piątek, 28 listopada 2014

15:11. (10) Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, czyli Muzeum Minerałów w Butte (poniedziałek)

[kontynuacja kroniki z wyprawy do Montany]

[poprzedni odcinek] [następny odcinek]

Muzeum Minerałów mieści się na kampusie szkoły, którą trzeba by chyba nazwać politechniką – Montana Tech. Stawiliśmy się w nim kilka minut po otwarciu i byliśmy jedynymi zwiedzającymi. A jest co oglądać!

Już samo wejście warte jest zdjęcia.



Z krótkiej rozmowy z panem opiekującym się muzeum wynikło, że trzeba koniecznie zwrócić uwagę na ogromniaste egzemplarze kwarcu dymnego – jeden w postaci pojedynczego szpikulca, drugi – jak bukiet.



Kilkanaście czy może kilkadziesiąt eksponatów siedzi w szafie pancernej – to cenne minerały z najbliższej okolicy, między innymi samorodek złota wielki na pół dłoni.


Nie mogliśmy pominąć pomieszczenia z minerałami świecącymi:

W zwykłym świetle takie sobie niewinne kamyczki...

...a w innym - zachwycają jaskrawym i barwami.

Ekspozycje na balkonikach przelatywaliśmy już dość szybko, ale byłoby to świetne miejsce dla kogoś, kto uczy się podziałów ze względu na strukturę, połysk, twardość itp. – przypomniały mi się książki o minerałach, których nabyłam kilka w epoce fascynacji tą dziedziną; prawie każda z nich zaczynała się od wstępu naukowego o podziale minerałów. A tu – każde pojęcie opatrzone jest „żywym” przykładem.


Kryształy nie przestają mnie zachwycać, podobnie jak i przeszlifowane powierzchnie ukazujące fantastyczną grę kolorów. Oszlifowane świecidełka też są ładne, ale jednak bardziej pociągają mnie mniej „ucywilizowane” kamienie. Jeszcze kilka przykładów cudów natury:








Dodatek specjalny - w niszy z boku głównej sali urządzono malutką ekspozycję o trzęsieniach ziemi, zawierającą między innymi bieżące zapisy sejsmograficzne:


I jeszcze dwie złote myśli ze ścian:

Civilization exists by geological consent, subject to change without notice.
Will Durant

I all things of nature there is something marvelous.
Aristotle

wtorek, 25 listopada 2014

15:10. niedoskonałość człowiecza

...czyli właściwie jeszcze parę słów o złodziejach czasu. Od zeszłego tygodnia patrzę na te wszystkie chwile, które znikają w czarnej dziurze naprawiania pomyłek. W pracy zaczęłam zaznaczać na świstku krzyżykami kolejne przypadki. Wczoraj było ich trzynaście... marnacja czasu na wielką skalę. I nie chodzi nawet o to, że wyrzuca się w ten sposób pieniądze, tylko po prostu o stratę czasu, niedbałość, niechlujstwo. Na tej zbylejaczonej diecie któreś tam ogniwo biurowego łańcucha pokarmowego dostaje wreszcie niestrawności, bo cyferki nie kłamią i księgowość po prostu nie przepuści obliczeń nie mających sensu, kwadratowego banera nie da się wstawić w prostokątną przestrzeń, wydrukowanie dwóch reklam full page na jednej stronie nie jest fizycznie możliwe.

I po prostu NIE DA SIĘ pewnych rzeczy zrobić bez ich naprawienia. A przeprowadzenie dochodzenia i naprawienie usterki zwykle zajmuje więcej czasu niż przyłożenie się i zrobienie danej rzeczy dobrze za pierwszym razem.

Złodziejami czasu są też ludzie całkiem bez sensu przychodzący porozmawiać. Nie cierpię tych przylatujących z hasłem Did you see my email? - szczególnie jeśli ów email był wysłany pięć sekund wcześniej, bo autor poderwał się z krzesła i pędził szybciej niż elektrony w drucikach przewodzących informacje. Człowieku, dajże mi chwilę na zareagowanie. Miej szacunek do tego, że może nie mam w tej chwili czasu na to, żeby rzucić wszystkim i przeczytać twój email, który najczęściej nie jest aż tak pilny.

Na drugiej stronie świstka z wpadkami zaczęłam stawiać krzyżyki po każdej wizycie i przerwaniu pracy. Po czterech godzinach dojechałam do dwudziestu siedmiu i... przestałam notować. Nie ma sensu. Niczego to nie zmieni. Chyba tylko dało mi to pocieszenie, że nie tracę rozumu i nie przesadzam, że ciężko mi jest cokolwiek w pracy zrobić, bo jak nie pomyłki, to nieustające wizyty. Gdybym miała drzwi, to byłyby obrotowe.

Zaczynam powoli myśleć, że to jedno z gorszych miejsc, w jakich mi przyszło siedzieć (a było ich co najmniej tuzin). Na skrzyżowaniu głównych arterii, przy drzwiach wejściowych (których otwieranie jest również moim obowiązkiem). Czasem przyjdą ze trzy osoby na dzień, jak dziś, czasem z dziesięć. I znowu trzeba się oderwać, rozkminić, po co przyszły, zadzwonić do osoby, jak nie odbiera, to przelecieć się po biurze i poszukać. I znów pięć - dziesięć minut poszło się paść. I tak w kółko...

Ale żeby nie było tak dołująco - zadowolona jestem z tego maleńkiego skrawka księgowości, jaki udało mi się opanować :) I intrygują mnie księgowe mechanizmy. Jeśli już się uczę, to chcę poznać proces, nie tylko bezmyślnie wklepać na pamięć poszczególne kroki. A jak dają naukę za darmo, to trzeba ją brać, nigdy nie wiadomo, co się w życiu przyda :)

czwartek, 20 listopada 2014

15:09. time thieves - złodzieje czasu

Ze złodziejami czasu kojarzą się zwykle zajęcia typu oglądanie telewizji, grzebanie w internetach czy granie w gry... ale są też i ludzie - złodzieje czasu, którzy przez swoją bezmyślność, niedbałość i popełnianie w kółko głupich błędów okradają z czasu człowieka, który musi te krzywości jakoś naprostować.

Tak się właśnie dziś czuję po pracy (którą przecież bardzo lubię)... kiedy mi nerwy puściły i ręce się trzęsły oraz w zasadzie wszystko inne. Kiedy człowiek, skądinąd sympatyczny, ale bez-myślny i bez-troski, znów narobił głupich błędów i najwyraźniej spodziewał się, że poprawię, co tam trzeba. Ale od jakichś dwóch tygodni nie ma chyba dnia, żeby czegoś nie spartaczył. Właściwie to nie wiem, czy od tych dwóch tygodni było coś czego NIE spartaczył.

Ucho się więc urwało, kropla przelała dzban. Trach. Od jutra wszystkie partactwa będą zwracane - na piśmie i z kopią do szefostwa, tak mojego, jak i człowieka. I ani nie drgną, dopóki nie zostaną poprawione. Nie jestem już w stanie pracować w taki sposób - żeby za dnia odkręcać to, co popsuli inni, a swoją przydziałową pracę robić wieczorem. Koniec okradania mnie z czasu. I koniec nerwów.

Wydrukowałam sobie piękny napis:

KEEP CALM
AND
DON'T LET TIME THIEVES
ROB YOU OF YOUR INNER PEACE.

I plan mam taki, że jutro zamknę się z laptopem w pokoju z drzwiami, wystawię kartkę, że pracuję nad pilnymi projektami. I może wreszcie się odkopię.


środa, 19 listopada 2014

15:08. a wczoraj było tak...

Nie dość, że zgroźne temperatury (podejrzanie często wpadają mi na ekran linki o globalnym oziębieniu...) w Chicago działo się wczoraj tak: na dom koło lotniska Midway spadł mały samolot transportowy; spaliła się stara szkoła (nawet była zaklasyfikowana jako zabytek), a że pożar był wielki, wstrzymano ruch trzech linii kolejki podmiejskiej; na Lake Shore Drive, bardzo ważnej arterii, spalił się autobus, co spowodowało zamknięcie drogi na dłuższy czas; w Tribune Tower, jednym z wieżowców w centrum, a zarazem siedzibie radia i telewizji, pękła rura, na skutek czego na dwadzieścia minut padło nadawanie programu radiowego.

I to wszystko zanim wyszłam do pracy, tzn. T zawiózł mnie swoją impalową limuzyną, bo z powodu małej epoki lodowcowej odwołano im pracę. Apokalipsa jaka, czy co?

(Z pewnością nie globalne ocieplenie.)

W departamencie kartek -takie tam, recyklingowe, z elementami wyciachanymi z tego, co mi podrzucono.


I z motylka od Mrouh :)



wtorek, 18 listopada 2014

15:07. minus dwadzieścia dwa odczuwalnej...

... i mróz w każdym stanie USA z wyjątkiem Hawajów. Nawet na północnej Florydzie przymroziło. Ciekawe, w którym stanie siedzi pan Al Gore od globalnego ocieplenia... ciekawe też, gdzie jest taki upał, że potrafi zrównoważyć takie mrozisko w połowie listopada na tak ogromnym terenie, a na dodatek zrobić taką nadwyżkę, żeby się podnosiła średnia temperatura na planecie. Doprawdy, nieźle się tam muszą smażyć.

Dziś druga porcja kartek z weekendu - wczoraj nic nowego nie powstało, bo byłam w knajpie na małym zlocie byłych i obecnych pracowników redakcji. Nie za bardzo lubię takie imprezy, bo kończą się obgadywaniem nieobecnych, ale byłam miło zaskoczona - owszem, mówiło się o innych, ale w sposób zupełnie niezłośliwy. Note to self - unikać grupy jadowitej, z którą, niestety, zdarzało mi się do tej pory jadać... Dobrze, że może być inaczej.

Co się jednak tyczy kartek - moja ulubiona w całym weekendowym urobku, z trójwymiarowymi tulipankami z dolarowca:



Z tego samego zestawu naklejek wyszło jeszcze to...


...i będzie jeszcze co najmniej jedna karteluszka tulipanowa. (Second note to self - choć podczas porządków w kraftowni milion razy docierało do mnie, że NIC NIE POTRZEBUJĘ, może to nie być prawdą w dziedzinie jasnozielonych baz do kartek. Ciagle mi ich brakuje.)

Na koniec babeczka urodzinowa, wyciachana z gromadki przygotowanej dawno, dawno temu. 



poniedziałek, 17 listopada 2014

15:06. spadł śnieg, pora na bańki!

W Chicagolandzie sypnęło śniegiem, który utrzymał się przez noc, więc poważna sprawa. Na dodatek przymroziło - żeby w połowie listopada było minus dziesięć?? Rano, niestety, trzeba było wprowadzić procedurę wyciupywania auta z lodu, choć nie był to najgorszy przypadek, bo najpaskudniej jest, gdy narośnie na wszystkich powierzchniach z centymetr twardej pokrywy i wtedy nawet otwarcie drzwi wymaga dłuższego odbijania lodu. Dziś zamarzły mi tylko jedne, te od strony kierowcy otwarły się po trochę tylko mocniejszym szarpnięciu (bo przecież nie chcemy pourywać klamek).

Na dodatek kobita kilka miejsc dalej uważa, że trzeba auto odpalać z pół godziny wcześniej, więc człek zmuszony jest wdychać spaliny (ha, swoje również, bo i ja odpalam na czas odśnieżania i odladzania.) Za to my wczoraj na kilka minut zakręciliśmy wodę w całym budynku, bo T wymieniał conectador de tocador czyli zaworek przy ubikacji. Ależ miałam power, kręciłam wielkim zielonym kurkiem i zabierałam wodę ludności w dwunastu mieszkaniach!

Na szczęście nikt spośród owej ludności nie zauważył suszy w kranie na tyle, żeby pofatygować się do piwnicy i sprawdzić, kto powoduje kłopoty. A bałam się - toć Szpion tuż-tuż, mieszka zaraz obok wejścia do Kurkowni. Na dodatek ciemno tam było, siedziałam z przygasającą latarką, którą wyłączałam, żeby się doładowała, więc na dobrą sprawę jarzyła się tylko komórka, bośmy mieli z T stałe łącze satelitarne - które stało się źródłem kolejnego dziwnego wrażenia, bo z jednej strony słyszałam łomoty w komórce, a z drugiej - echo tychże łomotów dobiegające rurą.

Kiedy zaś Misja Zaworek zakończyła się sukcesem, ukleiłam kilka kartek, poczynając od dwóch, w których głównym elementem są bombkowe wycinanki od Mrouh:






Lubię takie połączenia, lubię sobie o nich myśleć podczas klejenia - że bańki z jednego miasta w PL, biały papier z Ch., też w PL, fioletowy szlaczek z dolarowca (taka taśma samoprzylepna, chyba podróba washi), a grubszy biały karton ze sklepu drugiej szansy - z albumu, który rozłożyłam na czynniki pierwsze.

Kartek jest tak naprawdę więcej, bo się pojawiły zamówienia na zakładzie, ale przecież nie wszystko naraz :)

niedziela, 16 listopada 2014

15:05. (9) Najbogatsze Wzgórze Świata, czyli Berkeley Pit w Butte (poniedziałek)

[poprzedni odcinek]  [następny odcinek]

Ze względu na ogromną ilość bogactw mineralnych Butte nazywane było Najbogatszym Wzgórzem Świata, ale w ostatnich latach nabyło też określenia „największy skład toksycznych odpadów”. Mieści się on w jeziorze, jakie powstało w dziurze po kopalni odkrywkowej, skąd wydobyto miliardy (!) ton rud, z których pozyskiwano miedź, srebro i złoto. 

Dziś dziurę ogląda się z platformy widokowej (wejście oczywiście przez sklep z pamiątkami). Ogrom jamy zatyka – ponad dwa kilometry na półtora, głębokość koło 600 metrów w całości, z tym, że teraz mniej więcej połowa jest pod wodą.







Nagranie na platformie widokowej opowiada historię kopalni – od najwcześniejszych, pionierskich poszukiwań złota na zasadzie płukania, poprzez kopalnię z chodnikami, aż pod wydobycie odkrywkowe. Wykres na tablicy informacyjnej pokazuje niesamowitą ilość chodników – te wszystkie kolorowe szlaczki:


Woda w jeziorze jest mocno toksyczna – zawiera miedź, kadm, arsen i inne jeszcze pierwiastki; co dziwne, mimo wszystko istnieje w nim życie. Odkryto nawet niedawno glony żywiące się żelazem. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że ta woda może się przedostać do wód gruntowych, więc na brzegu zbudowano oczyszczalnię, która pompuje 45 000 litrów na minutę i odciąga zuo, po czym czystą wodę wpuszcza do pobliskiego strumienia. Tablica powiada, że ta oczyszczalnia została zaprojektowana tak, by działać na zawsze. Ciekawe... i pachnie trochę Titanikiem, który miał być niezatapialny. W każdym razie wygląda to na mądre podejście do ochrony środowiska.

W drodze do muzeum minerałów zatrzymaliśmy się jeszcze w zabytkowej części Butte, by pstryknąć kilka zdjęć budynkom przypominającym czasy świetności miasta, gdy żyło tu sto tysięcy ludzi przybyłych z całego świata do pracy w kopalniach. 







Na koniec jeszcze rzut oka na mapkę - to jeszcze nie koniec przebijania się na Zachód:


piątek, 14 listopada 2014

15:04. otwartych drzwi część druga

Dziś dokończenie ostatniej wycieczki do Chicago (pierwsza część TU) - na dobry początek słynne kukurydze, siedzące tuż nad rzeką i nawet zaopatrzone w przystań.



Jedna z najnowszych budowli w Wietrznym Mieście - Trump Tower.



A potem wyjechaliśmy na czterdzieste piętro Kemper Building i oglądaliśmy tenże sam świat z wysoka.



I bardzo nas to cieszyło - Ala chyba jeszcze nigdy nie była tak wysoko (ani nie jechała tak długo windą, i to złotą - bo wystrój właśnie taki złocisty i marmurowy.)


Widać było nawet słynną fasolkę (i dalej w tle Jezioro Michigan).



Czas pędził...


...ale załapaliśmy się jeszcze na Muzeum Mostu, umieszczone w wieżyczce takiej samej jak ta poniżej:


Muzeum znajduje się w miejscu, gdzie zaczęło się Chicago - tu właśnie stał Fort Dearborn (1803) i okolica wyglądała wtedy tak...

Źródło

...a sam fort tak:

Źródło

A dziś jest trochę inaczej :)



Pokazany powyżej most na Michigan Avenue, przy którym znajduje się muzeum, jest podnoszony - w muzealnej piwnicy można sobie spojrzeć na trybka, które poruszają tym gigantycznym ciężarem.


Ciekawie jest też oglądać budowy odbywające się tuż nad brzegiem - to niesamowita sprawa, że na miękkim, nadrzecznym terenie stają takie ogromne budynki. Korzysta się przy tym czasem z barek...


...ale trzeba ich pilnować, bo niekiedy się biorą i topią. Tak się stało na przykład tuż przed naszą wycieczką (choć już topielca nie widzieliśmy, bo zdążono go wydobyć.)

Źródło