poniedziałek, 29 czerwca 2015

15:59. diuny czyli preludium do następnego weekendu

Piękna pogoda wczoraj była - miłe ciepełko, ale nie skwar i bez wilgoci (choć moje dywaniczki wyprane w sobotę rano nadal są wilgotne); wybraliśmy się zatem na małą wycieczkę do Michigan, na Warren Dunes, zapewniające podwójne atrakcje: z jednej strony jezioro i piach, gdzie można odbywać plażing i smażing...


...z drugiej zaś - takoż piach, w postaci ogromnej góry.


Wycieczka owa stanowiła preludium do nadchodzącego długiego weekendu; wybieramy się bowiem również do Michigan, ale na jego przeciwny koniec, nad Jezioro Górne. Będziemy na Upper Peninsula - jak widać na wklejonej mapce, stan Michigan składa się właśnie z rękawicy na południu oraz z Górnego Półwyspu na północy:


Wydmy są piękne i kuszą siatką ścieżek. Okazuje się jednak, że wspinanie się na wzgórza jest o wiele trudniejsze, niż się wędrowiec spodziewa. Piasek osuwa się spod nóg, każdy krok trzeba powtarzać kilka razy i nadrabiać to, co się zjechało.



Zdołaliśmy jednak wreszcie wyleźć na najwyższy punkt i skorzystać z chłodu pod drzewami.



Uwielbiam ten letnio-jeziorny zestaw kolorów, proste trawy na wydmach, proste cienie, jakie rzucają... 


Cieszę się, że chwilami po prostu nic nie robiliśmy i był czas na całkiem zwyczajne patrzenie na te barwy, pogapienie się na to piaszczyste piękno.


Tylko powrót był trudny - po raz kolejny potwierdziło się, że miejsce spotkania kilku wielkich autostrad na południe od Jeziora Michigan i Chicago to punkt arcynewralgiczny i problem nie do rozwiązania. Przez lata budowano tam wiadukty i dodawano pasy, żeby usprawnić ruch - i kiszka, dalej stoi się w korkach. Tak długo, że można się z innymi kierowcami zaprzyjaźnić - stwierdził T.

Ale i tak było fajnie :)

sobota, 27 czerwca 2015

15:58. sobotni poranek

Taki poranek, że nie wiadomo, od czego zacząć. Nie mam porannej kraftolekcji, to mi się struktura dnia chwieje. Lista rzeczy, które można/należałoby zrobić jest długachna, od napoczętej strony do art journala poprzez zakupy i kończenie Samsonek aż po gotowanie i rozmaite formy kurodomostwa.

Na razie piję kawkę i chyba zaraz potem przystąpię do wyprania dywaników z łazienki - trzeba je wywiesić na balkonie, bo obawiam się, że podczas suszenia w maszynie zbyt wiele ich ubędzie. Dzisiaj zapowiada się dzień mniej wilgotny niż ostatnie tygodnie, więc w sam raz pora na takie przedsięwzięcie.

W związku z czym - oraz z poprzednim wpisem o portugalskim mydle - archiwalny teledysk Filipinek o portugalskich praczkach :)

czwartek, 25 czerwca 2015

15:57. portugalskie mydło czyli dużo tu Polaków

Wybrałam się do sklepu po mydło. Generalnie tego rodzaju zakupy robimy w tanich supermarketach, ale od czasu do czasu pozwalam sobie na special mydło jako kawałeczek luksusu (choć pewnie prawdziwie luksusowa kostka kosztuje z dziesięć razy więcej). Takie mydełko sprowadza też wspomnienia sprzed lat, z czasów conieco siermiężnych, kiedy Mama trzymała special mydła w szafie z ręcznikami albo pościelą, żeby szmatki przeszły ich zapachem. Przybywały gdzieś z zagranicy, jako prezent albo składnik jakiejś paczki, i dawały podwójną przyjemność, szafianą i łazienkową.


W sklepie udałam się najpierw ku półkom papierniczym i świeczkowym. Nic tam nie kupiłam (nawet nie zamierzałam), bo papieru w chałupie i tak jest za dużo, a ileż można notatek pisać. Świec w lecie się nie pali, choć mam dziwne podskórne przekonanie, że palenie świeczki wysuszyłoby to superwilgotne powietrze, jakie od kilku dni wisi w okolicy. Ale chyba jednak tak nie jest, bo zdaje się, że chemiczny proces spalania może nawet dodać wody. Grzebanie we wspomnianych towarach daje jednak wiele przyjemności.

Może też wiązać się z pewnym zaskoczeniem, jeśli kobieta kilka metrów dalej rozmawia przez telefon i stwierdza: Jestem teraz w sklepie, to nie mogę rozmawiać, bo tu jest dużo Polaków i rozumieją, jak mówię po polsku.

W tym momencie nie wiem, czy ma mi być głupio, że zawadzam pani, bo rozumiem po polsku, czy może zabawnie byłoby coś jej powiedzieć - po polsku właśnie - o tym rozumieniu :) Udaję jednak, że nic się nie dzieje i gmeram dalej w notesikach.

Polaków - a właściwie głównie Polek - rzeczywiście jest w tym sklepie sporo. Przyjechałam sobie w porze nielunchowej, żeby uniknąć tłoku na drodze i w samym sklepie, więc zastanawiam się, czy aż tyle osób nie pracuje? Jest para w wieku emerytalnym, to wiadomo. Pani emerytka ogląda szkła i cały czas coś nadaje, mieszając bylejaką polszczyznę z dość podłym angielskim, na dodatek lekko wulgarnym. Na stoisku biżuteryjnym klientka też rozmawia ze sprzedawczynią po polsku; właściwie mówi prawie cały czas ta ostatnia, zachwalając świecidełka. Uderza mnie, że zwraca się do klientki per ty, choć nie są aż tak młode, żeby spoufalanie się usprawiedliwić wiekiem. Nie jest to odosobnione zjawisko (kiedyś w supermarkecie spożywczym T doznał szoku, kiedy tak się do niego odezwano na wędlinach), ale kto wie, może panie akurat się znają.

Dziwnie się czuję po tym wstępnym tu jest dużo Polaków i rozumieją, więc wybieram moje mydełko (obwąchawszy chyba ze dwadzieścia kostek, w tym niektóre po dwa razy, to nie taka prosta sprawa) i zmykam ze zdobyczą do kasy. Po drodze kolejna pani wysyła dziecię z misją: Idź, stań już w kolejce, bo nie zdążymy do dentysty, ja tu jeszcze popatrzę. A w kasie, o dziwo, przeważnie kobietki o wyglądzie hinduskim plus jedna w hidżabie. Ot, tygiel.

Mydełko leży na stole i pachnie, uprzyjemniając mi produkcję peruk dla dwudziestu małych Samsonków na szkółce niedzielnej. Peruka to może za dużo powiedziane, ot - opaska na głowę z warkoczami z grubachnej włóczki. Ale to już temat niemydlany, na osobną historyjkę.

środa, 24 czerwca 2015

15:56. maziaje i klajstry

Od czasu do czasu kleję sobie coś tam w art journalu, ot tak, dla rozpędzenia rozumu albo też relaksacyjnie. Testowałam również pomysły na sobotnie zajęcia z Lili, ale teraz przeszłyśmy do koralików (zobaczymy, na jak długo, bo dziecię odkryło zeszłym razem, że nawleczenie nawet jednej prościutkiej nitki jest dość czasochłonne, szczególnie jeśli konsekwentnie odmawia się pójścia łatwiejszą drogą i bierze do ręki każdy koraliczek, żeby go palcami nałożyć na żyłkę :)

Jedne strony są bardziej udane, inne mniej... celem poniższej było zakiszenie brazylijskich znaczków, które wpadły mi w ręce. Wyszedł trochę plac budowy i bałagan, ale to dobrze. W końcu budowanie to też skill. I malowanie, do którego nawiązuje próbka kolorów z Wielkiego Sklepu Budowlano-Remontowego.




Tu też temat budowlany - bardzo mi się podobała wielkomiejska grafika, a szkoda było wyrzucić.



I trzecia strona z serii "koniecznie chcę to zakisić" - metka z biżu, jakie dostałam na Gwiazdkę w zeszłym roku:




I samo biżu:


Zaczęłam przy tym wszystkim nowy tom journalowy, bo w poprzednim było ponad siedemdziesiąt stron i już ciężko było je przewracać. W tym też kółka są ogromniaste, perspektywiczne :)

poniedziałek, 22 czerwca 2015

15:55. wiejska wyprawa

Wybrałyśmy się wczoraj z Alą na farmę, po raz nie-wiem-już-który, bo byłyśmy już tak zwyczajnie, i na małych owieczkach, i na strzyżeniu owiec, i na zwiedzaniu domu. Tym razem główną atrakcję stanowił hayride, czyli jazda na wozie na paczkach słomy. Tak naprawdę powinno się zatem mówić strawride, a nie hayride, ale trudno.

Na początku zahaczyłyśmy standardowo o centrum dla zwiedzających połączone ze sklepikiem. Zobaczyłyśmy przez okno powracający z poprzedniej rundy wóz i Ala tak się nim podekscytowała, że zasuwała za nim prawie że na zderzaku (nieistniejącym), a babcia ledwie za nią nadążała. (Zapamiętać na przyszłość: nie wybierać się na takie wycieczki w klapkach ledwo co trzymających się stóp.)

Piękne było to zatrzymanie i odetchnięcie wsią; spojrzenie na pola z budynkiem gdzieś na horyzoncie, podziwianie intensywnych kolorów lata i młodego życia w postaci urodzonych na wiosnę jagniąt i kurczaków. Ktoś mógłby powiedzieć, że jak się widziało oceany, górskie szczyty i kaniony, to pole kukurydzy nie zachwyci. A jednak... bo kawałki piękna są wszędzie.










piątek, 19 czerwca 2015

15:54. zmagania z Samsonem

Dano mi lalki i poproszono o dostosowanie ich do historii Samsona.

Z Dalilą poszło względnie łatwo, choć musiałam nabyć bazę do sukienki w dolarowcu, bo zwyczajnie jestem za cienka, żeby uszyć kieckę od zera. Ale doszyłam z tyłu rzepy i wielką czerwoną spódnicę, więc się liczy. Zrobiłam też małe koraliczki na druciku. Ponoć jeszcze zmierza do mnie okrężną drogą jakiś bling czyli świecidełka do ewentualnego przyozdobienia dzieła.


Z Samsonem rzecz jednak ma się zupełnie inaczej. Kiedy Kenowi zamieniłam turkusowe gatki na szatkę przypominającą standardowe biblijne ilustracje, wyszłą mi po prostu kobietka z krótką fryzurą. T oświadczył, że to nijak Samson nie będzie.


Ale ja się uparłam i zmontowałam perukę. Bo Samson miał długie włosy, więc może w ten sposób uda się jakoś wybrnąć z sytuacji.

Nie uda się. Powstała raczej egipska księżniczka, nadająca się ewentualnie do historii Mojżesza.


Na szczęście dano mi też i drugiego gostka - o wiele bardziej męskiego.


Ponieważ twarz jest aż tak realistyczna, podejrzewam, że to jakiś znany zapaśnik, ale że się kompletnie na rzeczy nie znam, to nie wiem jaki.


W komplecie są jeszcze Filistyni - jako tabliczka, którą można nosić, postawić albo nawet wykorzystać w teatrzyku.


Jak słowo honoru, nie spodziewałam się, że Keny są takie zniewieściałe. Mam wrażenie, że producent bierze tę samą twarz i tylko zmienia resztę czaszki - na gładko dla Barbiów, do posadzenia włosów, albo na wystająco, do namalowania czupryny Kenowi. O tempora, o mores. Gdzie ten świat zmierza.

środa, 17 czerwca 2015

15:53. taka sytuacja

Wychodzę z biura kilkadziesiąt kroków za gościem z działu konferencji. Słyszę, że ktoś w okolicy się wydziera, choć nie wiem dokładnie o co, bo rozpoznaję tylko gęsto lecące "f...". Daleko szukać nie trzeba - na drugiej części parkingu stoi nastolatek wymachujący rękami i generujący niezrozumiałe wrzaski.

Kolega z pracy idzie do swojego auta, ja też. Kiedy on już jedzie, a ja otwieram drzwi, przy młodzieńcu pojawia się jeszcze dwóch. Wrzeszczący wali kilka razy pięścią w bagażnik auta, obok którego stoi, oczywiście nie swojego. Kumple coś tam mu mówią, chłopak przestaje tłuc w blachę, cała trójka szybko się ulatnia.

Nie ma właściwie czasu na reakcję, bo sytuacja zmienia się zbyt szybko. Zresztą - co zrobić? Na policję dzwonić nie ma sensu, nawrzeszczeć na typka strach, bo może być na prochach i z tego powodu agresywny, może mieć broń, może się okazać, że jutro mam powybijane szyby w moim własnym aucie.

Widzę, że biurowy kolega zwalnia, przejeżdżając koło tamtego auta, ale nie wysiada, jedzie jednak dalej. Ja też prawie że się zatrzymuję - widzę na klapie bagażnika delikatne nierówności, pewnie od pięści. Kto wie, właściciel może nawet nie zauważy, auto jest srebrzystozłociste, kaloryfer taki, to nie bardzo się rzuca w oczy.

Tylko przez cały wieczór odczuwam dysonans - bo nie powstrzymałam się od myślenia "znowu te Murzyny", jako że cała trójka rozrabiaków była właśnie afroamerykańska. A jak się już tak zacznie myśleć, to wystarczy zrobić maleńki krok i już się przypomina, jak to spory segment porannych niedzielnych wiadomości poświęcony jest zwykle strzelaninom na "Murzynowie" i innym dziejącym się tam przypadkom.

A następnie myśli się o temacie dość częstym w ostatnich dniach, a mianowicie o filmie "Chiraq", który właśnie kręci się w Chicago i nawiązuje tytułem do tego, że afroamerykańskie okolice, tzw, "South Side" to niemal strefa wojny (gdzie ginie w strzelaninach więcej ludzi, niż żołnierzy amerykańskich na Bliskim Wschodzie).

I chciałby człowiek traktować wszystkich po równo, szlachetnym być... a tu co jakiś czas pojawia się taka czkawka. Sprawa nie do rozwiązania.

Z drugiej strony - moją najbliższą koleżanką w pracy jest teraz BBest. Afroamerykanka :) Kobietka mądra, bystra, bardzo ładna, z zębem i niezwykle solidna. A przy tym trochę taki przypominacz, żeby ludzi nie szufladkować :)

wtorek, 16 czerwca 2015

15:52. zdjęć z Izraela część druga

...a części będzie pewnie ze cztery albo pięć.

Israel/Jordan 2015 (2)

Czas umyka, tyle fajnych/ciekawych/potrzebnych rzeczy do zrobienia... w niedzielę przeczytałam ponad jedną książkę i jakieś mnie z tej przyczyny opadły wyrzuty sumienia, bo przecież należałoby się zająć czymś pożytecznym. Ha, wszystko przez Kindelka i nieustające pokusy darmowych książek z Amazonu :)

Ale teraz zrobiłam sobie poważną listę i podejmuję starania, by tak się nie obijać.

piątek, 5 czerwca 2015

15:51. na Ziemiach Przymierza

Zabrałam się za następny "artykuł" z Jerusalem Post IVRIT - wcześniej przebrnęłam przez jeden maluśki paragraf o pszczołach i miodzie, ledwie kilkadziesiąt słów, ale za to całkiem sama :) I bez podpórki w postaci polskiego albo angielskiego wersetu.

Ten dzisiejszy "artykuł" ma też jeden paragraf, ale ze dwa razy dłuższy, więc wyzwanie jest niebylejakie. Niestety, nie wyjechałam zbyt daleko z analizą poza tytuł "Szkło" - zchuchit זְכוּכִית- choć udało mi się przeczytać właściwie całą pierwszą linijkę. Na szkle się zawiesiłam, bo w słowniku było zaraz szkło powiększające, zchuchit magdelet זְכוּכִית מַגְדֶּלֶת, które mogę sobie podczepić pod gadol גָּדוֹל, duży. Zawsze łatwiej jest dokładać do czegoś, co się już wie.

Postanowiłam sobie następnie stworzyć zdanie o tym, że potrzebne mi jest szkło powiększające do mapy Stanów Zjednoczonych. I tu miało miejsce odkrycie - Stany Zjednoczone to Arcot Ha-Brit  אַרְצוֹת הַבְּרִית- Arcot od dobrze znanego erec i ha-arec (jak na samym początku, kiedy Bóg stworzył ha-szamajim i ha-arec). A Brit בְּרִית w Ha-Brit to również słowo znane ze Starego Testamentu - przymierze, jak choćby tu:

Łuk mój kładę na obłoku, aby był znakiem przymierza między mną a ziemią - 1 Mojż. 9:13

Czyli - mieszkamy na Ziemiach Przymierza :) 

Tekścik z JP IVRIT

czwartek, 4 czerwca 2015

15:50. gmalim czyli wielbłądy

Podróżnie dziś znowu, bo przecie nie będę zużywać internetu na narzek-posty o niezorganizowaniu ludzi i nieosotaniu... takie mi właśnie myśli chadzają po głowie, nawet w nocy i spać wtedy nie można.

Po co jednak i tu sobie o kłodach takich przypominać... lepiej pomyśleć o przyjemnościach; na przykład o tym, że się skończyło pierwszy Picasowy odcinek sprawozdania z Jordanii i Izraela:

Israel/Jordan 2015 (1)

Niedawno na FB pojawiło się kapitalne zdjęcie wielbłądów; jeśli przyjrzeć się z bliższa, to ciemne figurki są jedynie cieniami, natomiast rzeczywiste zwierzęta widoczne są jedynie jako jasne kreseczki:


A skoro o wielbłądach mowa... przywodzą na myśl arcyprzyjemne wspomnienia z wyprawy. Po pierwsze - serendypia w Jordanii, kiedy zjeżdżając z Góry Nebo nad Morze Martwe natknęliśmy się na stado kilkudziesięciu zwirzów. Oczywiście koniecznie trzeba było wysiąść, pooglądać, sfocić, zobaczyć, że taki wielbłąd wcina ostropate osty i chyba tak lubi, nic mu się najwyraźniej nie dzieje.

A na koniec jeszcze zapłaciło się wielbłądzim pasterzom butelkami z wodą :)


Drugim bardzo wielbłądzim miejscem była Petra, gdzie spełniło się moje marzenie JECHANIA na takim zwierzaku. Jazda spoko, ale początek i koniec to inna sprawa - okręt pustyni przechyla się jak podczas ogromnego sztormu :)


No i jeszcze Wadi Rum na koniec - taki sobie wielbłąd luzem, bez niczyjego nadzoru, i w przepięknej scenerii rodem z "Lawrence of Arabia". Egzotyka.


A w następnej kolejności - wycieczka o wiele mniej egzotyczna, ale też ciekawa: Jezioro Górne i Michigan (Upper Peninsula) na długi weekend czwartego lipca. Bo w Ameryce też bywają długie weekendy :) Planowanie wyprawy odbywa się w linkach po prawej.