niedziela, 30 marca 2008

słodka niedziela

Wybraliśmy się w niedzielę na wycieczkę zainspirowaną informacją z telewizyjnych wiadomości o tym, że w jednym z chicagowskich parków, North Park Village Nature Center, odbywa się Festiwal Syropu Klonowego. Nazwa być może przerasta charakter tego wydarzenia; niemniej jednak ciekawie jest zobaczyć, jak przebiega syropowy proces.
W parku jest kilkadziesiąt dość sporych klonów - pnie mają po 30-40 cm średnicy. Drzewa muszą być odpowiednio duże, żeby dało się je "wydoić"; przeważnie zaczyna się z nich korzystać, kiedy mają około czterdziestu lat. Wierci się w nich otworki, zakłada kraniki, zawiesza pojemnik - choćby tak prosty, jak plastikowa butla po mleku czy wodzie mineralnej, i potem pozostaje tylko czekać.
Z drzewa wypływa "słodka woda" - płyn rzeczywiście przypominający wodę, tyle że lekko słodki. Odparowuje się go potem przez kilka godzin, aż zgęstnieje i stanie się brązowy. I nic dziwnego, że w sklepie jest dość drogi, skoro z czterdziestu litrów płynu uzyskanego z klonu powstaje zaledwie litr syropu!
Widzieliśmy zatem i drzewa z kurkami, i piec, gdzie demonstrowano odparowywanie wody i wydawano maleńkie, ciepłe próbki do posmakowania. Baaardzo smaczne to było :)
Dla zwiększenia atrakcyjności imprezy urządzono jeszcze stanowiska, gdzie dzieciaki mogły znaleźć zajęcie dla swoich wszędobylskich łapek: pod kontrolą opiekunów wierciły dziurki w pniaku, ucinały wielką piłą plasterki (niby że "ciastka") z pnia mniej więcej grubości ramienia, a na stole przy parkowym budynku produkowały biżuterię: kolorowały "medale" z cieńszej gałęzi, po czym wierciły w nich dziurki i nizały na sznurek.
Większość zwiedzających wsadzała również nos do parkowego budynku, "centrum natury", gdzie oprócz kolekcji rogów i rozmaitych suchcieli można było również podglądnąć życie ula z przezroczystymi ściankami, połączonego rurką ze światem zewnętrznym. Dla mnie ciekawostką była też gałąź upiłowana przez bobra.
Sezon wycieczkowy można zatem uważać za otwarty.

kranik

kap kap

słodka woda przed odparowaniem


zagęszczanie syropu

sobota, 29 marca 2008

eko-notka, cała zielona

W pracy rozmawialiśmy wczoraj o dzisiejszym wyłączaniu światła. Jak zwykle wsadzam kijki w mrowisko, bo w takich ekologicznych gadkach najczęściej okazuje się, że jeśli zaoszczędzimy coś na jednym końcu, to na innym dzieje się coś, co to zaoszczędzenie likwiduje. Przykład - pakujemy zakupy do płóciennych toreb... ale w czym zbieramy śmieci? (U nas na osiedlu jest zarządzenie, że śmieci nie mogą być wyrzucane luzem.) Lecimy do sklepu i kupujemy worki-śmieciorki!
Inny przykład: jeździmy autami-hybrydami. No i pięknie, ale przecież energia w akumulatorach też się nie bierze z powietrza, a poza tym po pewnym czasie zostaje całe mnóstwo zużytych akumulatorów, dość ciężkich do zutylizowania.
Jedyne rozwiązanie to po prostu nie zużywać: gasić światło w nieużywanych pokojach, nie marnować papieru, brać krótsze prysznice. Podobna rozmowa była wczoraj.

Kelly: Jak to fajnie, jutro oszczędzamy prąd, pomożemy ziemi!
szkieukowa: No ale jak wszyscy włączą świeczki, to się dopiero nasmrodzi i gazów szkodliwych narobi!
K: Fakt... szkoda, że takiej godziny bez prądu nie zarządzą w lecie, bo wtedy nie musielibyśmy siedzieć w ciemnościach.
Sz: No ale... jeśli jest jasno i światła się nie świeci, to ciężko wtedy zaoszczędzić prąd przez niewłączanie światła...
[koniec rozmowy - zrobiło się absurdalnie.]
Myślę więc, że dzisiejsza akcja miała wymiar symboliczno-uświadamiający, a realne oszczędności były znikome. Nawet jak ktoś laptopa z gniazdka na ten czas wyłączył i jechał na baterii, to się nie ma co cieszyć, bo prąd i tak zużywał.
Zielony Komitet na zakładzie rozmyśla, jakby tu pomóc Ziemi w kwietniowe święto ekologii. Jeden pomysł jest taki, żeby zrobimy ściepkę, kupimy drzewo i zasadzimy je gdzieś przy redakcji. No i dobrze, o ile będą osoby, które zajmą się jego podlewaniem... A ja wymyśliłam dziś i zaraz w poniedziałek Komitetowi zapodam, że moglibyśmy się skrzyknąć w grupę i podłączyć się do akcji zbierania śmieci w okolicznych parkach i na szlakach turystycznych.

piątek, 28 marca 2008

Słuchanie na weekend

Sponsorem dzisiejszego utworu jest Tomasz Ś, Polak w USA, słuchający właśnie południowoamerykańskiej kompozycji w wykonaniu grupy Chinek.

piątkowe sprawozdanie kraftowe

Cały czas się coś tam dłubie... chłopaki się chyba przyzwyczaiły do nieustającego (TWÓRCZEGO!) bałaganu. Wczoraj ukleiła się kartka dziękująca z udziałem szmatkowych kwiatuszków z gałązki uzyskanej z dolarowca. Papier w kolorze starego złota (T podpowiedział mi tę nazwę - jak na faceta jest to niesamowita wiedza) przechwyciłam w pracy, bo wyrzucano całą rolkę.

W sobotę produkowałam korale koloru niekoralowego - z pulpy gazetowej. Potargać gazetę, zalać wrzątkiem, poczekać parę godzin, wycisnąć wodę, dodać kleju (jakiegokolwiek, który zasycha na przezroczysto), formować koraliki. Po wysuszeniu - można przyspieszyć proces w mikrofali, ale najlepiej po kilka koralików, a nie całą bandę naraz - gładzi się papierem ściernym i maluje na przykład akrylówkami i potem jakimś lakierem bezbarwnym. Najbardziej podobał mi się koralik pociągnięty białą farbą i następnie przejechany papierem ściernym - wygląda jak kamulec :)

Z okazji premii (i zachcioła) zamówiłam sobie dzisiaj literki. Zestaw magnetycznych napisów, razem z pieczątkowatymi uchwytami do nich, pojemniczkami, trzema tuszami i pensetami. Ale będzie zabawa!
I jeszcze na koniec kilka zakładek - dwie nawiązują do FL Wrighra (na zamówienie), a pozostałe są sporządzone z udziałem papieru z dolarowej wyprzedaży: jest biały, ale rysuje się po nim specjalnym pisakiem i wyłażą wtedy tropikalnie kolorowe wzorki spod spodu. Mam jeszcze w rozumie kilka pomysłów na wykorzystanie tego patentu :)



czwartek, 27 marca 2008

Zagwozdka językowa, a nawet dwie

Przeanalizowałam sobie dzisiaj trzy tubylcze słówka. Wymawia się je jednakowo, ale znaczenia są bardzo różne. Znajomość ich pisowni jest zatem ważna, żeby się nie wygłupić.
Pallet – to paleta, na którą składa się przykładowo paczki do wysłania, potem się je okręca folią i wysyła jako całość. Istnieje też pocztowy termin co-palletization, znany mi z naszego redakcyjnego światka: drukarnia zamiast wysyłać paczki z różnymi magazynami w mniejszych grupach (czyli jedna grupa obejmuje tylko jedną publikację), organizuje je po kilka publikacji w palety, myślę, że geograficznie, i wtedy wysyłka wychodzi taniej.
Palette – tego słówka używamy mówiąc o palecie malarskiej lub o palecie kolorów, jako o zestawie barw wykorzystanych np. w jakimś dziele sztuki.
Palate – podniebienie :). Mamy soft palate i hard palate, jak również użycie podobne do polskiego – upodobanie, wyczucie smaku, jak w zdaniu This is too ornate for my palate.

Problem numer dwa. Nikt w domu nie wie, jak odmieniać lasagna. Internetowy Kopaliński proponuje w ogóle lasagne, ale w tubylczych przepisach konsekwentnie widzę jednak lasagna.
Skutek zamieszania jest taki, że co zdanie, to inny rodzaj i liczba. W sumie fajnie jest miec takie eksperymentalnie dowolne słowo i wyginać język (w sensie language) jak... ugotowane paski lazaniowe. Tak więc w ciągu ostatnich dwóch dni można było usłyszeć w naszym mieszkaniu następujące wypowiedzi:

Idę się zająć lazaniami.
Podgrzeję sobie teraz lazaniego.
Ale mi fajna lazania wyszła.
Dziś na obiad mamy lazanie.
Lazań mi się przypiekł!
Co oni zrobili temu lazaniu?


Kopaliński nawiązuje również w swojej definicji do łazanek, ale to przecież całkiem inna potrawa: łazanki są malutkie i kwadratowe. Nic nam to nie pomoże.

poniedziałek, 24 marca 2008

czajna raz! raport z pożyczonymi zdjęciami

Dzisiaj wypożyczam zdjęcia od koleżanki z redakcji, która własnie wróciła z Chin. Zdaje się, że poniekąd trzymamy się razem, przynajmniej w zakresie podróży, przez to, że... nie trzymamy się z resztą kurnika :). Nie żebyśmy się "nie lubili", ale kurnikowe dziouszki na wakacje jadą do hotelu z wszelkimi wygodami, na plażę z parasolem, ewentualnie przedsięzabierają uczestnictwo w arcyzorganizowanej wycieczce w bezpieczne miejsce.

Rae i ja... wolimy miejsca bardziej niedostępne, choćby miały nawet być mniej ładne i wygodne.

Rae oraz Szef pojechali zatem do Chin na konferencję. Po ważnych obradach mieli dzień wolnego, kiedy zabrano ich na wycieczkę do kilku atrakcji. Trzeba jednak dodać, że sami stali się atrakcją - Szef ma dobre metr osiemdziesiąt, a Rae jest Blondynką z Niebieskimi, więc Chińczycy robili sobie z nimi zdjęcia jakoby z przybyszami z innego świata.

Zaczynamy od wjazdu na płatną autostradę... niby nic nadzwyczajnego, ale jednak te krzaczki na górze...
Skała z zestawem postaci Buddy.

Nie wiem, o co się rozchodzi z tym osznurkowanym drzewem, ale jest to dość niezwykły obiekt.
Rae i Szef mieli możliwość zwiedzania plantacji herbaty, a nawet dostali w prezencie po puszce zielonych listków. Nie omieszkam skorzystać z zaproszenia do wypróbowania. Podobno herbatę się wypija, a listki się przeżuwa. Hm.

Z tego, co mówi Rae, te budki na dachach to świątynki poświęcone zmarłym członkom rodziny.

Ostatnie zdjęcie - moje ulubione z całego albumu. Czyż to nie piękne?
A na Shutterfly pojawiła się druga paczka ze zdjęciami z naszej ostatniej wyprawy - między innymi najbardziej kolorowe miasto, czyli Campeche.

kilka koled na Wielkanoc

[wpis bez polskich liter]
My dzisiaj niestety zasuwamy do pracy, ale zeby przedluzyc nieco swiateczna atmosfere, zamieszcze kilka "koled" - piesni religijnych o tematyce wielkanocnej. Bylysmy wczoraj z Lady E i Ajgorem w "nowym" kosciolku - sama nie wiem do konca, jak te nowosc wyjasnic, bo historie ma kilkudziesiecioletnia. Jest wiec "nowy" dla nas i z pewnoscia pod wzgledem muzycznym.
Zjawilam sie tam w sam raz na dziewiata, powitano mnie milo (choc wejscie do miejsca, gdzie prawie nikt mnie nie zna i vice versa, nie jest takie proste :). Znalazlam sie w lawce z LE i... mozna powiedziec, ze runela na mnie fala muzyki! Kilkuosobowa orkiestra, lacznie z perkusja, trzy osoby prowadzace, slowa na ekranie... wszyscy wstaja i spiewaja z entuzjazmem, do jakiego nie jestem w religijnym spiewaniu przyzwyczajona. Nie minelo piec minut, a juz sie wzruszylam. Nie ma co przesadzac z makijazem na oczach, jak sie tam idzie.
Spiewalismy miedzy innymi "Christ the Lord is Risen Today" - piekny utwor, ktorego sie nauczylam w chorze tutaj, kilka lat temu.



Inna piesn z wczoraj - "Up From The Grave He Arose" - ponizej w wykonaniu... chinskim.



Jedna z moich ulubionych - "Were You There When They Crucified My Lord." Spiewalismy ja w polskim chorze (chyba nawet byla polska wersja) i tutaj tez. Czekam zawsze na ostatnia zwrotke - "Were You There When He Rose Up From The Grave" - ale niektore wykonania niestety ja pomijaja.



"When Israel Was In Egypt Land" - znany Negro Spirituals, chyba jedna z pierwszych melodii, jakie pamietam z dzieciectwa. Zebacz na przodzie tego chorku jest kapitalny :)



Na zakonczenie wsadzimy nos do Salt Lake City i posluchamy Mormon Tabernacle Choir - fragment "Mesjasza", rowniez o zmartwychwstaniu. Nie da sie wkleic - prosze sobie Tubke otworzyc.

piątek, 21 marca 2008

wiosna!

Dzisiejsze obrazki nie wymagają komentarza.

Na pocieszenie znalazłam sobie przefajną stronę kraftową; tyyyle fajnych pomysłów tam jest i na dodatek codziennie kilka przybywa! Koniecznie chciałabym spróbować, jak się robi koraliki z rozmokniętych gazet (papier mache), a może dałoby się też jakieś inne formy – korzystając z podobnych narzędzi, jak z masą solną? Hmmmmm.
I myślę, że mogłabym w ten sposób wyprodukować bałwanki na grudniowe święta, o ile takie grubsze wytwory dobrze się suszą. Do tego łapki z gałązek, filcowy szaliczek i twór gotowy.

Zrobiłam ostatnio kilka zakładek: w pracy miałam zamówienie na kwiatuszki i na... moro. Z deka niekompatybilne tematy, na szczęście nie chodziło o połączenie ich w jedno. Mam jeszcze jedno zamówionko – na zakładkę inspirowaną przez Franka L. Wrighta. Dłubałam wczoraj, kombinowałam – najpierw chciałam witraż zrobić, ale byłoby to niesamowicie pracochłonne z wycinaniem drobinek. Próby mnie nie zadowoliły, bo wychodziły ciągle krzywulce. Wysmarowałam więc akwarelkę. Powstaną chyba dwie zakładki – jedna właśnie akwarelowa, a druga z naklejonymi „cytatami” z Wrighta.

Na koniec podam jeszcze ważną informację, że mamy ostatnio kota sterowanego laserem. Pisklak zwędził kumplowi długopis-z-czerwonym-światełkiem i kot wnet by na sufit wskoczył, żeby czerwoną kropkę złapać. Ugania się po całym mieszkaniu, a my nie musimy się gimnastykować, żeby grać z nim w papierek albo w sznurek.
Młody wymyślił dodatkowo, że kota można wykorzystać jako... budzik. Posyła się czerwoną kropkę na śpiącego delikwenta i... wszyscy wiedzą, co następuje potem.

czwartek, 20 marca 2008

trrrrrt kręcą się trybka

Zdarza mi się czasem nadaktywność mózgu. Objawów jest kilka. Przesypują mi się, na przykład, w pamięci slajdy z wycieczek – tych najostatniejszych, jak i wszystkich innych. Pojawiają się nieproszone, bo skupiam się na jakimś raporcie czy tekście, a tu BRZDĘK, pustynie, góry, chmury, zakręcone hotele i osobliwe knajpki. Lubię wspomnienia, lubię te ilustracje, ale wolę mieć nad nimi jakąś kontrolę!
Drugi objaw to myślenie blogiem; cały czas snują mi się zdania w taki sposób, jakbym je pisała. Przychodzą mi też do głowy stosy pomysłów kraftowych (stąd wziął się szkicownik, bo wcześniej smarowałam obrazki na świstkach, co do niczego dobrego nie prowadziło.)
Chciałabym też przeczytać mnóstwo wszystkiego, bo zza każdego rogu wychylają się jakieś ciekawe sprawy; lubię sobie wieczoerkiem relaksacyjnie dziabnąć jakieś hasł ow Wikipedii i potem przeskakiwać linkami z jednego do drugiego. W ten sposób można dojechać do całkiem niespodziewanych rezultatów, a jeśli grzebanie zatoczy koło i wykaże jakieś niesamowite połączenie, to już normalnie jest raj!
W takich okresach nie jest wskazane wędrowanie do sklepu z materiałami do robótek, bo wszystko się może jakoś przydać; i tak chomikuję wtedy bardziej, niż zwykle rozmaite papiery, jakie przewijają mi się przez biurko w pracy. (Dzisiaj przykładowo Kinkos zjawiło się z nie do końca zapowiedzianą wizytą, zapodało kartę na zniżkę i zostawiło pudełko pełne skarbów; skarby odsiałam, rozdałam, wyrzuciłam, ale pudełko jest super – nada się wspaniale komuś na jakiś prezent, po lekkim udekorowaniu.)
Dobrze chociaż, że nie gra mi dziś w rozumie muzyka. To też się zdarza i bywa miłe, chyba że podobnie jak dzisiejsze slajdy powoduje brak koncentracji.

Z takiego nadmiaru aktywności wynikło najnowsze odkrycie. Zaczęło się od tego, że grzebnęłam na temat RSS – Really Simple Syndication, a to w celu agregacji (cudne słowo) czyli skompilowania nowości z mnogich blogów w jednym miejscu, z możliwością uporządkowanego czytania. Okazało się, że trzeba sobie programik zainstalować, a przed tym jeszcze zapodać jakąś aktualizację Windows. Na zakładzie mamy zakaz instalowania dzikiego oprogramowania, więc się poddałam.
Odkryłam jednak, że Google ma narzędzie o nazwie Reader (a jakże), gdzie można sobie właśnie zrobić listę blogowych subskrypcji i Reader potem ściąga nowinki. Mniam! Subskrypcje układa się w folderach, tak że mogę potem czytać tylko wpisy kraftowe, a fotkowe zostawić sobie na zaś.
Jestem tym wielce uradowana, choć są i drobne minusy. Z jakiejś przyczyny, kiedy dodaję subskrypcje, zakładowemu komputerowi przegrzewają się czasem styki i wyświetla brzydkie komunikaty, że mu brak pamięci. Ha, też bym tak chciała, kiedy ktoś zadaje niewygodne pytania!
No i wygląda na to, że blogi pisane na bloxie nie są przystosowane do pełnej współpracy – pokazuje się tylko wpis tekstowy, oskubany z wszelkiej grafiki. Nic to – nowa zabawka mnie i tak ekscytuje!

środa, 19 marca 2008

a dzisiaj na kolorowo

Dla równowagi po ostatnim filozowaniu rzucamy dzisiaj sprawozdanie z działalności papierowej. W ramach wstępu link do czegoś, co fascynuje mnie od małego, odkąd w książce "Śladami Pitagorasa", mieszkającej na półce Marcelego, wyczytałam rozdział o teselacji (?), czyli o płyteczkach. Kojarzą mi się i z mozaikami, i z witrażami, więc w sam raz pasują do moich upodobań. A tutaj można się znakomicie pobawić w mozaikowanie.
Następnie mamy stado zajęcy - fabryka wypuściła dwie serie filcowych uszaków, każda kartka inna.

Po raz kolejny odgrzałam też temat torebek - jedna pojechała do Pasierbiczki na święta i jakoś nie zdążyłam cyknąć zdjęcia. Rysuję sobie kształty, mam całą kolekcję w kajecie-szkicowniku... i ciągle nazbyt mało czasu, żeby choć po jednej z każdej serii! Są, niestety, dość czasochłonne, bo trzeba wymyślić, wyciąć formę całości i formy na elementy, potem z tych form jeszcze rzeczywiste elementy, potem posklejać do kupy... ale z kolei ten nowo nabyty papier jest niesamowicie kuszący i trudno się od niego oderwać.

Paige, koleżanka z kurnika, ma dzisiaj urodziny, więc na szybko zmontowałam takie coś. (Chętnie zrobiłabym jej torebkę, ale jedną już kupiła Kelly, właśnie z zamiarem podarowania Paige...)

I jeszcze na koniec skromna karteczka z wyrazami współczucia dla Laury na okoliczność śmierci jej dziadka.

wtorek, 18 marca 2008

Męczennictwo

Nie znam się zbyt głęboko na tematyce polityczno społecznej i grzebanie w niej nie należy do moich ulubionych zajęć. Takoż i na blogasku niniejszym nie ruszam takich spraw. Dzisiaj jednak sprowokowała mnie historyjka ogłaszana z hukiem na kilku, co najmniej, portalach, a mianowicie jak to amerykańska stacja telewizyjna nabija się z Donalda T.
Poszło o to, że w programie satyrycznym Saturday Night Live, w którym kpi się ze wszystkiego, prezenterka parodii wiadomości zapodała następującą informację:
“Poland's prime minister, Donald Tusk, visited President Bush in Washington this week to discuss modernizing the Polish military. Specifically, replacing all the screen doors on Polish submarines".
No i zrobiło się wielkie larum, że Amerykanie są okropni i wstrętni, bo kpią sobie z naszego Tuska, że chce – według tłumaczenia na wspomnianych portalach – modernizować armię poprzez wymianę moskitier w łodziach podwodnych. Grzebnęłam więc w necie, chcąc zgłębić zagadnienie i naturę moskitierowego żartu.
Zacznę od tego, że od razu widać kołkowatość osoby, która rozpętała burzę – bo odkąd to pisze się „moskitierów”??? O ile mi wiadomo, moskitiera jest rodzaju żeńskiego. Jeśli więc ktoś tak strasznie patriotycznie się oburza, to niechaj się najpierw swojego ojczystego języka nauczy.

Po drugie, nie jestem przekonana, że screen doors to akurat moskitiera. Screen doors to drzwi z siatką, montowane na zewnątrz zwykłych drzwi, zapobiegające wlatywaniu owadów do domu, więc niby jakieś pokrewieństwo z moskitierą jest. Ale chyba dalekie. Ha, a może screen doors tłumaczy się właśnie na MOSKITIER?
Wedle Wikipedii moskitiera to mosquito net. A prostego odpowiednika screen doors może nie ma, bo w Polsce się takowych nie używa (a szkoda).
Po następne: wyrażenie screen door on a submarine to określenie kogoś czy czegoś absolutnie zbędnego, a jednocześnie dowcip stosowany, jak przypuszczam, podobnie jak nasze „weź wiaderko i przynieś dwa litry prądu”, czy coś w tym rodzaju. Żarcik idzie nawet dalej, przekształacając się w dłuższe stwierdzenie: „Na łodziach podwodnych nie ma screen doors, bo nikt nie wie, jak zamontować je na drzwiach obrotowych”. Których, jak zapewne wszystkim wiadomo, na łodziach podwodnych również się nie stosuje – z oczywistych powodów. [The new Ohio-class SSGNs definitely don't have screens, because they can't figure out how to fit them over the revolving doors.]
Tak, że wykorzystano ten koncept w parodii wiadomości w programie satyrycznym, gdzie nie oszczędza się nikogo – ale przykładowo amerykańscy politycy osobiście się w tym programie pojawiają, wchodzą w interakcje ze swoimi „sobowtórami” parodiującymi ich w cotygodniowych skeczach, sami z siebie się śmieją. Nikomu kapelusz z głowy nie spada, a spotkałam się nawet z opinią, że pojawienie się w treści SNL uważane jest za zaszczyt, bo jest to program z kilkudziesięcioletnią tradycją itp.
Polacy jednak muszą się obrazić, rozdmuchać rzecz do rozmiarów międzykontynentalnego skandalu, trąbić wszem i wobec, że oto nastąpił niemalże zamach stanu. I dlatego nie sądzę, że przestanie się opowiadać Polish jokes, bo nawet jeśli same w sobie nie są śmieszne, to nasza reakcja może dostarczyć niezłej rozrywki.
Tyle. Wyluzujmy trochę. Albo powalczmy o rzeczy, które są warte zachodu, a nie machajmy metaforyczną szabelką wrzeszcząc, że znowu nas ktoś obraził.
Koniec manifestu :)

poniedziałek, 17 marca 2008

Upływa szybko życie, jak potok płynie czas...

Zdaje się, że tytuł notki pochodzi z jakiejś przysmęcającej piosenki. A mnie nie chodzi o to, żeby smęcić, tylko żeby brać z życia przysłowiowymi garściami, bo czas zasuwa jak japońska kolejka i na dodatek nie jest z gumy, ani żadnego innego rozciągliwego materiału. Dociera to do mnie ostatnio mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej – trochę dlatego, że kilka starszych osób wokół mnie niedawno zmarło albo jest poważnie chorych, na tyle, że odczuwa się właśnie ograniczenie czasu, jaki im pozostał.
Dwa czy trzy lata temu nie myślałam jeszcze o czasie i jego wykorzystywaniu; emerytura była pojęciem równie odległym, jak Księżyc. Teraz jednak jest bliżej (hm, może za często zaglądam w teleskop?), w rozmowach przewijają nam się stwierdzenia typu „trzeba robić zdjęcia, żeby było co na emeryturze oglądać”, albo „czy my zdążymy objechać te wszystkie ciekawe miejsca?”
Być może ogrom świata (w sensie kuli ziemskiej) i oferowanego przezeń materiału do zwiedzania również przyczynia się do tych nastrojów, choć teoretycznie na podróże małe i duże zostało jeszcze kilkadzieścia/dziesiąt lat... I właśnie teraz, kiedy dotarło do mnie, że wystawianie nosa poza USA czy nawet poza znane już kontynenty jest możliwe – przywaliła mnie ta wielkość. (Geograficznie Gwatemala to też Ameryka Północna, ale emocjonalnie odbieram to inaczej.)
Tak więc nie starczy życia i nie starcza też czasu w pojęciu bardziej codziennym: na wykonanie przede wszystkim tego, co się obiecało innym (korekty, tłumaczenia, dziełka artystyczne, album ze zdjęciami dla rodziny), na kurodomostwo (wielkanocne sprzątanie? Pfff, nie ma takiej możliwości), na czytanie, oglądanie, napisanie do znajomych, odwiedzanie, uczenie się... Ile razy wracam do domu i myślę sobie, że zrobię TRZY rzeczy, zanim pójdę spać – a tu wszystko się rozciąga, niczym malowanie kuchni w złotej myśli R. Reagana, i znowu się nie udało połapać ogonków rozbiegających się metaforycznie po otoczeniu.
Marudny może ten wpis – a nie tak miało być. Miało z niego wyniknąć, że choć z pędzącym czasem nie da się nic zrobić, to i tak życie jest piękne; absolutnie nie ma w nim czasu na nudę, jeśli tylko człowiek rozejrzy się dookoła prawdziwie otwartymi oczami.
Jeśli chodzi o wrażenia wzrokowe, to wczoraj udało mi się skompilować pierwszą turę zdjęć z wyprawy – patrz linki do wycieczkowych fotek po lewej. Opisy są po po angielsku, bo kurnik się domagał obrazków. Opisy polskie nastąpią... kiedyś :D.
Poza tym przez kilka ostatnich dni wytworzyłam chyba ze dwadzieścia zajęczych kartek – część się sprzedała, część jedzie do krewnych i znajomych Tomasza. Mam też pomysły na nowy „dyzajn” karteczek-torebek, oraz zamówienia na zakładki, oraz nowy papier (dostało się w pracy podwyżkę i premię, to się powędrowało do sklepu kraftowego).
I jeszcze znalazło się odjazdowe słowo.

środa, 12 marca 2008

ftorkowa tfurczość, czyli zajęczo i jajecznie

Udało mi się wczoraj trochę polepić. Znalazłam w książce kartkę z zającem na polu marchewkowym, zaadaptowałam na wzór wielkanocny. Zrobiłam jedną dla T, a tu niespodziewanie w pracy spostrzeżono i mam zamówienie na cztery. A i więcej pewnie by poszło. Zatem wieczorem zające będą się mnożyły jak... króliki :)

Kilka jajec...
I jeszcze kilka zakładek, przody i tyły - dla moich uczniów z okazji urodzin (akurat trójka miała urodziny w ciągu jednego tygodnia).

wtorek, 11 marca 2008

różne małe przyjemności

Można powiedzieć, że poluzowało mi się w rozumie po zeszłym tygodniu - w takim sensie, że jest miejsce na inne rzeczy poza pracą. I dobrze, bo dookoła są różne małe przyjemności, na które trzeba zwrócić uwagę i się nimi cieszyć (patrz słówko enjoy).
Z zeszłorocznej podróży na Dziki Zachód przywieźliśmy sobie sadzonkę sekwoi. Umieściłam ją zgodnie z instrukcjami w doniczce, ale albo śpi, albo umarła, bo nic się nie dzieje. Wyrósł natomiast chwast; T chciał się go pozbyć, ale mnie już w przeszłości nieraz ładne chwasty wyrosły, to nie dałam wyrwać. No i proszę - w niedzielę zakwitły dwa piękne, fioletowe kieliszki petunii!


Wczoraj zabrałam się też za zamówione przez Małżonka kartki wielkanocne. Tematyka zajęczo-jajeczna nie bardzo mi leży (w końcu te symbole nie mają kompletnie nic wspólnego z biblijnymi początkami tych świąt), a z drugiej strony zażyczył sobie, żeby były "katolickie". Posklejałam więc witraż z krzyżem - ze świadomością, że to nietypowe i że nawet kolory nie-takie.
Będą też ze dwa zestawy jajek - ale za to z kwiatysiami :) Na razie leżą sobie luźno, nie poklejone, więc nie jest to ostateczna kompozycja.

Dzisiaj rano w Home & Garden Television malowali domki na kamieniach. Może to trochę kicz, ale bardzo lubię wszelakie wersje domków i chętnie bym sobie taki namalowała. Niewykluczone, że przy następnej wycieczce na odpowiednie tereny będzie zbieranie kamulców :).
Zdjęcia podwędziłam ze strony, gdzie jest wyjaśnienie całego procesu.


Wczoraj też odkryłam nowy sklep-dolarowiec. Są w nim tysiące przedmiotów niepotrzebnych, ale z kraftowego punktu widzenia - można się obłowić! Miałam przy sobie dwa dolary z groszami, to przywlokłam do domu zestaw 6 pięknych papierów scrapbookowych oraz pudełko koralików.
Na koniec jeszcze zapodaję zdjęcie z Campeche - szliśmy sobie jedną z wielu wąskich uliczek, przy zakratowanych oknach. Zajrzałam między kraty... a tam PŁYTECZKI!

poniedziałek, 10 marca 2008

kolejny zimowy poniedziałek

Znowu posypuje śnieg. Przy całej mojej sympatii do białego proszku - mogłoby już przestać. Wiosny kcem! Znajomi w starszym wieku chorują, słabują, a mnie się zdaje, że wiosenne słoneczko byłoby radą na wiele z tych kłopotów.
Weekend minął tak sobie - z wizytą w meksykańskim sklepie, gdzie mówią po hiszpańsku i gdzie jestem jedyną "białą" osobą; gdzie tabliczki na produktach są po hiszpańsku (wielkimi literami) i po angielsku (tycimi). Zrobiłam zakupy (warzywa i owoce są supertanie), zabrałam sobie gazetkę reklamową celem nauki nowych słówek.
W sobotę zaszalawszy kuchennie sporządziłam potrawę z cukinii: kroi się cukinię na pół wzdłuż, wygrzebuje nasiona, a powstałe korytko napełnia się usmażonymi uprzednio warzywami i posypuje serem. I zapieka.
Po raz kolejny okazało się, że cukinia nie za bardzo nadaje się do jedzenia. Sytuacja ma się podobnie, jak z tequilą: jeśli trzeba się usilnie starać i łykać z daną rzeczą inne rzeczy, żeby nie czuć smaku tej pierwszej - znaczy to, że owa rzecz nie nadaje się do spożycia. Cukinia była w miarę zjadliwa, ale to dzięki wszystkiemu innemu, co na niej było, a nie swojemu naturalnemu smakowi.
O wiele lepiej wyszły mi "sezamki" - kupiłam sezam, przypiekłam go nieco na patelni, następnie oblepiłam nim sklepowe ciasto francuskie (wedle producenta przeznaczone na rogaliki) i cyk, 10 minut w piekarniku, pogryzałki gotowe.
Pitraszę nadzwyczajną jak na mnie ilość potraw chyba przez to, że czuję się przytrzaśnięta pracą biurową i potrzeba mi trochę kurodomostwa.
Poza tym wolałabym być w różnych innych miejscach, a nie w tym zimnie. Na przykład tam, gdzie powstały poniższe zdjęcia.
Na początek Tikal - dżunglowe zielsko, które uwiesiło się na drzewie.

I pozostałe fotki - Campeche, kolorowe miasto. Ławka na dziedzińcu katedry. Zdjęcie jakoby przypalone, ale nic dziwnego, bo słońce paliło żywym ogniem. Jeszcze teraz czuję skutki, a T opalił sobie (ciekawe kiedy) nawet podeszwy stóp. Schodzi mu skóra - dobrze, że z obu nóg, bo inaczej miałabym kulawego małżonka.

Dziedziniec w zabytkowym domu Gubernatora Tabasco, gdzie spędziliśmy naszą Campechową noc. Proszę uprzejmie zwrócić uwagę na płytki, którym zostanie niedługo poświęcony cały wpis, albo i dwa, bo takie ich tam było nagromadzenie.

Na koniec cienie w domu na rynku w Campeche, który ma wystrój z czasów hiszpańskich i za niewielką kwotę można go sobie obejrzeć.

piątek, 7 marca 2008

Dziś dla odmiany na pomarańczowo

Jadąc jeszcze na wycieczkowych wspomnieniach pitraszę meksykański ryż. Przepis mam z dwujęzycznego czasopisma „estylo”. Podczytuję je sobie tu pięć minut, tam pięć minut – z nadzieją, że jednak coś mi się do rozumu przyspawa.

Ryż meksykański Amandy

7 uncji ryżu długoziarnistego (10 uncji to mniej więcej szklanka)
14 uncji wywaru z kurczaka (może być z puszki)
3 łyżki masła pół łyżeczki posiekanego/zgniecionego czosnku
ćwierć filiżanki siekanej cebuli (filiżanka to z grubsza szklanka)
jedna trzecia filiżanki marchewki pociupanej na drobniutkie kostki
pół filiżanki siekanych pomidorów
sól i pieprz do smaku (nie dodawałam soli – tut. rosół z puszki jest wystarczająco słony)

Podgrzewamy wywar w garnku. Jednocześnie rozpuszczamy w drugim garnku masło. Podsmażamy na nim cebulę, czosnek i marchewkę – wedle przepisu 2 minuty. Dodajemy ryż i chwilę też podsmażamy, ciągle mieszając.
Wlewamy następnie gorący wywar (mocno syczy i może zapewne ochlapać, więc wlewamy powoli.) Dodajemy pomidory, sól i pieprz. Gotujemy (tak jak się gotuje zwykle ryż) na małym ogniu przez 20 minut. I smacznego!

Przy okazji przyswajamy słówka:
onza – uncja
cucharada – łyżka
cucharadita – łyżeczka
taza – filiżanka
a gusto – do smaku (sal y pimienta a gusto)

arroz – ryż
mantequilla – masło
ajo – czosnek (to już znamy z wycieczki zeszłorocznej na Dziki Zachód – była miejscowość Ajo)
cebolla – cebula (to już wiedziałam)
zanahoria – marchewka
tomates – pomidory, a jakże s
al y pimienta – sól i pieprz

W weekend będę eksperymentować z kolejnym przepisem z tego źródła - zapiekane cukinie z nadzieniem. Z dodatkiem "ognia", oczywiście - zakupiłam w tym celu bardzo malownicze paprysie habanero.

czwartek, 6 marca 2008

Bardzo żółty wpis

Wpis niniejszy jest bardzo żółty dlatego, że T przyniósł do domu (zamiennie za róże, którymi mnie nadal czesto obdarowuje :) "takie szczotki na łodygach jak rabarbar, podobne do dindilajów" - tak był łaskaw określić żonkile. Fakt, że w zwiniętym stanie może nie były najbardziej atrakcyjne, ale szybko się pootwierały i mamy teraz na stole cudną wiosnę.

Poza tym zaś cierpię na przepracowanie. Raz, że odkopuję się z zaległości wakacyjnych; dwa - odbywa się właśnie w redakcji zmiana bazy danych i, jak to zwykle się zdarza, transfer danych nie był idealny; dostałyśmy więc każda po swojej działce klientów do sprawdzenia i ewentualnie poprawienia. Moja grupa wygląda nienajgorzej, ale i tak jest to supernudne i dzióbane zajęcie. Cinderella job.
Siedzę na zakładzie po dziesięć godzin, wracam do domu, coś tam upitraszę ewentualnie na następny dzień i potem niby mam ochotę pokraftować, ale mi się straszliwie nie chce i z weną też cienkawo. Jedną zakładkę wyobraziłam sobie jeszcze przed wyjazdem, poskładałam materiały na kupkę i jeszcze nie została zrealizowana... A mogłabym natrzaskać zakładek i kartek na sprzedaż - bo chyba byłby w pracy popyt. W końcu święta idą.
No nic, widać w życiu jest tak, jak powiada Mędrzec Salomon (w parafrazie): jest czas kraftowania, i jest czas, kiedy zabawki na robótkowym stole leżą sobie i czekają na lepsze dni.

środa, 5 marca 2008

bul bul bul padwodnyj aparat

Wczoraj były same słowa, to dziś wsadzimy prawie same zdjęcia. Wywołaliśmy fotki z podwodnego aparatu - większość wyszła na turkusowo i nie za bardzo umiem to poprawić. Wspomnienia jednak zostały zapisane i to się liczy.

Na poniższym zdjęciu jest Mózgownik :)


I na koniec jedno zdjęcie w kolorach praktycznie takich, jakie były naprawdę:

wtorek, 4 marca 2008

pomiędzy Xpuhil a Xtacumbilxuna'an, czyli pułapki językowe

Na wycieczce spotkały naz kilka razy niespodzianki językowe. Z mety dowiedzieliśmy się, że "Uxmal" nie czyta się "uksmal", tylko "uszmal" - powiedział nam kierowca po drodze z kankuńskiego lotniska do wypożyczalni. (Podczas jazdy wyciągnęłam plan wycieczki i gościa przepytałam, bo głupio jakoś tak nie umieć nawet powiedzieć, gdzie się jedzie.) A jeszcze wcześniej osobnik czekający na nas na lotnisku poinformował nas, że nazwa ichniejszcego stanu czyta się "kintana ro", a nie "kuintana ru", jak prosiłoby się z angielska.

Następna pułapka czekała w Tulum - nie spodziewałam się, że w hotelu "Dwa Kokosy" nie będzie się dało porozumieć po angielsku; Tulum jest wszak ledwie dwie godzinki od Cancun i turystów tam bywa wielu. A guzik!

Wyskrobałam więc z pamięci kilka słów i... ku własnemu zdumieniu obstalowałam pokój po hiszpańsku. Jego jakość odpowiadała moim umiejętnościom w tym języku - znajdowało się w nim bowiem tylko łóżko oraz maleńka szafeczka z telewizorem (i pilotem). Drzwi wyglądały, jakby się dopiero co urwały od stodoły, a w łazience prysznic nie miał zasłonki i obawialiśmy się, że woda będzie waliła prosto do gniazdka z prądem. Obawy jednak okazały się płonne, bo strumień wody miał siłę podobną do spryskiwacza do roślin doniczkowych i nie było mowy, żeby gdziekolwiek "walił".

W "Dwóch Kokosach" mieliśmy też klimatyzację oraz całe mnóstwo atrakcji dźwiękowych. Naprzeciwko drzwi, za przepierzeniem z patyków, znajdowała się całkiem spora i jak na tamte tereny porządna restauracja; grała w niej muzyka, oglądano mecze i ogólnie nie oszczędzano strun głosowych. Koło północy odbyło się jeszcze wykładanie z hukiem krzeseł na stoły. Natomiast niedługo potem - miałam wrażenie, że jakieś pięć minut później - zaczęły piać koguty. Koguty zaś zbudziły ciężarówki, których warkot wkręcał się nam do pokoiku z dość ruchliwej ulicy przed knajpą.

Tak, że chrapanie współśpiącego, jak się okazuje, może stanowić jedynie namiastkę snu w prawdziwie atrakcyjnym dźwiękowo miejscu. Nie ma jednak co narzekać - w Dwóch Kokosach spędziliśmy jeszcze dwie ostatnie nocki. Lepsze są znane przeszkody od nieznanych, a i cena $25 za noc jest wysoce atrakcyjna.

Jeśli zaś chodzi o nazwy wspomniane w tytule notki, to należy je wymawiać "szpuchil" i - uwaga, skupta się - " SZTAkumbilszuNAAN." Jak się dobrze zaakcentuje, to nie jest takie trudne, ale na pierwszy rzut oka długaśna zbitka i jeszcze dwa iksy na dokładkę mogą nieco straszyć.

W żadnym z nich nie byliśmy - dookoła Xpuhil było kilka ciekawszych ruin, natomiast ten drugi park, gdzie główną atrakcję stanowi wchodzenie do suchej cenote, był z niewyjaśnionej przyczyny zamknięty. Nazwa jednak RZĄDZI i nie mogłam się powstrzymać od wmontowania jej w jakąś historyjkę.
Od dzisiaj piszę "xpadel", "xpinac" i "xpiculec".

poniedziałek, 3 marca 2008

kilka zdjęć na wtorek

Zaczynamy dziś od zdjęcia "ze-z liściem"; pochodzi ono z wioseczki kreolskiej o nazwie Gales Point, mieszczącej się na cyplu w lagunie Morza Karaibskiego; cyplu tak chudym, że w niektórych miejscach ma ledwo kilkadziesiąt metrów. Było to chyba najbardziej karaibskie / kreolskie miejsce, w jakim się znaleźliśmy; na końcu żwirowej drogi - i świata. Ze znakami "tędy na lekcje bębenka", kokosami, rozlatującymi się chałupami na palach i rozrzuconymi bezładnie liściami palmy. I Kreolem, którego angielszczyznę było zrozumieć nader trudno, bo sama w sobie inna, a i jego przerzedzone uzębienie nie ułatwiało zadania. I jeszcze z molo z równie wybrakowanymi szczebelkami, z któego rozciągał się przepiękny widok na półwysep.

Zdjęcie drugie to Tikal - włażenie po długaśnej drabinie na jedną z piramid. Mam sobie niby lęk wysokości, ale z drugiej strony prawdopodobnie jest to jedyna wizyta w tym miejscu, więc szkoda byłoby nie wyleźć. Nie jest to aż tak trudne - wystarczy patrzeć przed siebie, nie w dół. Przed nosem ma się zaś zielska na wyciągnięcie ręki, to i nie ma takiego strachu. Dopiero po wydrapaniu się na górę, na wąski podeścik BEZ BARIERKI, uginają się nogi. I wszystko.

W pierwszych zwiedzanych ruinach, w Tulum, zetknęliśmy się ze "smokami" - iguanami, czy też legwanami. (Nie będę się wymądrzać zoologicznie, bo szpec ze mnie żaden.) Natrzaskaliśmy ogromną ilość zdjęć smoków, by dowiedzieć się na dalszych przystankach, że jest to zwirz równie pospolity, jak w Chicago wiewiórka. Siedzą sobie te smoki na trawie czy kamulcach i grzeją łuski na słoneczku, za przestraszone najpierw nadymają kołnierz (zdaje się, że jest to specjalnością samców, obdarzonych dodatkowo malowniczym grzebykiem na grzbiecie), potem machają głową, a jeśli to nie pomaga, to zmykają pędem do najbliższej dziury.

Przed wycieczką pisałam o tym, że wybieramy się na ZIU oraz nurkować w cenote. Z cenote nic nie wyszło, bo chcieli nam wcisnąć wycieczkę dwugodzinną, a to pochłania więcej czasu i pieniążków, niż zamierzaliśmy. ZIU jednak się odbyło - poniżej Tomasz pędzi na sznurku przez zieloną dżunglę.

I na koniec wsadzamy jeszcze nos do kolorowego Campeche: tuż po przyjeździe zwaliły nas z nóg, dosłownie i w przenośni, krawężniki, na któe trzeba wchodzić po schodkach. Nie wiem do końca, czy miało to być zabezpieczenie przed powodzią (wszak Campeche jest na samiuśkim brzegu Zatoki Meksykańskiej), czy starano się jakoś wyrównać poziom.

Wreszcie dramatyczne zdjęcie tamtejszej katedry, której mamy chyba ze sto zdjęć, bo Tomek nie mógł się powstrzymać od pstrykania :). Nie ma jednak wątpliwości, że budowla sama w sobie jest piękna, a nocne oświetlenie jeszcze dodaje jej uroku.