Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zakladki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zakladki. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

1428. life is good

Weekend, jako to weekendy mają we zwyczaju, przeleciał pędem - ale udało mi się załatwić trochę różności z listy rzeczy do zrobienia. Z przyjemnością dokończyłam zakładeczkę, której komponenty widoczne były wśród bałaganu prezentowanego w poprzednim wpisie.




Zrobiłam też dwie malutkie kartki na bazach zakupionych podczas wyprawy do krafto-sklepu - bo i na wyprawę znalazł się czas, a to na skutek odwołania zaplanowanego wyjścia. Ponieważ napatoczyły się kupony na zniżki, a i uznałam, że nadszedł czas kupienia sobie małego prezentu - nabyłam Gelatos! Takie - o, zestaw czterech metalików. Chodziły one już za mną od dawna, więc czem prędzej zabrałam się za testowanie. Nie jest to przedmiot, bez którego nie da się żyć (a bez takiego trymera byłoby w kraftowni o wiele trudniej) - ale można uzyskać ciekawe efekty. Może się pofoci i przedstawi w osobnym poście.

Odbyłam trochę wiosennych porządków - nareszcie przyszedł w miarę ciepły dzień, to i balkon umyłam, bo odpaliliśmy po zimowej przerwie grill na mięsko i warzywa - mniam! Przy okazji - dość dobrze idzie nam akcja odchudzająca. Jedziemy głównie na szeroko rozumianym zielsku, z niewielkim dodatkiem mięsnym i chlebowym. Słodyczy nie kupujemy wcale, z pozołdów to raczej od czasu do czasu jakiś czips, ale bez przesady.

Podgoniłam też trochę nauki na kursie o Bliskim Wschodzie i nawet zaliczyłam test, choć jestem nieco rozczarowana, bo na teście wielokrotnego wyboru, na którym można korzystać z notatek i wszystkiego, wypadałoby może zebrać więcej punktów, niż 11/15. Ale to nic, testy w ogólnym rozrachunku wnoszą niewiele punktów.

Im dalej w las, tym więcej drzew na tym Bliskim Wschodzie - chwilami nie ogarniam, ale na szczęście Pana Profesora można przewinąć i przesłuchać jeszcze raz. Dowiaduję się jednak fantastycznych rzeczy i choć nie spamiętam szczegółów, to ogólny ogląd pozostanie. Od czasu do czasu kręcę tylko głową, wspominając lekcje historii (szczególnie w liceum), gdzie wymagane było zaprucie na pamięć zyliona szczegółów, a mało co się z czymkolwiek wiązało. Pani była dość zmierzła, ale też i ciężko ją winić za całokształt - sory, taki mamy program nauczania. I nie za bardzo wiem, jak by to naprawić - przejść na naukę bardzo po łebkach, ale za to wykorzystać czas na rozciąganie niteczek między postaciami i wydarzeniami? Może teraz jest już inaczej i bardziej sensownie. Bo naprawdę szkoda, żeby dzieciaki wychodziły ze zniechęceniem do takiej fajnej dziedziny.


piątek, 4 kwietnia 2014

1427. po wyprawie

Dawno już nie było tak wielkiej dziury w zapiskach - a z wyprawy powróciliśmy już ho-ho temu. Nie ogarniam jednak tego wszystkiego, a im starsza jestem, tym bardziej nie ogarniam (a nie powinno przypadkiem być odwrotnie?) Tyle rzeczy by można wiedzieć, grzebać, czytać... Zapisałam się na darmową edukację z uniwersytetu w Tel-Awiwie o tym, jak wyłaniał się dzisiejszy Bliski Wschód i z jednej strony nie jest to wiele, jakieś półtorej godzinki wykładu do przesłuchania tygodniowo (w zgrabnych odcinkach), ale też robię sobie notatki, doczytuję w wiki itp.,  więc idzie powoli. Frajdę z tego mam jednak nielichą, szczególnie przypominając sobie porównawczo wymuszoną naukę historii w szkole czy nawet na studiach. Poza tym teraz dużo rzeczy się wiąże i generalnie uczenie się nowych rzeczy jest łatwiejsze.

To tak, jak z językiem - w kilka godzin jestem w stanie wciągnąć dość sporo hiszpańskich słówek, bo przyczepiają się do już istniejących - angielskich czy francuskich, albo gdzieś tam nawet do łaciny. Słówek hebrajskich weszłoby pewnie z dziesięć razy mniej, bo nie mają się na czym opierać, to wyciupywanie całkiem świeżego chodnika w mózgowym kamieniołomie.

Szybkie wciąganie hiszpańskich słówek w samolocie się przydało, bo w Kostaryce jest masa bardzo miłych ludzi, którzy ni w ząb nie znają angielskiego. To było jedno z większych zaskoczeń na wyprawie. Spodziewałam się, że ponieważ jeździ tam ponoć "mnóstwo Amerykanów", to i Kostaryka się dostosowała i nauczyła angielskiego. Nie wiem jednak, gdzie by owe mnóstwo Amerykanów było - możliwe, że siedzą po kurortach i tam też łatwiej się dogadać. Górale sprzedający queso ani pani z przydrożnego straganu z fruterią i verdulerią nie zawracają sobie głowy przystosowywaniem się do turystów.

Niemniej jednak udało nam się niejeden raz dopytać po hiszpańsku o drogę, zainstalować na noclegach, zamówić jedzenie w knajpkach, zwiedzić parki narodowe, kupić znaczki na poczcie (to dopiero była przygoda!), wymienić pieniądze w banku, dopytać o płacenie w dolarach w rozmaitych miejscach i o godziny otwarcia, zatankować, pozyskać kwitki na parking, nabyć owoce rozmaite... A za każdym razem, kiedy okazywało się, że osoba mówi choć troche po angielsku, odczuwałam wielką wdzięczność :)

Uważam jednak, że przy podróży do obcego kraju wypada choć troszkę zapoznać się w miarę możliwości i czasu z jego językiem, a nie oczekiwać, że to ów kraj nauczy się z nami dogadywać.

=======

Trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi zabrałam się dziś rano za mały krafcik - jest bowiem wiele pożyteczniejszych i potrzebniejszych zajęć... niemniej jednak mała kraftoterapia się przyda, poza tym rzuciłyśmy sobie wyzwanie z Mrouh, którą również świerzbią palce, poza tym wkrótce nadchodzi cały rządek okazji, na które będę potrzebowała kartki, poza tym trafia się... możliwość udzielania krafto-lekcji, więc trzeba odmrozić umiejętności.

Takoż i na biurku w kraftowni pojawił się mały bałaganik, a z niego wykluwa się drobiazg, tag/zakładka:



czwartek, 2 lutego 2012

1098. seryjnie

Sprężyłam się wczoraj i wysklejałam sześć kartek, więc w sumie seria chryzantemowa (itp.) składa się z siedmiu sztuk, każda przynajmniej ciutkę inna, bo choć łatwiej jest zrobic taśmociąg i pacnąć wszystkie jednakowe, to moja dusza nie za dobrze znosi takie akcje i utrudnia sobie sprawę.


Ponieważ jestem wdzięczna Pani-z-Pracy za zamówienie, w ramach podziękowania zrobiłam jeszcze szybką zakładkę z resztek:


A szukając w klozecie czegoś zupełnie innego (zdaje się, że szmatki, coby na pionierską modłę załatać wyrwę w rękawie Tomkowej odziezy roboczej) natknęłam się na zestaw skrapowy, który ma już dooooobre kilka lat:


Dostałam go najzapewniej od kogoś, bo kolory i motywy nie do końca "moje", ale skoro już są, to na pewno się je jakoś wykorzysta :)


(Tym bardziej, że inna Pani-z-Pracy poprosiła o trzy kartki, tym razem w tonacji fioletowo-niebieskiej, zdaje się, że pójdą na tapetę pieczątki z kotami i żyrandolami, bo coś mi do tej pani pasują.)

czwartek, 20 października 2011

1009. granatowa zakładka

W zeszłopiątkowym słoiku w zaprzyjaźnionej Kawiarni pojawił się owoc niezwykły, a piękny (i trochę na dodatek trudny w obsłudze.) Te kuszące pesteczki obrośnięte przezroczystą substancją, prawie jak szklane paciorki...

Z tej inspiracji została u mnie chyba tylko gama kolorów, a i to nie wiem, czy czasem nie naciągana, przynajmniej w marnym świetle dzisiejszego poranka :) W każdym razie mamy zakładkę wielce pomocną, bo zawierającą odmianę czasownika hablar, a to w celu wgryzienia się w hiszpańskie końcówki. Jak na razie, mam wrażenie, że są nie do przejścia, ale się nie zamierzam poddawać.


Wykorzystałam okładkę z jakiejś biurowej broszury, dawno już zrecyklingowanej, conieco ścinków z pudełka ścinkowego (nic a nic w nim nie ubywa, a wręcz odwrotnie), no i trochę koralików itp. do skonstruowania dyndadełka. Wszak zakładki z dyndadełkami to przyjemność.

wtorek, 18 stycznia 2011

897. sznurki i tekturki

Prowokacja czyli wyzwanie na SP dotyczyło szarego (czyli brązowego) papieru, tekturki i sznurka. Skołowałam w pracy obwolutę z kubka ze Starbucksa, reszta była w domu. Wypróbowałam najpierw na zakładce, czy mój biały tusz będzie ładnie widoczny na tym szarym papierze. Przy okazji po raz kolejny poszły w ruch stempelki zielskowe ze sklepu Tuluz w Krakowie. To będzie mój drugi ulubiony zestaw, bo tych zawijaskach, które dawno temu sprezentował mi T i które cały czas mam pod ręką :)

Okazało się, że biały tusz to najwyżej może robić za jakiś cień, a główny wzorek trzeba jednak odbić innym kolorem. No, a potem poszedł w ruch pędzel, akrylówki, śladowe ilości zielonego brokatu, nici... no i sznurek, z którym miałam największy problem, w końcu zdecydowałam przeciągnąć go przez dziurki na okrętkę.


Z ciekawostek meteo: dziś padały z nieba szpilki :) W ogóle pogoda jakaś taka niezdecydowana, wczoraj lało i śnieżyło, zrobiło ślizgawicę – niezwykle podstępną dlatego, że breja na drodze wcale nie sugerowała, że nie da się na niej zahamować.

czwartek, 21 stycznia 2010

676. zakładka propagandowa

Zaczęło się od tego, że wygrzebałam z czeluści klozetu ceramiczny domek na świeczkę i zapach – przyjechał z Polski, był prezentem od Kasi. Niespodziewanie bardzo się Tomkowi spodobał, być może ze względu na jego domkową profesję. Skoro już zaczęliśmy gadać o świeczkach, to wyciągnęłam z innych czeluści lampkę „alchemiczną”, która z kolei wieeeeele lat temu została zakupiona w Niemczech, potem mieszkała w Polsce, aż wreszcie przybyła tu. Też fajna i chcieliśmy ją odpalić, ale jest pewne utrudnienie, bo potrzebna jest do niej oliwa, a nie świeca.

T udał się w zeszłą niedzielę na Wielkie Poszukiwania – wbrew pozorom, zakup oliwy (a może oleju?) do tego rodzaju świecidełka to nie taka prosta sprawa. Namierzył ją wreszcie w Michaels – i przy okazji na wyprzedaży (czyli na selu, jakby powiedzieli tut. Polacy) nabył dla mnie dziurkacz Marthy Stewart z wzorkiem miastowym. Do pewnego stopnia przypomina on nawet Chicago – wyraźnie ma Sears Tower i budynek z bańką wodną na dachu, choć nie widać wcale Hancocka. Może się po prostu nie zmieścił w krajobrazie.

I stąd właśnie wzięła się propagandowa zakładka, recyklingowa zresztą – Chicago, my kind of town.
A tu jest odnośna piosenka:

czwartek, 10 września 2009

589. z kraftowego stołu

Po pierwsze – prezentuję odpowiedź na słitaśne wyzwanie ScrapLabu – kolorosfera numer trzynaście była różowo-brązowo-waniliowa, coś jak lody, kulka waniliowa, kulka malinowa, na wierzchu czekolada. Różowości nie są raczej moimi standardowymi kolorami, ale od tego przecież mamy wyzwania! Od czasu do czasu trzeba wyjść gdzieś poza granice, które człowiek sam sobie mniej lub bardziej chcący ustawił.

Z drugiej strony – dostałam torbę ze skarbami od Niki z Księgowości. Niki była kiedyś demonstratorką dla firmy Close To My Heart i zostały jej góry drobiazgów, które obecnie porządkuje. Stąd ta torba, zawierająca książkę z zestawami kolorów i przykładami prac, stosik maleńkich akrylowych stempelków (cal na cal), blaszkę świąteczną, a przede wszystkim – heat gun. Czy ktoś wie, jak to się oficjalnie po polsku nazywa? Ta dmuchawa do embossingu na gorąco? Przecież chyba nie gorący pistolet :D

Poniższa zakładka była właśnie drobiazgiem podziękowawczym dla Niki za te przydasie – wykorzystałam rozetkowe pieczątki, które słabo tu trochę widać, ale są.

Po drugie zaś, chciałam się podzielić nową techniką, jak przywędrowała wczoraj do mnie w newsletterze Split Coast Stampers. Tutaj jest opis ze zdjęciami, bardzo prosta sprawa. Kolor moich kafelków wziął się z pomazania kredą za pomocą palca, potem piecząteczka i kolorowanie kredkami. Chciałabym jeszcze wypróbować, co się stanie, jeśli pomaluję to Mod Podge czyli glazurą. Kafelki powinny nabrać blasku i mam nadzieję, że się nic przy tym nie rozmaże.


środa, 29 lipca 2009

557. românește

Z partyzanta powstała zakładka. Otóż mamy na zakładzie stażystę-małolata, który właśnie zabiera się za naukę... siódmego języka. Jak na amerykańskie środowisko, jest to wyczyn nie z tej ziemi, ale też i wspomniany małolat nie jest standardowym Amerykaninem.

Urodził się mianowicie w Mexico City, gdzie od razu nauczył się hiszpańskiego (od taty) i angielskiego (od mamy-amerykanki.) Następnie poszedł do niemieckiej szkoły, „bo była dobra”. Potem w szkole średniej zapisał się na francuski, a po drodze jeszcze poduczył się portugalskiego w związku ze szkołą sztuk walki.

Teraz zabiera się za rumuński ze względu na dziewczynę :). To nam daje sześć języków – siódmy to ponoć kataloński, którego nauczył się od dziadka.

Postanowiłam przekazać mu grubachny słownik angielsko-rumuński (i odwrotnie), który zakupiłam wieeeeele lat temu, kiedy też próbowałam swoich sił w tej dziedzinie ze względu na licznych rumuńskich znajomych. Rumuński okazał się trudny, a do tego znajomi mówią świetnie po angielsku, więc motywacji nie było i słownik tylko zbiera kurz.

Zakładka zawiera jedyne słowo, jakie mi pozostało z tamtej zabawy – pace, pokój. Starałam się, by wyszła w miarę "męska" (ach, co za ból... bez kwiatysiów...), z polskim akcentem, w powiązaniu z literaturą.


piątek, 9 stycznia 2009

406. tag challenge | wyzwanie tagowe

A little late for the New Stash Challenge... here is a tag/bookmark I made using the present I bought myself: the Chandelier Stamp. I’ve been thinking about it for a year probably, seeing it in other people’s work… Finally, I bought it on eBay. Smiles! And then Joann’s sent me a bunch of discount coupons, so I used one for a set of acrylic stamps with elegant borders and scribblies.
The chandelier is also painted with iridescent nail polish, but you can’t see it here… it glistens nicely in the light, though. (Hope the smell goes away soon :D).

Tagowe wyzwanie polegało na wykorzystaniu prezentu otrzymanego na święta, ewentualnie prezentu, który człowiek kupił sam sobie. Żyrandolowy stempel marzył mi się od dawna, podglądałam go w dziełach na różnych blogach i wreszcie dokonałam zakupu na eBayu. Do tego Joann’s przysłało mi górę kuponów na zniżki, więc jeden z nich zużyłam na zestaw akrylowych stempelków z ramkami i zawijasami.
Żyrandol jest pomalowany opalizującym lakierem do paznokci, czego tutaj nie widać, ale w świetle fajnie błyszczy. I mam nadzieję, że zapaszek niedługo się ulotni :)


środa, 17 grudnia 2008

twórczość

Na setkach blogasków praca wre, trwają przygotowania przedświąteczne... a u mnie jakoś klapa w tym roku, może się wyeksploatowałam conieco w Polsce. Zrobiłam tylko kilka prościusieńkich kartek opartych na fotkach, które udają, że są stare. I tyle. Można powiedzieć, że biorę swego rodzaju urlop, bo zawsze wysyłam więcej kartek, niż dostaję, a część osób – nawet z rodziny – przez ostatnie dziesięć lat się ani pisknięciem nie odezwała.


Ale tak naprawdę to brakło mi czasu i werwy. Starzeję się chyba, bo po powrocie z Polski nie mogłam dojść do siebie i mowy nie było o wieczornym kraftowaniu. W pracy padam na mordkę, tonę w ciągle nowych zadaniach (a w dzisiejszych czasach ponoć trzeba utwierdzać pracodawcę, że się jest absolutnie niezbędnym trybikiem w machinie, co też czynię). A w domu jakoś ostatnio bardziej wolę w kuchni kraftować, niż w papierach. Co nie zmienia faktu, że czeka kolejka przedmiotów do wykonania, część z nich terminowa.
Wracając zaś do kraftów z Polski... powstały cztery świąteczne piramidki, w tym jedną kończyłam już tu, ale za to zaczęłam Ogdena (wreszcie!). Jedną z nich, całkiem białą, zapomniałam chyba sfotografować... Zrobiłam też dwie spontaniczne tago-zakładki, bo żal było wyrzucać ładne pudełka :). W drodze do wyszydełkowałam czerwony szal dla Pasierbiczki, a w drodze z – jakieś 80% czarnego szala dla Paige. Aha, i jeszcze skończyłam śmieciowy album. A potem kreatywność się zatkała, czego absolutnie nie można powiedzieć o pomysłach, które płyną szerokim strumieniem.








poniedziałek, 27 października 2008

weekendowe produkcje

Pracowało się ostro przez kilka ostatnich wieczorów… wyprodukowało się nieco sukienkowych zakładek (na razie starczy), trzy bladwijzery (jeszcze kilka by się przydało), oraz zaczęło się strony do „śmieciowego” albumu o tematyce podróżniczej. Śmieciowego i złachanego trochę na przekór, bo jest przeznaczony dla osoby niezwykle uporządkowanej. Większość materiałów pochodzi z recyklingu: bazy to manilowe okładki, jakie w pracy przeznaczono na makulaturę; do tego bibułki, też z przesyłek otrzymywanych w redakcji. Conieco ilustracji z magazynów, miedziane malowanie przez plastikową krateczkę, jaka towarzyszyła zamówionej pizzy. Chcę też koniecznie wypróbować odbijanie „pieczątek” z folii bąbelkowej.
Nie jest to jeszcze koniec dekorowania stron, bo mam przykładowo stosik dżinsu utarganego z Pisklakowych spodni, ćwieki, koronki (które akurat nie będą z recyklingu). No i zdjęcia pewnie też zostaną obskubane na brzegach, może potraktowane papierem ściernym, bo zamierzam je wywołać na papierze fotograficznym, a nie z drukarki.
Natomiast okładka prawdopodobnie powstanie z wieka od pudła z pizzą, na którym jest pięęęęęękny rysunek gondoliera wśród weneckich budynków.

Zmieniając temat na krafty kuchenne – wyprodukowałam też ciasteczka pod nazwą „napoleońskie kapelusze”. Trochę z kulfonem, bo pierwsza partia ciasta wyszła mi przeraźliwie słona; tak to jest, jak się robi trzy rzeczy na raz i wyczyta w przepisie, żeby dać łyżeczkę soli, a tak naprawdę trzeba było ćwierć łyżeczki! Dobrze, że mam we zwyczaju podskubywanie surowego ciasta. Kulfon wyjechał do śmietnika –na szczęście ciasta robi się tycio-tycio, więc wielkiej marnacji nie było.
przepis na 2o ciastek (filiżanka = w przybliżeniu szklanka)
Ciasto:
filiżanka mąki
1/3 filiżanki cukru pudru
1/4 łyżeczki soli
6 dkg masła (chłodnego)
1 żółtko, lekko ubite
łyżka mleka
Nadzienie:
1/4 filiżanki orzechów włoskich
2 łyżki cukru
1/2 filiżanki słodzonych płatków kokosowych
1 białko, lekko ubite
Dekoracje:
dżem malinowy (najlepiej bezpestkowy)
1/4 filiżanki cukru pudru
1 1/4 łyżeczki wody
1/8 łyżeczki olejku waniliowego
Ze składników ciastowych robimy ciasto - standardowo, najpierw nożem, potem zagniatamy. Formujemy dysk, pakujemy w folię, wkładamy na godzinkę do lodówki.
Na nadzienie ciupiemy orzechy na drobniutko. Potem miksujemy z cukrem, dorzucamy kokos i białko, miksujemy dalej. Masa będzie "kudłata", nie gładka.
Ciasto schłodzone należy się rozwałkować dość cienko i wycinać koła o średnicy ok. 7 cm. Nałożyć na środek mniej więcej łyżeczkę nadzienia (mnie wchodziło nieco mniej), podwinąć i przyklepać z trzech stron, formując trójgraniaste kapelutki. Piec na potłuszczonej blasze około 12-15 minut, do zrumienienia (szczególnie wystającego kokosu), w temp. 350 stopni F.
Czekamy, aż ciasteczka ostygną. Wtedy na czubek każdego nakładamy ciutkę dżemu malinowego. Potem robimy lukier z cukru pudru, wody i olejku waniliowego, kapiemy nim na ciastka. Czekamy aż zastygnie (albo i nie), konsumujemy.
Moja refleksja jest taka, że połączenie orzechów, kokosu i dżemu malinowego baaardzo mi odpowiada. Nastepnym razem będę jednak robić podwójną porcję i zmienię technologię montażu: tym razem kładłam kółka na blachę, potem nadzienie, potem nożem podważałam brzegi celem posklejania. Bardzo możliwe, iż wygodniej byłoby to robić, trzymając ciastko w ręce i dopiero gotowe układać na blasze. Można układać dość gęsto, bo kapelutki nie za bardzo rosną.

PS. Link do historyjki o gościu, który NAPRAWDĘ za bardzo zawierzył GPSowi :D

piątek, 24 października 2008

co się zrobiło, co by się chciało zrobić

Wczoraj powstało pięć sukienek, zgodnie z obietnicą przysiadłam i trochę pokleiłam. Zakładki nie mają jednak jeszcze dyndadełek, więc przedstawiam jedynie zajawkę.

W całości natomiast mogę pokazać kocyk dla zwirzów, jaki powstał z części włóczek, jakie dano mi w pracy. Cała dumna z siebie jestem, bo się nauczyłam nowego wzoru! Chevrons, czyli zygzaki. Gzygzaki.


A na weekend caaaała kolejka czynności... I tak się nie wyrobię, więc od razu nastawiam się na spokojne podejście do sprawy. Oraz umilam sobie życie kontaktem z ładnymi rzeczami, na przykład techniką haftu blackwork, którą już dawno temu widziałam w internecie i myślę, że kiedyś na pewno ją wypróbuję, szczególnie jakiś wzór kwadratowy z kwiatkiem czy rozetką. Kilka linków:
Opis z Wikipedii
Sampler
Sampler z bloga
Dalsze wzory
I primer dla początkujących.

A tu jest jeszcze obrazek ilustrujący wzór z tej strony, też się kwalifikuje ponoć jako blackwork. Ach, gdyby tak jakiś krajobrazik azjatycki...
I jeszcze na sam koniec muzyczka. Zaczyna się słuchanie kolęd – na początek w wykonaniu... chińskim, „Twelve Girls Band”. Kapitalna sprawa, dobrze znane melodie, a jednak niezwykłe w brzmieniu tradycyjnych chińskich instrumentów.

czwartek, 23 października 2008

jak rozciągnąć czas?

Obiecuję sobie, że dzisiaj wieczorem już NA PEWNO znajdę czas i moc na kraftowanko. Jakoś ostatnio „mi schodzi”.
Nie żebym się całkiem obijała – wyprałam przykładowo stertę prania ręcznego, co dla mnie jest dużym wydarzeniem; idzie zima i swetry w większości właśnie wędrują do miednicy, a nie do pralki, a potem na drewniany stojak-suszarkę.
Pracuję nad tłumaczeniem bardzo ciekawego tekstu o tym, jak nasze wyznanie dotarło do Polski. Słucham sobie mp3 po polsku i spisuję po angielsku – kapitalne ćwiczenie dla rozumu, który z wiekiem conieco jakby zwalnia. Poza tym odkryłam, że w Windows Player można sobie plik spowolnić i to bardzo pomaga w takiej pracy, o ile ucho przywyknie do trochę dziwnego tonu głosu.
Mowa trwa godzinę, a jestem mniej więcej w połowie. Potem trzeba będzie jeszcze raz przesłuchać, sprawdzić i wyszlifować. Odczekać parę dni, jeszcze raz przeczytać i ewentualnie poprawić. Oczywiście będzie to jeszcze sprawdzone przez "native'a".
Tekst powstał kilkadziesiąt lat temu i autorem jest chyba ktoś, kto od wielu lat nie mieszkał w Polsce, więc napotykam pewne akhem idiosynkracje, których nie da się przetłumaczyć, bo... nic nie znaczą, takie jakieś dziwne zbitki słów, które miały chyba ukwiecić przemówienie. Nie narzekam jednak, a raczej z uśmiechem wczuwam się w atmosferę.
Wniosek o tym, że mówca spędził długie lata w Stanach opieram zaś na tym, że struktura zdań jest w większości zbliżona do angielskiej, więc można praktycznie jechać słowo po słowie, jak się słyszy w spowolnionym pliku :).
Z dzieciakami przegryzamy się przez liczebniki porządkowe – pojawił się nowy wierszyk:
Jeden, dwa, trzy, cztery,
Idą słonie i pantery.
Pięć, sześć, siedem, osiem,
idzie królik i dwa łosie.
Dziewięć, dziesięć, dwa goryle,
pająk, lew i krokodyle.
Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty,
Ja gram w piłkę, ty grasz w karty.
Piąty, szósty, siódmy, ósmy,
Ja jem zupę, ty jesz kluski.
Dziewiąty, dziesiąty, jedenasty, dwunasty -
Nic nie robisz? Wyrwij chwasty.
Trochę absurdalny ten tekst, ale nie jest łatwo tworzyć poezyje, mając do dyspozycji bardzo ograniczony zasób słownictwa, a tu nowe wyrazy to tylko łosie, kluski i wyrywanie chwastów.
Najmłodsza, pięcioletnia uczennica jedzie w listopadzie z tatą do Polski. Wczoraj wyszło na to, że następny najmłodszy, adehadowiec, który ma w rozumie kilkaset polskich słówek, chętnie z nią poćwiczy... nawet wczoraj była mała próbka i mówię wam, kapitalnie to wygląda, jak ośmiolatek uczy pięciolatkę. Zobaczymy, jak to pójdzie – mam nadzieję, że nie jest to przysłowiowy słomiany zapał.
Na koniec jeszcze kilka kraftowych drobiazgów: nowe sukieneczki i kartka urodzinowa dla koleżanki z pracy. (Wiem, wiem, zielona sukienka już była, ale wszystkie trzy razem fajnie wyglądają.)




wtorek, 21 października 2008

zakładki i cmentarz | bookmarks and a cemetery

Dla złapania równowagi psychicznej po weekendowym niepowodzeniu wyzlepiałam dwa bladwijzery i jedną zakładeczkę nowego modelu, który mi wpadł do głowy wczoraj, podczas czytania bloga Cwasi. Ach, ile będzie można zrobic różnistych wersji! I wykorzystać ozdóbek, jakie mi zalegają w kraftowym kącie. Waham się, czy guziczki też, bo zakładki powinny być raczej płaskie... pewnie trzeba będzie zrezygnować.
A few bookmarks to recover from the weekend disaster, when seven bookmarks (shown in yesterday's photo) fell apart... for some reason Tacky Glue doesn't cooperate with cut-outs from the "W" magazine. Oh well. Below are two bladwijzers and one representative of the new idea, which came to my mind while reading Cwasia's blog.

W niedzielę pojechaliśmy na cmentarz Mt Carmel szukać grobu... Al Capone. Nie znaleźliśmy, co oznacza, że kroi się druga wyprawa, z aparatem pełnym prądu i lepszą orientacją, jako że na tym cmentarzu jest ponoć 240 000 nagrobków, to jednego wyznaczonego tak z buta się nie znajdzie.
Natknęliśmy się za to na gangstera konkurencyjnego, z północnej strony miasta.
Na pozostałych zdjęciach widać, że spora część miejsc pochówku to nie zwyczajowe amerykańskie płytki w trawie (znakomicie ułatwiające utrzymanie murawy o doskonałej wysokości), ani nawet nagrobki, jakie znamy z polskich cmentarzy, tylko całe świątynki. Wewnątrz bywa kilka sarkofagów oraz wszelakie dekoracje, łącznie z witrażami. Oczywiście, że musiałam sfotografować witraż - w końcu jesteśmy na szkieukach!
On Sunday we went to Mt Carmel cemetery to look for Al Capone's grave. We did not find it but we did come across the grave of the competitor gangster from the northern part of the city.
The pictures show how elaborate the markers are - waaaay beyond the customary plates in the grass, or even the structures we know from Polish cemeteries. Many of them are like little temples, with spaces for several coffins and various decorative motifs, including stained glass. Of course, I just HAD to take a picture of the stained glass window :)