czwartek, 19 listopada 2009

na glodzie

Jak wroce do domu, to caaaaaly wieczor bede siedziec i czytac kraftowe blogi... bo zaczynam odczuwac brak spowodowany ograniczonym, tepsowym dial-upowym polaczeniem, ktore od czasu do czasu wywala, a poza tym licznik mi tyka w rogu, ze juz na szostym impulsie jestem, a tu byl tylko szybki wskok na poczte, na FB i na szkieuka, i tyle :(
Albo nie, caly wieczor bede klachac z T, a blogaski czytac bede rano, bo zapewne wstane o wiele wczesniej, niz trzeba :)

środa, 18 listopada 2009

co teraz słychać

Kupilam sobie papier, wiec jest o wieeeele lepiej :) Minelo poza tym kilka dni i nikt jak dotad o grubosci nie wspomnial.
Zaprzyjaznilam sie ze sklepem artystycznym - nowym, utworzonymw naszej miejscowosci w marcu, bardzo fajnym.
Duzo nie pisze, bo dobranie sie do niniejszego ekraniku na tut. polaczeniu zabralo mi 7 minut, a impulsy drogie (zloty trzydziesci juz sie naklikalo). Ceny jak w Monachium na lotnisku... Z fejsbuka natomiast w ogole mnie wywalilo, a o wlozeniu jakichkolwiek zdjec mozna zapomniec, bo przeciez by chyba do wieczora zeszlo. Z polskimi czcionkami tez jest kłopot.
Natomiast tekscik przyniesiony na karcie podlaczanej przez USB sie nie da uzyc, bo... komputer potrzebuje specjalne oprogramowanie, zeby te karte przeczytac. Jak sie nie obrocisz...
Dzis mam wizyte u dentysty, zamierzam sie tez zatrzymac w sklepie za 2,50, gdzie sa rozne kraftowe skarby. W piatek kroi sie wycieczka do browaru, w sobote jedziemy do Kra.
A teraz ide sprawdzac poczte - mam nadzieje, ze gmail nie przerosnie mozliwosci tego sprzetu.

niedziela, 15 listopada 2009

640. co słychać

Słychać, że w ciągu pierwszych 48 godzin pobytu w Polsce trzy osoby powiedziały mi, że jestem gruba. Konkretnie w następujących formach: "a co, samolot cię nie chciał zabrać ze względu na twoją wagę?", "no szczupła nie jesteś" oraz "o, grubasko". Przy czym to ostatnie dziabnęła mi osoba, której nie znam, za to przy ludziach, w całym kółku znajomych.
Milknę, zatyka mnie, nie mam pojęcia, co mówić w takiej sytuacji - która zdarza się co roku, przynajmniej raz. Pierwsza myśl - "już tu nigdy nie przyjadę", ale jest to zamiar tyleż pośpieszny, co nieprawdziwy.

Może mnie ta Ameryka do cna zepsuła, ale nie jestem przyzwyczajona do tego rodzaju komentarzy. Ludzie TAM jednak jakoś mają "miększe" gęby, albo bardziej tolerancyjne.

A ja naprawdę nie jestem tak przeraźliwie gruba, choć miło byłoby kilka kg zrzucić.

Nic to. Jutro kupię sobie jakąś błyszczącą albo kolorową kartkę i będzie fajnie.

sobota, 14 listopada 2009

638. dojechałam!

Się przyjechało, nawet się doszło do siebie. I pomagało się robić uszka :)


Podróż była dość krótka, aż się zdziwiłam - bo zwykle dłuży się w nieeeeeskończoność. A dokładniejsze notatki są po lewej, pod hasłem "Polska 2009", jeno po angielsku, bo piszę je dla znajomych Hamerykańców :)

czwartek, 12 listopada 2009

638. jesteś nałogową krafciarką...

... jeśli spakowanie klamotów robótkowych na dwa i pół tygodnia zabiera ci więcej czasu, niż spakowanie ciuchów :)

środa, 11 listopada 2009

637. mniej, niż 24 h

Spakowałam się! W godzinę piętnaście. Została mi jeszcze łazienka i krafty. Założę się, że krafty zajmą więcej czasu :) Mężusiowi ugotowałam gulasz do zamrożenia, pakieciki lasagna siedzą już w chłodzie... Tylko stres obuwniczy był dziś wielki, bo poleciałam na ostatniochwilne zakupy i zasmucił mnie wielce fakt, że na moje szanowne kopytka chyba przestali robić buty. Letnie czy jesienne jeszcze się znajdzie, ale zimowe - kaplica. Mam podczas przymierzania poczucie kompletnej bezsilności, bo nie sądzę, że można jakoś rozmiar stóp zmniejszyć.

Chyba się od dzisiaj będę nazywała Kasia the Bigfoot albo Sasquatch :(

636. zębologia stosowana

Dentysta wczoraj mnie nie połknął, ani też nie odgryzł mi głowy, ale nie obyło się bez przygód. Najpierw rozwalił mnie zdeczka wystrój gabinetu i przyległych pomieszczeń, zapchanych licznymi eksponatami morsko-jeziornymi. Olbrzymie koło sterowe na postumencie, głowa od metalowego stroju nurka, liny i węzły, urządzenia nawigacyjne, wiosła, obrazy, shadow-boxy – i chyba też remont się tam odbywał, bo dechy jakieś leżały i parapety.

Potem był kłopot, bo pani nie mogła mnie znaleźć na liście pacjentów przysyłanych przez ubezpieczenie, czyli insiurę, jak mówi tut. Polonia (jak ja nie cieeeeerpię tego słowa.) Po rozkmince okazało się, że owszem figuruję w rejestrze, ale pod starym nazwiskiem! Widać kilka tygodni nie wystarcza, żeby aktualizacja dokonana na stronie internetowej ubezpieczalni rozeszła się po świecie. Co gorsza, będę dalej pod tym starym nazwiskiem, bo zębaczka w rejestracji powiedziała, że jak to zmienimy, to ubezpieczalnia w życiu się nie połapie. (Recepcjonistka miała szczękę wąską, a wystającą, prezentującą chyba z 90% klawiatury przy każdym uśmiechu.)

Następnie był drugi kłopot, bo chcieli mi pstryknąć szczęko-fotkę, nawet już obłożyli mnie ołowiem i umieścili na stosownym fotelu, ale machina za nic w świecie nie chciała się poddać perswazjom ani asystentki, ani samego szefa. (Aj, napisałam właśnie "persfazjom" przez f - bardzo dziwnie to wygląda.)

Miałam nadzieję, że pan dentysta załata mi ułamany kawałek plomby, ale nic bardziej mylnego: po prostu przeczyścił mi całość uzębienia, przy czym dowiedziałam się, że mam w zębach łaskotki. Na łatanie kazał się umówić osobno, więc powierzę to zadanie zaufanej dentystce w Polsce. Ot co. A ten dentysta – wilk morski zapewne wymyślił sobie, że w ten sposób wyssa więcej kasy z ubezpieczalni, jeśli przyjdę dwa razy.

No i tak się po kawałku usuwa zadania z listy rzeczy do zrobienia... i się w międzyczasie troszkę klei.



wtorek, 10 listopada 2009

635. zabawa z ogniem

W ostatniej chwili robie jeszcze kaftaniki na świece – na prezenty dla coniektórych osób odwiedzanych podczas nadchodzącej wyprawy. Prościutkie są, może trzeba dorzucić jeszcze cuś – jakiegoś ćwieczka albo może listek z dziurkacza, skoro nastrój i kolorystyka są dość jesienne? Plan jest taki, że każda będzie miała napis, na zdjęciu jedna jest jeszcze nieskończona.

W odpowiedzi na komentarz BogaczKi tu można zobaczyć wagon podobny do Nikowego, jak również poklikać po okolicy i pooglądać, co jeszcze ten akurat sklep oferuje. (Joann’s to sklep ogólnokraftowy, od papieru i szmatek poprzez drewno, modelinę, koraliki, sztuczne kwiaty do pędzli, płócien, tortownic i przedmiotów cukierniczych. Raj na ziemi, do tego fajnie tam pachnie.)

Tu natomiast jest moje nosidełko sfotografowane na chybcika w bałaganie, bo nie udało mi się akurat takiego znaleźć w sieci.
Poza tym to stresa mam takiego, że aż mi się jeść nie chce. Idę po południu do dentysty i umieram ze strachu, ale nie ze względu na ból bynajmniej, tylko to, co zębolog wymyśli. Nie mam w tym kraju szczęścia do stomatologii – pierwsza kobieta była żoną szefa eks-szwagra, więc przymusowo trzeba było do niej chodzić. Pani raz mi dała pięć zastrzyków w jeden ząb, bo sobie nie mogła trafić, a ja za to potem myślałam, że nie trafię do domu. Nie było też gwarancji, że jej plombki wytrzymają dłużej, niż parę dni. Inny pan proponował mi wyrwanie ząbka z dziurą oraz removable device, czyli ni mniej, ni więcej – sztuczną szczękę. „I tu po drugiej stronie korytarza jest taki fajny człowiek, który to może znakomicie zrobić.” Sitwaaaaaa! Dentysta nie z sieci nareperował i pięć lat później ząbek się trzyma. Inny zaś wyliczył mi tak straszliwą ilość napraw, że też wzięłam nogi za pas...

Dzisiejsza wizyta to kolejny nowy, na razie jest problem z ubezpieczeniem, bo jak wół jestem zapisana do niego, a jakoś się ubezpieczenie nie może dogadać z gabinetem.

Jak ja żałuję, ze jedyny fajny dentysta, jakiego tu spotkałam, dr Chavez, nie należy do naszej sieci :(

poniedziałek, 9 listopada 2009

634. cóż za weekend to był.

Dopiero w niedzielę wieczorem trochę wyhamował, kiedy zasiadłam nad lapkiem z raportem, który przyniosłam sobie z zakładu na zadanie domowe.

Głównym wydarzeniem był, rzecz jasna, kierrrrmasz. Zakupiono około połowy przedmiotów, jakie miałam, jeśli chodzi o koleżankę-luterankę, to też jej dość dobrze poszło. Zysk jest – oraz nabyłysmy usprawiedliwienie domowego bałaganu, jakie możemy przedstawiać naszym rodzinom, bo oto ten kram przynosi pieniążki!

Największym powodzeniem cieszyły się torebeczki z samo-przylepkami – poszły wszystkie, piorunem. Czyli mogę torebkować dalej i mieć etsy z przeproszeniem w nosie, bo na żywo nie można nastarczyć, a tam siedziały chyba z dwa miesiące i ani jedna nie znalazła nowego właściciela.

Oczywiście chodzi mi już po głowie chęć wystąpienia w jakimś następnym kiermaszu, może na wiosnę... muszę z Niki pogadać, czy też miałaby ochotę. We dwójkę jest łatwiej i raźniej, no i koszt stoiska dzieli się na pół.

Nie byłybyśmy sobą, gdybyśmy nie wykorzystały tych kilku godzin na lepienie. Niki przywiozła swój profesjonalny wagon skrapowy, a ja miałam okazję wykorzystać nosidełko, nabyte kiedyś na promocji, bo było wypchane rozmaitymi dobrami. (Teraz się zastanawiam, czy nosidełka nie spakować do Polski, ułatwiłoby to przechowywanie i przenoszenie w domu kraft-klamotów.)

Niki zakupiła gdzieś na promocji zestawy do robienia kartek, sama jeden wykorzystała, a drugi dała mi do obróbki podczas kiermaszu. W zestawie były też gąbkowe kwadraciki do tworzenia efektu 3d – cóż za fajny wynalazek! Będę korzystać.



Niejako na fali tworzenia zestawu zabrałam się za przerobienie kompletów kartek z dolarowca na hendmejdy. Na razie wytworzyłam na szybko testowe okładki i siedzą w nich te sklepowe kartki, ale docelowo wszystkie zostaną pocięte i użyte do zrobienia nowych.


I tyle na dziś... lista przedwyjazdowa nadal jest długachna, więc zabieram się wtrymiga za jej realizację.

sobota, 7 listopada 2009

633. tak to wygląda

Przygotowałyśmy wczoraj z koleżanką-luteranką stół w sali gimnastycznej przylegającej do jej kościoła - tak wygląda jego część. Największy procent sali stanowią... ciasta, ciastka, rozmaite wypieki, bo to w końcu "craft and bake sale". Natomiast tuż obok nas jest gość z dekoracjami wycinanymi z drewna - zdaje się, że spędzę te kilka godzin w towarzystwie jeleni na rykowisku, wiszących na jego wystawce po naszej stronie :) No, chyba, że ktoś te lejenie od razu zakupi.

Odczuwam lekki niepokój, bo jeśli nie będzie w ogóle zainteresowania, to zapewne będziemy zawiedzione... ale z drugiej strony nie ma się co głębiej zamartwiać, bo babki w pracy kazały przynieść wszystko, co się ostanie :)

piątek, 6 listopada 2009

632. listy

Nie chodzi o listy dostawane bądź pisane, tylko o to, że jak to zwykle przed wyjazdem bywa, zaczynają mi się mnożyć listy rzeczy do zrobienia, bo inaczej wyzapominam i będzie kłopot. Takoż mamy listę jedną wielką w pracy, drugą „na dzisiaj” i trzecią „przed wyjazdem”. Na szczęście niektóre czynności są drobne i na szczęście mam na to wszystko jeszcze tydzień.

Z tego, co mi doniesiono, dojechały do adresatów kartki gratulacyjne z okazji narodzin wnuk-siostrzeńca, zatem mogę je zaprezentować. I natychmiast wracać do kolejnej rzeczy na liście :)


czwartek, 5 listopada 2009

631. co by tu jeszcze zrobić...

Kartek się narobiło ponad 30 na ten cały kiermasz, mam nadzieję, że dzisiaj jeszcze zrobię kilka egzemplarzy takich, o – tu jest prototyp:

Ale świat jest przecież pełen pomysłów! Grzebie człowiek w tym necie i widzi tyle fajnych rzeczy, które chciałby czem prędzej wypróbować. Na przykład na wymianie na House of Art są kapitalne koszulki na kubki – jeden tu, drugi tu. Chętnie zrobiłabym sobie taki do pracy – może w Polsce wydziergam? Wprowadziłabym ewentualnie małą modyfikację zapięcia, bo kukardka jest miła i ładna, ale wiązać ją dzień w dzień może mi się nie chcieć. Zatrzaska? Rzep? (Chyba mi właśnie filce i nitki doszły do spisu kraft-przedmiotów zabieranych na wyjazd.)

Z newslettera SplitCoast Stampers wpadł mi pomysł na luminaria. Zapewne jest jakieś fajne polskie słowo na określenie takiego przedmiotu – lampion może? Luminaria jednak brzmią tajemniczo i świątecznie. Tu jest opis, jak sobie można takie cudo zrobić, razem z filmikiem na samym dole strony.

Nie ma szans na nudę jednym słowem.

PS. Z ostatniej chwili: super-pomysł matrioszkowy u CYNKI.

środa, 4 listopada 2009

630. maraton trwa

Maraton pracowo-przedwyjazdowo-kiermaszowy. Jeszcze tydzień tego stresu, zaczynam marzyć o tej pięknej chwili, kiedy przejdę już przez bramki na O’Hare, bo w tym momencie zwykle spływa na mnie ciepła i miękka świadomość, że należy się przestać czymkolwiek martwić, bo i tak jest za późno. Nic się już nie wysprząta, nie wyklei, nie wypełni się cyferkami ani jednego Excelowego arkusza. Ha.

Póki co – Exceluję na zakładzie na potęgę, w domciu usiłuję trochę po kawałeczku sprzątać i porządkować (wczoraj przykładowo odgruzowałam klozet ze spiżarnią i innymi rzeczami, ponownie można tam wchodzić i nawet się obrócić, jakby ktoś chciał.) No i kleję, pieczątkuję, robię zdjątka...





poniedziałek, 2 listopada 2009

629. papierowy maraton | paper marathon

I took a day off on Friday, and during this long weekend I sniffed a ton of glue and chopped a ton of paper :) A lot of projects made progress – like the Christmas cards for the craft event this Saturday. Most of them are shiny and glittery, so they qualify for submission to Simon’s challenge.

Then there is the cover for the photo album for my grand-daughter to be born in January (I’m planning to give the album to my family in Polska when I go there next week, and then I will be sending photos and pages by mail).

Also, a CD cover for my dad for a recording of a bunch of old sermons from our church, a pyramid showcasing Scriptures about the wonders of God’s creation, and finally a WIP – an little family album about the year 2009 on this side of the ocean. Pictures and embellishments to come.


Podczas wydłużonego weekendu nawąchałam się kleju co niemiara, i naciupałam papieru, że hoho. Przemieszczałam się pomiędzy kraftpokojem a tele-pokojem, bo odosobnienie znakomicie robi na kreatywność, ale z drugiej strony słyszę, że T właśnie ogląda super ciekawy program o Alasce, albo wręcz woła „jej, ale ciekawe, ale nie powiem ci co!”

Pomimo tych wędrówek ludów (i narzędzi oraz surowców) udało mi się zrobić cały rządek kartek świątecznych (kiermasz tuż-tuż, w sobotę), z których pierwszą zapodaję na listę błyszczydełek u Simona.


Następnie mamy okładkę na album wnuczki Alicji – pomysł jest taki, że zawiozę albumik do Polski, a potem będę dosyłać zdjęcia i „strony” w listach, które rodzina będzie sobie mogła w należytym porządku układać.

Dla taty mam cedeczko z całą górą archiwalnych wykładów kościółkowych, do których machnęłam też na szybko okładkę przednią i tylną.

Kolejny prezencik – piramidka z wersetami o naturze. Komponenty gotowe były już chyba z tydzień temu, ale jakoś leżały na szafce i leżały.

I wreszcie WIP – Work In Progress – na razie w trakcie pracy jeszcze albumik dla Rodziny, z około dwudziestoma fotkami naszych gąb, mieszkających po tej stronie Wielkiej Wody.

A w kolejce jeszcze to i tamto... A za oknem wiercą i dłubią, aż szyby drżą :)