak szkieuka

Uff. Właśnie przeżyłam największy stres chyba od początku roku, co najmniej... Na skutek niedoinformowania ze strony naszych partnerów w Brazylii (nie pierwszy raz, zresztą) jeden z reklamodawców musiał robić tłumaczenie reklamy na portugalski na zapalenie płuc. Nie będę się wgłębiać w szczegóły, ale chyba właśnie udało mi się ostateczny plik wysłać do Brazylii i czuję się, jakbym w tym momencie mogła zacząć weekend :D
A strażak dlatego, że tubylcy używają w takim kontekście wyrażenia "to put out a fire", tak więc i ja się kwalifikuję na strażaka.

środa, 8 kwietnia 2009

476. krafciki

Ostatnia jajeczna karteczka na te święta oraz bliższe spojrzenie na jedną z moich ulubionych technik - pomarszczona bibułka przylepiona na karton, a potem popaćkana innym kolorem, w tym przypadku z takiej metalicznej pasty, ale można też "suchym pędzlem" z akrylówką. Nie wspominając o pomalowaniu jeszcze lakierem, szczególnie z brokatem :)


Powoluśku posuwają się do przodu ateciaki niebiesko-lawendowe. Dwa po bokach są gotowe, chyba się już chwaliłam, a te krzyżyki - rety, tyle dzióbdziania! Ale też już niedaleko końca.

Tyle bieżących wiadomości. Kupiłam bilety, przed zaśnięciem analizowałam atlasy, wyobrażałam sobie... T mówi, że on by już w ten weekend leciał. Fru.

wtorek, 7 kwietnia 2009

wakacje

Kręci mi się w głowie od wakacyjnych planów - jeszcze trzy miesiące zostały, ale nadejszła właśnie pora określenia dokładnego terminu, zakupu biletów, rezerwacji pojazdu i wypisania co-gdzie-kiedy. Wysmażyłam trasę z Seattle do San Francisco przez pięć parków narodowych, ale nie wiem, czy ona jest do przejechania w zamierzonym czasie... najwyżej będą cięcia.
Zanosi się na wulkany czynne i martwe, bulgulatory, kratery, góry, jeziora, wodospady, wybrzeże, Złoty Most... ja bym już mogła jechać i patrzeć, patrzeć, patrzeć :D Tyle, że jeszcze duuuużo szczegółow trzeba dopracować.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

474. świąteczne zamieszanie

Zamieszanie wynika z tego, że kleję kartki z jajcami i stokrotkami, a tu za oknem robi się zadyma, spada 10 centymetrów śniegu i siedzi. Brr. Choć trzeba przyznać, że ogród Gibsonów wygląda, jak zwykle, magicznie.
A oto mała sterta kartek jajecznych i stokrotkowych - kilka się sprzedało, resztę wypisaliśmy i wysłaliśmy.


Skończyłam wreszcie i wręczyłam piramidkę dla Lady E, której produkcja ciągnęła się tygodniami. Jestem jednak z niej zadowolona, a prezentobiorcom się podoba (w liczbie mnogiej, bo okazało się, że małżonek Lady E też ma niedługo urodziny i w zasadzie świętują sobie razem.)
Jest to para bardzo fajna, polsko-ukraińska, promieniująca zakochaniem i rozsyłająca pozytywne wibracje wszędzie dookoła.
No i jeszcze na koniec ateciaczek - były już podobne, ten jest na zamówienie. Ptakulec w trzcinach zrobionych przez "pieczątkowanie" patyczkiem do szaszłyka, pomalowanym zieloną farbą.

Tyle planów chodzi po głowie... do końca kwietnia robię przedmioty dla Zwierząt, a do tego trzeba też zrobić prostą stronkę przedstawiającą moje twórczości, skoro już ta praca dla schroniska ma posłużyć jako narzędzie marketingowe. Mam też kilka wymian ateciakowych, na które się zapisałam - witraże, ateciaki szyte dowolne, ateciaki szyte w kolorach niebiesko-lawendowych. W miniony weekend był maraton stempelkowy w ateciakowni, ale nie udało mi się nic zrobić, bo zajmowałam się kartkami. Trudno.
W maju planuję prace domowe typu szycie poduszek, pomalowanie korytarzyka, drzwi, zrobienie Sztuki do łazienki. W czerwcu już trzeba będzie się zajmować konkretnie planowaniem wyprawy do Oregonu. Uff. Życie jest piękne, cały czas się na coś czeka :)

sobota, 4 kwietnia 2009

473. Czy ty jesz czerwone jablko?

Najlepszym lekarstwem na bladzace po wyboistych szlakach mysli jest zajecie ich czyms innym. Na przyklad - lekcja polskiego. Kiedy wychodzilam dzis od dzieciakow, blizniaczki jadly jablka i spontanicznie zawolaly "czerwone jablko!"
- How would you say "I am eating a red apple"?
- Ja jem czerwone jablko.
- How about "You are eating a red apple"?
-Ty jesz czerwone jablko!
- How about a question now? "Are you eating a red apple?"
- Czy ty jesz czerwone jablko?
Uradowalam sie tak, ze do samego domu pysk mi sie smial. Ktos moglby powiedziec, ze po dwoch i pol roku nauki takie zdania nie sa znowu niczym szczegolnym, ale jesli sie rozlozy to zdanie, okazuje sie, ze jest w nim caly rzadek osobnych zagadnien, oprocz slowek jako takich.
Po pierwsze - czerwone jablko, a nie czerwona. To zestawienie maja chyba zauczone od czestego uzywania, ale poza tym wiedza, ze jesli rzeczownik konczy sie na -a, to przymiotnik tez powinien, a poza tym najczesciej bedzie -y. (O odmianie przez przypadki nawet nie marze :D Wiedza jednak, ze polskie slowa zmieniaja koncowki w szalony sposob i staram sie je nauczyc rozumienia odmienionych slow.)
Jem i jesz - dla amerykanskich dzieci to tez zupelnie nowy koncept, bo angielskie czasowniki odmieniaja sie minimalnie. Moje wiedza o bezokolicznikach (nazywamy je fist words - slowo-piesc, i przy nauce mowi sie je z reka zwinieta w piesc). Potem wiedza o pierwszej osobie, ktora sygnalizuje sie kciukiem, oraz jak z pierwszej zrobic druga (pokazywana palcem wskazujacym). Wiedza, ze pozostale palce-osoby maja inne koncowki, ale ich jeszcze nie umieja.
Czy. Dzisiaj maglowalismy wlasnie robienie pytan. "Czy" to tez nowy gramatyczny klocek, bo przeciez w angielskim nie ma niczego dokladnie tak dzialajacego. A jeszcze udalo mi sie wyplenic zdania typu "ty jestes piszesz" - you are writing, jakie usilowali robic dla zaznaczenia roznicy miedzy angielskim czasem ciaglym a prostym.
Znamy tez inne slowa pytajace, tak ze dzisiaj narobilismy pytan mniej i bardziej rozumnych, od "czy ty mowisz po polsku?" do "ile ty masz ksiazek w butelce?" i "gdzie ty lubisz pic wode z sokiem?" Chodzi jednak o to, zeby dzieciaki zalapaly szyk, zasade, i potem swobodnie skladaly klocki - slowa, ktorych znaja kilkaset. W takie dni jak dzisiaj mam wrazenie, ze to cale nauczanie ma sens, choc chwilami podczas lekcji opadaja mi rece :)

piątek, 3 kwietnia 2009

na poważnie, czyli grzebanie w historii

Guglam sobie czasem różne osoby. Nie żebym szpiegowała, tylko przykładowo zastanawiam się, co robią różni znajomi z pracy z Polski.No i wyguglałam sobie wczoraj...
Przez ostatnie dwa lata w Polsce pracowałam na pewnym Uniwersytecie, gdzie oberszefem instytutu był autorytet-nie-z-tej-ziemi, nazwisko znane w naszej branży od dziesięcioleci. Autor publikacji, wykładowca, właściciel Ważnego Orderu, przyjaciel rozmaitych inszych autorytetów. I co ja czytam? Że przez LATA był współpracownikiem SB, donoszącym ustnie i na piśmie na współ-naukowców, na wykładowców-gości przebywających na tych uczelniach, gdzie on, a nawet na różne osoby, jakie spotykał podczas swoich rozlicznych wyjazdów do Stanów.
Nie umiem sobie z tą informacją poradzić. Cały wieczór siedziało mi to wczoraj w głowie, mieszało się jak w starej Frani. Chyba pierwszy raz ucieszyłam się jak dzika, że dałam nogę z tamtej pracy (do tej pory podchodziłam do tego raczej neutralnie, z lekkim nieczystym sumieniem wobec mojej pani promotor), bo gdybym NADAL tam pracowała (oberszef dalej siedzi na swoim stołku) i znalazła taką informację, to nie wiedziałabym, jak następnego dnia zjawić się na zakładzie.
Zwaliło mi się chyba trochę zaufanie do środowiska naukowego – do tej pory nie znałam osobiście nikogo, kto miałby tego rodzaju zaszłości z przeszłości. Fakt, opisywanego autorytetu nie darzyłam zbyt wielką sympatią, ale to raczej ze względu na skłonność do alkoholu i ogólny sposób bycia, ale trudno, ludzie są, jacy są. I teraz też staram się spojrzeć z różnych stron; może tak trzeba było, jeśli się chciało robić karierę naukową w tamtych czasach... ale inni, choćby prof. Miodek, jakoś się wywinęli ze współpracy? A jeśli ktoś był super-honorowy, to z bólem serca zmieniał życiowe priorytety, rezygnował może z ambitnych planów, trudno, wolę nie być profesorem, niż być – ale z ogonem w postaci SB.
A na koniec natknęłam się jeszcze na pewien drobiazg, który mnie dziabnął osobiście. Mianowicie w życiorysie autorytetu w związku z otrzymaniem orderu wypisano jako zasługę „organizator corocznych konferencji naukowych”.Tak naprawdę jego praca w tej dziedzinie ogranicza się do postawienia kilku podpisów tu i ówdzie, organizowaniem zajmują się doktoranci. Skąd wiem? Bo sama tę właśnie konferencję przez dwa lata organizowałam :), siedząc po nocach i goniąc w przysłowiową piętkę. I rozumiem, że tak zapewne jest, nie ma co rozdzierać szat, że pionki orają, a szef zbiera zasługę, ale ta informacja była wczoraj ostatnim gwoździem do trumny.
Stanowczo bardziej podoba mi się tutejsze podejście – że to cały zespół zrobił i cały zespół zasługuje na poklepanie po plecach. A tyle razy śmiałam się z całego inwentarza, jaki nagrodzone gwiazdy wyliczają na oskarach...

czwartek, 2 kwietnia 2009

471. przerwa w jajcowaniu

Zbieramy się na zakładzie na prezent urodzinowy dla Rae - kupiliśmy jej kartę do sklepu kraftowego, będzie sobie mogła nabyć choć-co. A ja miałam za zadanie sporządzić kartkę słonecznikową, z jej ulubionymi kwiatkami. Wykorzystałam pomysł, który chodził mi po głowie od dobrych dwóch tygodni. Oto kartka złożona i rozłożona, z listkami zupełnie nie-słonecznikowymi, ale po cichu liczę na to, że większość podpisujących sie nie skapnie :D


środa, 1 kwietnia 2009

470. Tematy jajeczno-drobiarskie

Zacznę od różowego ptactwa. Wymyśliłam sobie wzór na piramidkowego kurczaka, zasiadłam wieczorem na kanapie i szyję ambitnie. Pokazuję rezultat Tomkowi.
- Miała być kura...
- A wyszedł ci namiot.
Rzeczywiście, trochę kiepskawo.

Zmieniłam więc koncepcję i zrobiłam szwy na wierzchu. Jest chyba trochę lepiej. Może by jeszcze skrzydełka dorobić.

Różowość zaś wzięła się stąd, że mam lekki nadmiar różowego filcu, jeszcze po walentynkach, a żółtego mam obecnie o wiele mniej.
Następnie chciałam nadmienić, że mam niesamowitego małżonka, dbającego o moje dobro, jak nikt. Między innymi o to, żebym sobie dzisiaj nie musiała sama lanczyku do pracy pakować. Takoż i ugotował mi jaje i nawet zapakował... do butelki. Po kwiatkach Prima, jakby się ktoś pytał.

Wygląda na to, że w dzisiejszych czasach od jajek nie da się uciec. Wczorajszy wieczór spędziłam na przygotowywaniu pisanek na kartki.

Na koniec – już bez jaj – wodnisty ateciak. Miał być deszcz, ale chyba powinien był mieć bardziej bure/brązowe kolory, żeby pasował do wiersza smętnego o Jesiennym Deszczu. No, ale wyszedł, jaki wyszedł.