czwartek, 26 maja 2016

16:23. akwa-maziaje

Od czasu do czasu maluję sobie coś akwarelami - tak w przelocie, bo leżą na stole, tuż obok nich kilka pędzelków, słoik z wodą, odcinek papierowego ręcznika. Nic wielkiego, nie sięgam nawet do prawdziwego papieru przeznaczonego do tego celu, tylko smaruję sobie w notesie (może nadchodzi pora zakupu jakiegoś akwa-kajetu?)

Oczywiście, jak dzieje się to w większości przypadków, akwamaziaje są o wiele trudniejsze, niż wyglądają na Tubce. Walczę z takim na przykład liściem. Przecież liść to taka oczywista sprawa, są ich miliardy, różne kształty i kolory, powinno być względnie łatwo w coś utrafić.

A jednak nie - wychodzą bohomazy jak z pierwszej klasy. Nie pomaga nawet przeglądanie książki z botanicznymi ilustracjami. Po kilku Tubkach, tyluż próbach i dłuuuugim, ostrożnym malowaniu względnie udaje się prosty listek. A gdzie bardziej skomplikowane, a gdzie kwiaty?


Od czegoś jednak trzeba zacząć :)


Oczywiście intryguje mnie przezroczystość szkieuek, więc powstały słoiki.


W przerwie w pracy naszkicował się kiedyś kubek na nóżce.


Jeden z listków ćwiczebnych...


No i jeszcze próbka architektoniczna, w której dolna część wieży "patrzy" w jedną stronę, druga w inną, a nad wszystkim unosi się tajemniczo oderwany od wszystkiego szpic ze słowem :)


piątek, 20 maja 2016

16:22. z rozgrywek kuchennych, czyli zemsta kalafiora

Kiedy rano udało mi się ugotować kalafior bez wykipienia, omal nie wysłałam triumfalnego smsa do T. Jest to rzadkość - zwykle białe piany nadzwyczaj podstępnie wyskakują z rondla w tym właśnie ułamku sekundy, kiedy nie patrzę, obsmarkowując ściany naczynia i momentalnie tworząc nieapetyczną skorupę na blaszce wokół palnika.

Nie należy jednak chwalić dnia przed zachodem słońca, ani kalafiorowej procedury przed jej ukończeniem. Sypnęłam tartej bułki na patelnię celem sporządzenia posypki. W międzyczasie zabrałam się za zamiecienie podłogi, co samo w sobie nie przyniosłoby żadnej szkody, ale przy tej czynności natrafiłam na telefon, który właśnie skończył się ładować i zawiadomił mnie, że otrzymał wiadomość multimedialną.

W przypadku mojej przedpotopowej komórki jest to zdarzenie nadzwyczajne, zarazem zapychające przeważnie całą pamięć urządzenia. Zajęłam się otwieraniem przesyłki... i w tym momencie poczułam swąd. Bułkowe okruszki z znacznej części uległy kompletnemu zwęgleniu. Trzeba było je wysypać do kosza wyłożonego reklamówką, patelnię umyć i zacząć proces od początku.

Przy drugim podejściu pilnowałam patelni bardzo skrzętnie, uzmysławiając sobie tymczasem, że nie mam prawdziwego masła - kiedy T leciał ostatnio na zakupy, zamówiłam masło, ale nie doprecyzowałam, że chodzi o masło prawdziwe, w słupkach. Takoż z wyrobem masłopodobnym używanym do chleba jesteśmy ustawieni gdzieś do połowy wakacji (nie ma się co obawiać przeterminowania, produkt jest ważny do października); słupki dokupi się pewnie w weekend.

Wspomniany wyrób masłopodobny po dodaniu do podpieczonej bułki najpierw zwodniczo udaje, że się rozpuszcza, ale zaraz potem zbija okruchy w bobki (a o bobkach wiem z zeszłotygodniowej opieki nad królikiem podróżującej koleżanki). Nie wiem, jaka dokładnie reakcja zachodzi przy tym na patelni, ale wygląda na jakąś polimeryzację.

Myślę, że produkt nie jest trujący (a przynajmniej nie natychmiastowo), więc jakoś to zjemy. Nie był to jednak koniec kalafiorowej pomsty - ponieważ okruszki w śmietniku dość mocno woniały spalenizną, postanowiłam je wynieść razem ze stojącą już przy drzwiach wyjściowych reklamówką zawierającą ścinki owoców i warzyw. Tu należałoby zacytować klasyka:

Idzie Grześ przez wieś,
Worek piasku niesie;
A przez dziurkę piasek ciurkiem
Sypie się za grzesiem.


Wsi całej, co prawda, nie zasypałam, ale trzeba było na nowo zamiatać kuchnię i pokój z piaseczku, i to nadpalonego.

A żeby już nie było żadnych wątpliwości, reklamówka z obierkami też okazała się nieszczelna i zostawiła na posadzce mokrą plamę.

Dlatego nie należy się cieszyć z niewykipienia kalafiora, bo konsekwencje są drastyczne, a sprzątania o wiele więcej, niż zwykłe umycie garnka i pieca.

czwartek, 19 maja 2016

16:21. herbaciany witrażyk


Eksperymentuję ostatnio z torebkami pozostałymi po zaparzeniu herbaty. Na pewno nadadzą się na kartki, ale że akurat nadeszły urodziny osoby wielbiącej nietypowe krafty, postanowiłam zmontować witrażyk - niezbyt wielki, z grubsza połowa kartki A4.

Zaczyna się od wyrysowania szablonu na zwykłym papierze, gdzie potrzebne kąty proste można łatwo uzyskać przez zginanie. Potem szablon przenosi się na karton - w dwóch kopiach (jednej z nieco cieńszymi paskami, na spodnią stronę.)


Przy malowaniu okazuje się, że zostaje fajne tło - może jakaś kartka do art journala?


W międzyczasie parzy się herbatę, a potem rozmontowuje torebki, płucze i suszy w mikrofali, a następnie stempluje czarnym Stayz-Onem i maluje akwarelkami. 


Potem się zaś wszystko skleja, podmalowuje nieco brzegi, gdzie wyłazi białe - i ta-dam, można wieszać w oknie!



Ścinki oczywiście szkoda wyrzucić, więc idą do notesu.


Przy okazji potwierdziła się złośliwość rzeczy martwych (no bo przecież nie moje bałaganiarstwo): zeszukałam się poniższych pieczątek, które dałyby fajne kształty do kolorowania - oczywiście diabeł przykrył ogonem, udało mi się namierzyć tylko jeden kwiatuszek przyczepiony do innego zestawu.

Ale kiedy wymalowałam już wszystkie pięć torebek i weszłam do kraftowni - natychmiast zauważyłam pieczątki rezydujące w stosiku na kanapie!


Nic to - mam w planie kontynuację herbacianego krafta, nawet zamówiłam używane torebeczki u gościa z sąsiedniej dziupli, bo sama aż tyle herbat nie piję, a on wciąga po kilka dziennie. Myślę, że dałoby się też robić zakładki, a do takiego wymiaru w sam raz nadadzą się te mniejsze rozetki :)

poniedziałek, 16 maja 2016

16:20. pudełka z garażu, czyli gmeranie w przeszłości

W nocy śniło mi się najpierw łażenie po strasznie niepewnych strukturach z lin i kawałków drewna, gdzieś na wysokościach i nad głęboką wodą. Potem byłam na wypasionej wycieczce w jakimś egzotycznym kraju, ale wszystkie atrakcje przechodziły mi koło nosa, choćbym nie wiem jak się starała przygotować i stawić się w określonym czasie w określonym miejscu. Znakomita metafora wczorajszych zdarzeń...

Potrzebna była plastikowa skrzynka. Najprostsze rozwiązanie – przejrzenie gratów w czterech istniejących pudłach, konsolidacja, wyrzucenie części, oddanie innych rzeczy do Sklepu Drugiej Szansy.

Problem w tym, że pudełka zawierają historię: tę najstarszą (łącznie z bawełnianą wstążeczką ze szpitala, kiedy się urodziłam!), maleńkie zabawki, chusteczkę z księciem i księżniczką w wieży; nowszą trochę – karta Ligi Ochrony Przyrody z wczesnej podstawówki, tarcze, ręcznie pisane kajety z piosenkami, gazetka, którą pisałyśmy i rysowałyśmy z koleżanką...

Sporo zdjęć – w wielgaśnych albumach, więc postanowiłam je wszystkie powyciągać z foliowych kieszonek i umieścić w jakimś pudełku, co zajmie o wiele mniej miejsca. To dość długie zadanie, więc spakowałam do skrzynki celem zaniesienia do domu.

Z kolekcją ramek też poszło łatwo, chyba z dziesięć wyjedzie do Drugiej Szansy.

A wspomniany powyżej problem bierze się stąd, że w pudłach mieszkają też zdjęcia i drobiazgi z Lat Najgorszych. Natknęłam się na obstrzępiony pamiętniczek z pierwszych miesięcy w Stanach, kartki wyharatane z notesu na metalowej spiralce. Strona za stroną smutków, samotności, poczucia, że mimo prób nie da się nic zmienić. A miało być – jeśli nie „tak pięknie”, to przynajmniej nie aż tak źle.

Pewnie odrobinę sama sobie byłam winna, bo przy niemal zerze doświadczenia życiowego (a o mądrości to nie ma w ogóle co wspominać, młoda byłam i głupia i na dodatek z fatalnym gustem) nie potrafiłam sobie sprytnie radzić z okolicznościami. Z ludźmi, którzy z natury nie byli źli, nie mieli nieprzyjemnych intencji, ale byli zupełnie, zupełnie inni i ciężko było liczyć na jakąkolwiek dozę kompatybilności. Z pewną dozą buractwa. Z człowiekiem, który sam nie potrafił sobie znaleźć miejsca w życiu, zakorzenione głęboko kompleksy i brak poczucia własnej wartości nagminnie nadrabiając poniżaniem innych. A ja byłam pod ręką...

Jeśli jednak sama trochę się dokładałam do tego stanu duszy, to zewnętrzne czynniki miały wpływ nieporównywalnie większy. I nie było znikąd wspomagania, bo z wierzchu wydawało się, że jest w porządku.

Dawno chyba nie zaliczyłam takiego doła i to z zaskoczenia, bo do garażu leciałam z entuzjazmem, że się conieco uporządkuje. Nie spodziewałam się, że po ponad piętnastu latach wspomnienia mogą wypłynąć w tak desktrukcyjny sposób. Nie jest to absolutnie żałowanie czegokolwiek (bo czego w sumie??), tylko raczej wyciągnięcie na powierzchnię nieprzyjemnych obrazów i słów przysypanych masą nowszych wspomnień.

Wieczorem uchlipałam się na jakimś babskim filmie, postanowiłam rozprawić się czym prędzej z tymi foto-albumami przy wsparciu kieliszka wina od przyjacióły, która też niejedno ma za sobą. Części nawet nie wyjmowałam z kieszonek, zupełnie nie mają znaczenia. Poszły na śmietnik razem z albumami. Na koniec przestałam się patyczkować i folie targałam, bo część zdjęć przylgnęła do nich zbyt mocno, żeby po prostu je wysunąć. A ileż można nad tym siedzieć.

Zdjęcia posortowałam na lubiane, tzn. ja i znajomi, oraz nielubiane – z Lat Najgorszych, z osobami, które te lata stworzyły i z miejscami, w których działa się ta historia. Najprościej by było te zdjęcia (i inne pozostałości) po prostu wywalić, ale tu zaś włącza się chomik i proponuje schowanie tych fotek w jakimś zakopanym głęboko pudełku.

Wyciskam z tych cytryn sok i robię przysłowiową lemoniadę – bardzo świadomie mówię sobie, jak dobrze jest teraz. Kto wie, może gdyby nie Lata Najgorsze, nie potrafiłabym docenić tego, co dzieje się obecnie.

środa, 11 maja 2016

16:19. słówko po słówku

Wstaję rano, odpalam tabliczkę... wróć, leżę sobie jeszcze, odpalam tabliczkę czyli Kindla, zaglądam do poczty po nowe słowo. Dziś mamy jaszar - uczciwy.


Koleżanka z pracy dostarczyła mi wczoraj przesyłkę prosto z Jerozolimy - świeżynkę, nawet jeszcze nie otwartą. Koperta zawierała gazetę w bardzo, bardzo uproszczonej wersji oraz nagranie wszystkich tekstów na płytce. Płytkę odsłuchałam ze cztery razy jadąc wczoraj do znajomych za górami, za lasami (a właściwie to tylko za rzeką,  jakąś godzinę stąd). Dziś rano wbiłam się w jeden z krótszych tekstów, o znalezisku archeologicznym w postaci pieczęci.


Gazeta jest świetna, zamieszczono w niej listy słówek do każdego artykuliku - choć trochę trzeba sobie dokombinować ze słownikiem i ściągą z odmiany czasowników (wiadomo...). Patrzę jednak na te listy - i wiele kojarzę!!! W jakimś innym wydaniu może, bo znam pomoc, a tu pojawia się pomagać, ale wszystko się łączy. Co prawda, na razie łączy się w mętną zupę, w której od czasu do czasu wybąblowują na powierzchnię znajome kawałki, ale coś tam się jednak w rozumie zapisuje.

Na koniec porannej lekcji wymyślam sobie zdanie. Porównuję z translatorem Google'a (wiadomo, że to nie ostateczny autorytet, ale na pewno większy niż ja sama :) . Zgadza się! Yessssssss! Idziemy we właściwym kierunku!


Po czym zapisuję sobie owe maleńkie sukcesy na szkieukach, w celu dalszej motywacji.

niedziela, 8 maja 2016

16:18. Lilaki w Lombard


Skoro o lilakach czyli bzach - to czemu na winietce rozsiadły się tulipany? Ano temu, że choć impreza w pobliskim Lombard kręci się wokół bzów, to jednak show skradły (jak ostatnio się pisuje na rozmaitych portalach) właśnie tulipany.

Od kilku tygodni obserwowaliśmy rozwój sytuacji, T oglądał w internetach kwiatkomierz - i właściwie mogliśmy już jechać tydzień temu, ale pogoda była przepaskudna, więc wycieczka przesunęła się na dzisiaj.


No i było sporo bzów, w cudnych odcieniach fioletu i w dość intensywnej chmurze zapachu, ale widywaliśmy już wiosny z większą eksplozją kwiecia.



Większość czasu spędziliśmy więc na zachwycaniu się tulipanami. Najciekawszy był ice-cream tulip, przypominający gałkę lodów w pucharku. Masa ludzi chciała mieć jego zdjęcie, więc trzeba było odczekać w kolejce.


Inne egzemplarze były może mniej niezwykłe, ale ilość barw i odmian tworzyła wrażenie, że wpadliśmy do wielkiego tulipanowego kalejdoskopu.











I tym sposobem ZNÓW nie udało się wrócić do Utah, bo wpadł inny temat bieżący :)

piątek, 6 maja 2016

16:17. iwrit


 Nadeszła kolejna fala nauki hebrajskiego.

Ponieważ "zanurzenie" (immersion) nie jest możliwe, postanowiłam zasypać się w miarę możliwości kontaktem z językiem. Najlepiej byłoby wylądować na parę miesięcy w Izraelu, gdzie okoliczności zmusiłyby mnie do poznawania słówek i fraz w przyspieszonym tempie, ale w sumie nie wiadomo, bo pewnie uciekałabym non stop w angielski, którym posługuje się tam masa ludzi. Nieraz skończyłoby się na Ani lo medaberet iwrit, medaberet anglit i tyle.

Zakupiłam sobie więc dostęp do strony hebrewpod101.com. Sprawdziłam najpierw za pomocą darmowego tygodnia, zaczekałam na promocję i za $80 mam dwa lata grzebania w nagraniach, transkryptach, słowniczkach, listach słów takich i siakich, powtórkach, flash cards ze słówkami (fiszki?), a wszystko to ubogacone masą kontekstów użycia tych słówek i przykładów z codziennych rozmów. Co ważne - praktycznie wszystkie przykłady są nagrane. (Nie wyobrażam sobie zarządzania taką gromadą pliczków dźwiękowych... ale jakoś to im się udało :)

Nagrywam więc sobie kilkuminutowe podcasty na SanDisk i słucham w aucie. W sam raz starcza na mój krótki dojazd do pracy. Rano, na świeży rozum, staram się przeanalizować słówka i wyrażenia, wieczorem też. Chwilami podczytuję jeszcze dla przyjemności, bez rozkminiania - jakiś rozdział z Biblii, najczęściej interlinearnej, żeby od razu mieć podpowiedzi, jakby co. Oczywiście nie wszystko rozumiem, ale słowa się przesypują, a w Biblii baaardzo dużo się powtarza.

A, i jeszcze na Kindlu mam hebrajski Stary Testament czytany w bardzo ładnej wersji. Oczywiście nie wszystko rozumiem ze słuchu, mało co nawet, ale zawsze się jakieś słowa wyłowi. Kindla można podłączyć do głośnika w kuchni i słuchać sobie przy garach.

No i piszę, piszę, w specjalnym kajeciku, zielonym zamykanym na gumkę.

I jeszcze mam słówka codziennie przychodzące z HebrewPoda właśnie (w okolicach czwartej nad ranem), a po południu dociera jeszcze werset z Israel365.com, po hebrajsku i po angielsku którego można z kolei posłuchać z The Israel Bible i poczytać sobie wersję hebrajską z angielską. Tam jednak nagranie jest mniej fajne niż w BibleIS na Kindlu.



Z dobrych wiadomości: dzięki tym wszystkim przedsięwzięciom coraz więcej słówek i wyrażeń instaluje mi się w pamięci. Literki w zasadzie opanowane, choć to nie oznacza jeszcze, że się umie czytać. Wyrazy plączą się po głowie, zdania przewijają się jak kolorowe pasemka... może się coś niedługo utka z tego wszystkiego.

Natomiast zawsze będą występowały supły w dziale czasowników. Niby są wzorce, niby jest jakaś organizacja, ale na razie do mnie nie dotarła, każdą formę muszę zakuć na pamięć, a bardzo tego nie lubię.

Rozkładają mnie też malutkie zmiany dźwięków - dlaczego taki długi na przykład nie może się odmieniać:

aroch / arocha / arochim / arochot

... tylko musi się ciut zmienić:

aroch / aruka / arukim / arukot

A prościej byłoby, gdyby wszystko leciało regularnie jak dobry:

tow / towa / towim / towot

Kolory też tak lubią powywijać:

adom / aduma / adumim / adumot - czerwony
jarok / jeruka / jerukim / jerukot - zielony
lawan / lewana /lewanim / lewanot - biały

Pocieszam się, że na tym właściwie koniec - a polski w porównaniu z tym jest o wiele trudniejszy, bo nie tylko

biały / biała / biali / biale

tylko jeszcze rodzaj nijaki, a potem przypadeczki.

Wszystko to jest dość ciekawym doświadczeniem, bo w zasadzie nauka języka trzeciego (? jednego z trzecich) odbywa się w nieojczystym. Przeważnie korzystam ze źródeł anglojęzycznych, z wyjątkiem słownika iwrit.pl. I widzę, że w tym kontekście polski i angielski zlewają mi się w "język znany" stojący naprzeciwko tego świeżo zdobywanego.

środa, 4 maja 2016

16:16. Pullman 3 - z wizytą u metodystów


Na sam koniec spaceru po Pullmanie podeszliśmy do kościoła zbudowanego z zielonego kamienia sprowadzonego aż z Pensylwanii. Pullman planował, że będzie go wynajmował różnym denominacjom, ale nie doszło to do skutku, bo koszt był po prostu za wysoki i grupki spotykały się w innych pomieszczeniach.







Szkieuka! Z wierzchu i od środka.




Z kościoła dochodziły dźwięki całkiem głośnej muzyki i spodziewaliśmy się, że będzie on pełen ludzi - zapewne Afroamerykanów, sądząc po sposobie wykonywania utworu. Okazało się jednak, że wszystkich uczestników dałoby się zliczyć na palcach obu rąk - a po prostu robili tyle hałasu, że można było odczuć wibracje podłogi :)

Jeden Murzyn ciął na elektrycznych organach, drugi łupał w perkusję, a po podwyższeniu przechadzał się w te i we wte śpiewak odziany w wypasiony garnitur z surdutem i dewizką. Co kilka linijek ocierał spoconą czaszkę kawałkiem tkaniny, całkiem tak, jak widywałam w telewizji. Atmosfera faktycznie panowała nieprzewiewna, a do tego nagimnastykował się mocno przy tym śpiewie.


Trwało to wszystko dość długo i choć chętnie posłuchalibyśmy choćby kawałka kazania, trzeba było się zbierać (tym bardziej, że wyjechały nie wiadomo skąd wielkie jak cebry plecione kosze na datki, a my jak na złość wybraliśmy się na tę wycieczkę zupełnie bez gotówki; normalnie dalibyśmy coś, ale z pustego ni Salomon...)

Pozostało nam wsiąść w auto i przebyć godzinną trasę z powrotem do domu. Objechaliśmy jeszcze teren fabryki, mając nadzieję na jakieś ciekawe oglądnięcie pozostałości oryginalnych struktur, ale wszystko jest skutecznie pozamykane i pozasłaniane. Ale i tak warto było się tam wyprawić, a nawet sami siebie zaskoczyliśmy, że zajęło nam to dziesięć lat z okładem. Cudze chwalicie, swego nie znacie.

===

W opowieści nie może zabraknąć utrwalenia pięknych wiosennych kwiatów, którymi zasypana była cała okolica. Wiosna w pełnej krasie :)





I to by było na tyle - w następnym turystycznym odcinku wracamy do Utah.

poniedziałek, 2 maja 2016

16:15. Pullman 2 - ceglane domki od linijki


Zwiedzanie Pullmana najlepiej zaczynać dziś od visitor center - choć budynek jest malutki i nie dorobił się jeszcze nawet porządnego znaku miejsca narodowego, tylko tekstylnego banera. Zawiera jednak trochę ciekawych eksponatów, jak meble z hotelu, szkieuka z okien, elementy wyposażenia i oczywiście sporo historycznych zdjęć.






Oprócz przedmiotów związanych bezpośrednio z Pullmanem jest też wystawka o parkach narodowych - w tym roku przypada bowiem setna rocznica założenia organizacji National Park Service.


Z centrum przechodzimy małym parczkiem pod zamknięty obecnie z powodu remontu hotel Florence, nazwany tak na pamiątkę córki Pullmana.




Przeskakujemy następnie na drugą stronę ulicy i pstrykamy zdjęcia pozostałości samej fabryki.



Dalej wędrujemy uliczkami, oglądając rzędy ceglanych domków z mniej lub bardziej zadbanymi frontami.





Od czasu do czasu natykamy się na niespodzianki, jak postacie wymalowane na ścianach...


...albo na sympatycznego starszego pana w kapeluszu, który przerywa na chwilę prace w swoim mikroskopijnym ogródku i dzieli się refleksjami oraz informacją o tym, że w ścianach można znaleźć dziury po kulach z czasów strajku. Niestety, nie wie, gdzie dokładnie się znajdują, a późniejsze guglanie też nie pomaga, bo Pullman to nienajlepsza okolica i wyszukiwarka prezentuje raczej informacje o strzelaninach całkiem nam współczesnych.

Najdziwniejszym miejscem w całej okolicy - choć i powszechne tutaj rzędy starych domków nie są w Chicagolandzie czymś zwyczajnym - jest rynek / plac targowy z zaokrąglonymi rogami. Na środku dawniej była hala targowa, gdzie Pullman wynajmował kramy różnym sprzedawcom, ale po kilku pożarach halę przestano odbudowywać i teraz znajduje się tam podium z wielkimi literami układającymi się w napis just do it.