piątek, 31 lipca 2015

15:71 (14) Wymarłe miasto, czyli Fort Shaw (poniedziałek)

[poprzedni odcinek] [następny odcinek]

Ten krótki odcinek opowieści stanowić będzie ilustrację powiedzonka nie zawsze pierwszy maja, czyli bywa, że danej atrakcji się nie znajduje. Miało być ghost town, czyli wymarłe miasto: spodziewaliśmy się kilkunastu starych, rozlatujących się struktur gdzieś na pustkowiu. Miasteczko Fort Shaw okazało się jednak jak najbardziej żywe, posiada nawet pocztę (wielkości jednoizbowej szkoły, ale zawsze coś), nad jej wejściem pali się światło.

Znaleźliśmy nawet drogę, gdzie miało się znajdować owo miasteczko – ale zamiast niego natknęliśmy się na pomnik dziewcząt z indiańskiej (?) szkoły, które w 1904 roku zdobyły mistrzostwo świata w koszykówce.





Teraz przed nami dwie i pół godziny drogi do Glacier National Park – rozbijamy obóz tuż za jego wschodnią granicą (a przynajmniej taki jest plan.) Krajobrazy mijamy obszerne i dość monotonne. Dobrze, że czasem zdarzy się jakaś sztuka.





środa, 29 lipca 2015

15:70. (13) najdłuższa i najkrótsza, czyli Giant Springs State Park (poniedziałek)

[poprzedni odcinek] [następny odcinek]

Z wodospadów zostały ledwie resztki, ale tuż obok Missouri jest jeszcze jedna przeciekawa atrakcja: źródło, z którego dzień w dzień bije 450 milionów litrów wody. Przy takich ilościach mój rozum nie widzi różnicy między stoma czy dwustoma milionami. Albo czterystoma. Mnóstwo wody!

Woda bije w kilku miejscach w okrągławym baseniku, zarośniętym gęsto zielskiem o przecudnym zielonym odcieniu. Widać wyraźnie, gdzie wyskakują te miliony litrów – kusi nawet, żeby spróbować, ale nie ma akurat dostępu na wyciągnięcie ręki i chociaż badania wykazały, że woda jest super czysta, korzystają z niej też ptaki, co tę czystość może trochę popsuć.






Zielone źródło to również początek najkrótszej rzeki na świecie, co potwierdza Księga Rekordów Guinnessa – jedyne 61 metrów, po których następuje ujście do Missouri. I w ten sposób rzeka najkrótsza na świecie wpada do najdłuższej w Ameryce :) 61 metrów do 3767 kilometrów.


Tomek zauważył, że na najdłuższej rzece świata, Amazonce, nie ma ani jednego mostu; natomiast na rzece najkrótszej mostek jest! Nakręciliśmy nawet na nim filmik:



William Clark napisał o tym miejscu tak:

Największe źródło, jakiem kiedykolwiek widział i zastanawiam się, czy nie największe w Poznanej Ameryce; woda kipi spod kamieni nieopodal brzegu rzeki i spada od razu do rzeki 8 stóp i utrzymuje kolor aż przez milę, nadzwyczajnie przejrzysty i o niebieskawym odcieniu.


Na koniec zajrzeliśmy jeszcze do haczerii czyli wylęgarni ryb – jako że Montana jest ulubionym miejscem wędkarzy, stan stara się przeciwdziałać wyłowieniu przez nich wszystkich ryb i dopuszcza do systemu wodnego małe rybki. W wylęgarni można rzucić okiem na wielkie koryta z maleństwami i pokarmić za pięć centów większe egzemplarze w okrągłym baseniku przygotowanym specjalnie dla turystów.



poniedziałek, 27 lipca 2015

15:69. góra z górą się nie zejdą...

...a trzy maluchy w Chicago - owszem :) Tak, tak, chodzi o Fiaty 126. TE maluchy.

Wybraliśmy się w niedzielę na powitanie Juliana - malucha z Chrzanowa (!), który przez ostatnie dwa miesiące z hakiem przebijał się dzielnie przez 27 stanów, od Nowego Jorku poprzez Key West na Florydzie, Kalifornię, do Wyoming, Dakoty Południowej i wreszcie na metę w Chicago. Dzielny był niebywale, wyskrobał się nawet ponad Rysy i przedarł przez dział wodny.

Oto fotorelacja:



Gratulujemy Kamilowi-kierowcy (i jego towarzyszce Natalii, ale nie ma jej niestety na żadnym zdjęciu).



Przyjechała też Skoda aż z Brytyjskiej Kolumbii.




A potem zjawił się cały rządek starych polskich samochodów!



Gdyby mi ktoś jeszcze tydzień temu powiedział, że w Chicago napotkam piękną, żółtą syrenkę, to bym się postukała w głowę.




I duży fiat też był, w ślicznym żurawinowym kolorze - nie wiem, jak to możliwe, ale kiedy wsadziłam do niego głowę, zapachniało mi dokładnie tak samo, jak ze 35 lat temu w naszym czekoladowym fiacie :)


Gałka! Z zatopionym w plastiku złotym autkiem - zawsze zazdrościłam właścicielom takich skarbów.




Refleksje po tym spotkaniu mam rozmaite. Na przykład taką, że choć wśród wielu znajomych uchodzimy za "podróżników", to nasze doświadczenie z szacunkiem chyli czoła przed gościem, który ma za sobą 57 krajów i to w nie najbardziej oczywisty sposób, bo na przykład do Chin wybrał się koleją transsyberyjską, a Stany zwiedzał, jak widać, maluchem.

Ani po nim, ani po jego towarzyszce nie widać dumy z tych wszystkich dokonań - ot, po prostu swojskie ludzie, uśmiechnięci, otwarci i sympatyczni. I cieszą się z tego, że u wielu ludzi maluch na tych tysiącach kilometrów wywołał uśmiech na twarzy. Doceniają przy tym fakt, że niejedna osoba im po drodze pomogła choćby darując zimne piwo, kiedy z jakiejś tam przyczyny zmuszeni byli stanąć na poboczu.

Jeszcze inna myśl - my przemieszczamy się generalnie impalą z wielkim bagażnikiem i sporą ilością miejsca na tylnym siedzeniu, gdzie swobodnie można wrzucać wszelakie graty i w ogóle nie przejmować się ich ilością. I tak, co prawda, pakujemy się minimalistycznie (szczególnie w porównaniu z pierwszymi wyprawami, które nauczyły nas, że da się przetrwać, pozostawiwszy w domu większość klamotów, które intuicyjnie chciałoby się zabrać.) Niemal wszystko jest w użyciu, i to wielokrotnie. Natalia i Kamil mieli do dyspozycji o WIELE mniejsze możliwości, a jednak dali radę. Można się nabawić egzystencjalnego rozmyślania o tym, co tak naprawdę jest człowiekowi potrzebne.

I całe to spotkanie zmotywowało nas do zastanowienia się nad następną wyprawą, w początkach września - kroi się Kolorado, Utah i poskrobanie Nevady w postaci parku narodowego Great Basin. Stąd nowy link po prawej, na razie do przed-przedwstępnych planów, ledwo-co się wylęgających. Jedno wiadomo: na pewno jedziemy autem z klimą i większą przestrzenią w bagażniku :)

sobota, 25 lipca 2015

15:68. (12) Wodospady, których nie ma, czyli Great Falls, Montana (poniedziałek)

[poprzedni odcinek] [następny odcinek]

Od wyprawy do Montany niedługo minie rok (początek września 2014), a ja nawet nie dojechałam jeszcze do połowy zapisków... wracamy zatem wspomnieniowo i zaczynamy od mapki.


Chociaż miasto zostało nazwane od wielkich wodospadów na Missouri, dziś z katarakt zostało już niewiele; na rzece pobudowano tamy i elektrownie (stąd przydomek Great Falls – Miasto Elektryczności) i wodne pióropusze poznikały.

A były piękne – tu właśnie Lewis zapisał, że to najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek miał przed oczami. W Visitor Center udało mi się upolować czarno-białą fotografię z czasów przedtamowych:


Dziś wjeżdża się na kilka punktów widokowych i ogląda tamy oraz pozostałości wodospadów.



Kiedy Lewis i Clark dotarli do tego miejsca (płynąc pod prąd ze wschodu i południa), musieli, rzecz jasna, obejść wodospady lądem. Transport łodzi i wszelakiego bagażu zajął im miesiąc i zaczęli się nawet obawiać, czy zdążą przejść tego roku przez góry. Po raz kolejny ich wyprawa nie mieści mi się w głowie.

czwartek, 23 lipca 2015

15:67. koraliki, które czekały

Wiadomo powszechnie, że człowiek (typu chomik w szczególności) cieszy się z posiadania przedmiotów; nawet maleństwa rozmaite dają mu satysfakcję, bo sobie może popatrzeć, podotykać... Ale o wiele fajniej jest, jeśli wreszcie się je "przetworzy" i takie przykładowo koraliki przechodzą ze stanu wolnego w pudełeczkach do postaci zorganizowanej w sznurki.

I szkiełko millefiori, otrzymane w prezencie dawno temu, dostaje w ten sposób granatową obstawę - prostą i skromną, żeby wszystkie światła skierowane były na kolorowe kwiatuszki.


W drugiej kolejności zajęłam się serduszkiem zakupionym ho-ho-temu na kiermaszu, gdzie sama sprzedawałam kartki. Przedmiocik wykonany jest recyklingowo z puszki po Arizona Tea. Zaopatrzony był pierwotnie w grube, jasnosrebrzyste kółko, jakoby aluminiowe, ale zamieniłam je na żyłkę od razu przechodzącą w nośnik koralików.

Serduszko ma, niestety, pewną wadę: jest bardzo lekkie, mimo że pani producentka zaopatrzyła je od spodu w warstwę plastiku. Prosiłoby się, żeby przylepić mu od spodu kawałek jakiego ołowiu, całkiem jak swego czasu w Polsce dociążano listy :) Lekkość materiału powoduje, że cały naszyjnik nie ma motywacji do pozostawania na szyi w pozycji centralnej. Ale i tak mi się podoba, przywiązana jestem do tego wzoru, przypominającego azjatyckie sakura - kwiaty wiśni.


I na koniec jeszcze koraliki przypominające sea-glass czyli szkiełka oszlifowane falami morza czy jeziora - zerwały mi się dawno, kilka lat temu, i czekały w pudełeczku na zainteresowanie. Ot, taki bardzo uniwersalny zestaw, pasujący do wszystkiego.

wtorek, 21 lipca 2015

15:66. między rudą, węglem i wapieniem

Ostatnią atrakcją długiego weekendu był kolejny park stanowy - Fayette State Historic Site. Ponieważ nad opisywanym wcześniej szmaragdowym źródełkiem zakupiliśmy już "przepustkę" do michigańskich parków stanowych, tu wjechaliśmy za darmo. Zaparkowaliśmy pod visitor center i, ignorując na razie jego wnętrze, pomaszerowaliśmy od razu do skansenu.

Park znajduje się na cypelku na Jeziorze Michigan. Patrząc z góry, łatwo można zrozumieć, dlaczego zatoczka kojarzy się ze ślimaczą muszlą:


Najatrakcyjniejsze struktury to oczywiście wielkie stare piece do wytopu żelaza. Zbudowano je w znakomicie przystosowanym do tego miejscu, gdzie dostępne były rudy, drewno i wapień, a także woda jako środek transportu. Tuż obok stoi jeszcze jedna dymarka do produkcji węgla drzewnego - było ich więcej, ale i tak nie starczało, węgiel zwożono z całej okolicy.




Całe przedsięwzięcie nie trwało, niestety, długo - może ze ćwierć wieku. Po pierwsze, zmalał trochę popyt na żelazo, a po drugie - wyciupano całe okoliczne lasy i zwyczajnie nie było z czego robić węgla. Miasteczko przez jakiś czas było też uzdrowiskiem, a potem przekształcono je w park stanowy, gdzie można pooglądać nie tylko zabytki związane z hutnictwem, ale również towarzyszące im zabudowania jak hotel, ratusz, dom dyrektora, operę (!), szkołę, sklepy, bank... jak to zwykle w małym miasteczku.

Pomieszczenie ze sceną i widownią,
szumnie nazywane operą.


Autografy aktorów na ścianie za sceną.

Hotel

Jadalnia w domu zarządcy huty.

Scrrrrrrapbook!

Skansenów i starych miasteczek widzieliśmy już sporo, ale w żadnym nie było jeszcze domu prezentującego dawne techniki budowania - ścian konstruowanych z drobnych deszczułek i potem tynkowanych. T bardzo się uradował tym eksponatem, choć dla niego nie jest to znów taka nowość, bo zdarzało im się remontować stare chicagowskie domiszcza budowane jeszcze w taki sposób.


Chodziliśmy sobie zatem po tych domach, wsadzaliśmy nos do pieców i dymarek, dumaliśmy nad malowniczą zatoczką - ale trzeba pamiętać, że kiedy miasteczko było "żywe", nie dreptało się po zieloniutkich, równo skoszonych trawnikach i nie wdychało świeżego powietrza lekkiej bryzy znad jeziora. I cisza też na pewno tam nie panowała.

Na niektórych tablicach informacyjnych zamieszczono zdjęcia z tamtego okresu (a potem udało mi się jeszcze namierzyć internetowe archiwum, gdzie można sobie powoli oglądać fotografie w powiększeniu). Patrzę na twarze - dwudziesto-, trzydziestolatków, a nawet młodszych chłopaków - i próbuję sobie wyobrazić, jak wyglądało ich życie w tym miejscu, brudnym, hałaśliwym, z ogromnie ciężką pracą. Jak wędrowali pod górkę spod pieców do chałup, gdzie też nie było wielkiego bogactwa.




Kobietom też nie było łatwo - nawet zrobienie prostego prania wymagało długiego wstępu w postaci przytachania wody z jedynej pompy w mieście, zagrzania jej - a do tego znów konieczne jest drewno, potem palenie w piecu... a ja wrzucam do pralki, przekręcam pokrętło i nawet do tego mam czasem lenia.

Trzeba jednak zbierać się w drogę powrotną. (W tamtych czasach przejazd do Chicago - sześć godzin na południe - stanowił pewnie wielką wyprawę, a kto wie, czy nie podróż życia.) Zatrzymujemy się jeszcze w visitor center, oglądamy makietę i... kupujemy lody, co raczej w takich księgarenkach należy do rzadkości. Są to jednak jakieś lokalne specyjały, więc warto spróbować.

Uruchamiamy następnie audiobooka - Skrzypka na dachu - i suniemy najpierw do główniejszej drogi (nasz cypelek to raczej zabipie), a potem na autostradę. Do wygodnego mieszkania, gdzie ciepła woda płynie prosto ze ściany, a pranie robi się prawie-że samo.