środa, 27 lipca 2011

977. skonektowanie transoceaniczne

Tak mi się wysklejało wczoraj... w sumie lunchtime collage, z tego, co było pod ręką. Strona art-journalowa, sentymentalnie upamiętniająca nasze pogaduchy z Mrouh, dzięki którym nakręcamy się wzajemnie twórczo (a i pomarudzić można, jak taki nastrój przyjdzie).

Strona aż ocieka symboliką i nawiązaniami - jest kolor niebieski (Mrouh, jakby ktoś jeszcze nie wiedział) i zielony (to bardziej ja :); są twórcze piany, wiry i przebłyski, jakie nam się dzieją w rozumach na skutek tych rozmówek; listek - co do tego, żeśmy obie śmieciotwórczo-ekologiczne; kwiatek z kursu Michelle, zamieszczonego w Craftypantkach, które też powstały w rezultacie tychże pogawędek.

Tekścik powiada:

Hi
come together to focus
exchange ideas
be inspired - and walk away ready to make MORE


A co do tytułowego skonektowania - to nowa perełka w moim składzie pongliszowym, usłyszałam to w zeszłą sobotę od gościa całkiem poważnie żalącego się, że nie może się dogadać z małżonką - nie może się z nią skonektować :)

wtorek, 26 lipca 2011

976. long live crushed velvet

Zabrałam się wczoraj za tę fioletową kiecę, bo czas trochę nagli, lista rzeczy do zrobienia jeszcze dość długa... zawsze tak jest przed wyjazdem do PL.

Okazało się, ku mojej wielkiej radości, że moja staruszka maszyna bardzo lubi ten rodzaj materiału - obawiałam się, że będzie ściągać, mącić, plątać nitki, odmawiać przesuwania, a tu zasuwa jak mały traktorek i jakby do tego właśnie typu szmatki była stworzona. Na dodatek crushed velvet jest bardzo przyjazną tkaniną w sensie tego, że się nie strzępi i szlachetnie ukrywa wszelakie niedoróbki i krzywulce. Ściachałam więc główną szatę i nawet mi się jeszcze udało obszyć szyję i jeden rękaw pasmanterią.

Wisi sobie kieca na drzwiach do klozetu czyli garderoby czyli składu wszystkiego, w towarzystwie ubioru Abrahama zawieszonego na lampie (klosz posłużył jako stojak do nakrycia głowy). Takie mi torbiaste rękawy wyszły, ale królewny tak mają, prawda? A to ma być szata trochę jakby królewska.

A tu jest próbka materiału z bliska - widać, że trochę się świeci, że jest mechaty i taki nierównomierny.


poniedziałek, 25 lipca 2011

975. różowinek ciąg dalszy

Różowy naprawdę nie jest moim ulubionym kolorem, ale jakoś ostatnio co chwilę wpada w me ręce. Dziś rano wytworzyłam kartkę-rozkładałkę opartą na tym kursie. Ze względu na tematykę i kolory będzie się nadawała na wyzwanie w Szufladzie.

Mamy zatem dzieło w stanie złożonym...

... następnie pociągnęliśmy za rogi i dzieło się otwarło, ukazując złotą myśl wystemplowaną w środku (tycie dolarowe stempelki stanowczo wyjechały do pierwszej piątki ulubionych pieczątek, bardzo mi się podoba ten mieszany alfabet mało- i wielkoliterowy.)

Po drodze wyskoczyła nam kartka, gdzie w środku napisane są życzenia.

A na wierzchu jest słitaśna babeczka z brokatem i złotkami.

Kontynuując temat różowy - zakończyłam w zasadzie Abrahama (w sobotę poprułam całą spodnią szatę, pozwężałam i zrobiłam jeszcze raz, bo inaczej jednak byłby kulfon). Zostały mi jeszcze działania nie wymagające myślenia, tzn. przyszycie kawałka lamówki i pozawiązywanie nitek na supełki. Niezbyt lubię, ale jest to konieczne.

Wczoraj zakupiłam szmatki na Sarę - nakombinowałam się w sklepie mnóstwo, ale chyba będzie fajnie :) Suknia z szafirowego "crushed velvet" - coś jak cienki aksamit, ale taki zmięty; nie wiem, jak by się to po polsku nazywało? Na to płaszcz z tego różowego (!), a na głowę szal-zawój z wzorzystego. No i z pińcet metrów pasmanterii do przyszycia.

No i jeszcze gromadziennik nadrobiłam - strony o ZOO i o zeszłoniedzielnym kanionie w Matthiessen. I znów sporo różowych akcentów!


Tu było moje pierwsze od kilkudziesięciu chyba lat zderzenie z kalkomaniami typu rub-on (literki M, S i P) - no i troszkę napsułam, bo... nie zdjęłam ze spodu takiej folii ochronnej :D Że też człowiek taką wtopę potrafi popełnić... koniec końców chyba jednak opanowałam sytuację i będę wiedziała na przyszłość.


To chyba moja ulubiona strona - poznawania świata w towarzystwie Dziadka Tomka. Woda, siano, oglądanie rzeki z łodziami - wszystko ciekawe i fajne; człowiek czuje się jak wielki autorytet, bo już z tym sianem jest obeznany, a drugą część frajdy można czerpać z tych wielkich brązowych oczu, z których bije zainteresowanie wszystkim dookoła, nawet takimi mało ważnymi rzeczami. Zatrzymaj się na chwilę, odetchnij pięknem świata...

No i jeszcze na koniec, choć wpis zrobił się tasiemcowy... mój siostrzeniec Mikołaj wyprawia się właśnie do Pakistanu zdobywać szczyty, na których jeszcze nikt nie był. Uprzejmie proszę trzymać kciuki za powodzenie wyprawy oraz bezpieczny powrót!


piątek, 22 lipca 2011

974. postęp tu i tam

Abraham teoretycznie mógłby już występować w swoich szatach, ale jednak jeszcze ze dwie godziny zostały do zakończenia dzieła. Lamówkę trzeba dokończyć, następnie powyciągać nitki z szaty spodniej, któe zostały po pruciu tu i ówdzie, pozawiązywać nitki po szyciu maszynowym, dokonać poprawek pod pachą, bo jakoś mi się bylejak zeszyło i została dziura. W ogóle sporo w tym ciuchu bylejakości, ale pocieszam się, że to zapewne rzecz jednorazowego użytku, że zapewne nikt i tak nie zwróci uwagi na jakość wykonania, no i oczywiście nauczyłam się (miejmy nadzieję) na błędach i ubiór Sary a) pójdzie szybciej, b) nie będę musiała pruć i przycinać.

Ostatnią noc przespałam na balkonie, mając serdecznie dość klimatyzacji i wiatraków. Koło północy przeleciała burza, więc się trochę schłodziło. Niczym królewna na ziarnku grochu dokładałam kolejne warstwy koców i kołderek, bo jednak na tej posadzce trochę twardawo... a potem wsłuchiwałam się w odgłosy nocy, szczególnie wtedy, kiedy na sąsiednich balkonach ucichły klimatyzatory. W powietrzu pozostało ciche buczenie - przypuszczam, że to skonsolidowany dźwięk okolicznej klimatyzacji, zlewający się w pojedynczy ton, który kojarzył mi się z nadlatującym statkiem z innej planety.

Nad ranem dorobiłam się kilku komarowych bąbli, ale przewidująco postawiłam sobie koło prowizorycznego wyrka komarozol, więc psiknęłam się leciutko i paskudniki dały mi spokój. Podsumowując - chyba od tygodnia nie spało mi się tak przyjemnie :)

A rano nadleciały do nas siarczyste burze; nie przypominam sobie, żeby za dnia były aż takie ciemności - to po jednej stronie biura, przy moim oknie, a po drugiej - ostry kontrast między chmurami i tłem. Uff, mam nadzieję, że będzie po tym chłodniej.



czwartek, 21 lipca 2011

973. szycie w upale

Mam wielkie chęci oraz obowiązek wynikający z obietnicy, żeby już wkrótce skończyć szaty dla Abrahama i Sary dla opowiadaczy biblijnych historii na szkółce niedzielnej. Idzie mi jednak straszliwie pod górę, bo po południu i wieczorem jest tak okropnie gorąco, że ciężko jest się za cokolwiek zabrać. Nawet czytanie książki jest męczące :)

Wstaję jednak bladym świtem, kiedy można mieć nadzieję na ciut chłodniejsze okoliczności (dziś o 5:30) i popycham rzecz do przodu. W obecnej chwili mam tyle:

Jest szata spodnia, z muślinu pachnącego jakoś tak wiejsko i stodółczano. Będzie, niestety, przeróbka, bo ekspert krawiecki ze mnie żaden i jakoś wymyśliłam sobie, że superszerokie rękawy będą fajne. A tu guzik - po nałożeniu wierzchniego płaszcza krępują ruchy, no i nie za bardzo da się przy tej szerokości przewiązać ową szatę szarfą (która miała dodać ładny, słonecznie żółty akcent).

Chlastnę zatem owe rękawy po skosie, żeby otwarcia przy dłoniach dalej były szerokie, ale tam, gdzie łączą się z tułowiem, będą o wiele węższe.

Płaszcz jest ze szmatki grubszej, w pasy - jakoś tak sobie wyobraziłam Abrahama. Otwarcie z przodu oraz szyja i otwarcia na ręce będą obszyte pasmanterią w kolorze podobnym do szaty spodniej. Myślę, że mam już z głowy jakieś 50% pracy.

W następnej kolejności planuje sie nakrycie głowy - wedle tego prościutkiego przepisu (niby dla pasterzy, ale myślę, że Abrahamowi też się nada).

Potem zaś przechodzimy do Sary, co zacznie się od bardzo miłej zapewne wizyty w kraftosklepie. Wyobrażam sobie zestaw kolorów fioletowo-błękitno-złoty. Schemat ubioru będzie zapewne podobny, tylko więcej ozdóbek, a na głowę szal taki prosty, przełożony na bok przez ramię.

Byle do przodu... zauważyłam, że na zdjęcie załapał się też termometr - od niedzieli cały czas oscyluje koło setki, w tym niefajnym, czerwonym obszarze, a na dodatek jest bardzo wilgotno... I chyba w następnych dniach nie można liczyć na wielkie ochłodzenie, ale przynajmniej mają być burze, więc może się nieco powietrze oczyści.


środa, 20 lipca 2011

972. pakowanie manatków

Ciekawe słowo, te manatki - tak mi przyszło do głowy, kiedy je pisałam w tytule, papugując post zamieszczony dziś w Craftypantkach przez Michelle. Bardzo pojemne, niczym największa waliza! Zastanawiam się, z jakiego języka do nas przywędrowało? I czy w ogóle istnieje coś takiego, jak jeden MANATEK? albo MANATKA?

Craftypantki popakowały craftklamoty, wybierając się na mniej lub bardziej wyimaginowane wakacje. Mój zestaw jest tym razem wielki, bo zawiera przykładowo nagrzewnicę (spora i wymaga odpowiedniego prądu) i gesso (wielka, ciężka flacha). Zwykle komplet jest o wiele mniejszy... choć przypominają mi się wyjazdy do Polski kilka lat temu, kiedy ciągnęłam z sobą ze dwa pudełka po butach pełne różnych skarbów. Teraz jednak linie lotnicze zdzierają kupę kasy za dodatkowy bagaż, więc zabiera się tylko troszkę, mając nadzieje, że jakby co, to się pożyczy, albo zaciśnie zęby i wytrzyma, albo wymyśli coś zastępczego.
 Najskromniejszy zestaw jechał na Alaskę, bo wtedy trzeba było spakować się do samolotu, a w dziczy, gdzie nie ma niczego, śpiwór, namiot czy garnek do zagotowania wody są o wiele bardziej przydatne, niż dziurkacz albo stempelek. Zmieściłam się wtedy do małego zielonego pudełka - i wystarczyło!

Tamta wyprawa przekonała mnie również, że na biwaku można się znakomicie obyć bez wielu rzeczy, na co moje wrodzone lenistwo aż podskoczyło z radości. Pakujemy się teraz minimalnie, a zarazem do bólu praktycznie, i nie przypominam sobie, żeby nam czegoś brakło (o, może raz szamponu - ale w chwili musu umyje się włosy mydłem i wcale od tego nie wypadną).

Ostatnio, kiedy pojechaliśmy na trzydniową wycieczkę ze znajomymi, na widok sporej ilości ich przedmiotów odczuwałam, przyznam sie, dziwny lęk, przynajmniej na początku; myślałam sobie, że może jednak lepiej by więcej ze sobą zabierać... Ale potem przyjrzałam się, że ta ilość rzeczy powoduje, że ciągle muszą w nich grzebać, szukać czegoś, podczas gdy my w tym czasie podziwiamy otoczenie. Lęk przeszedł, niczym zmyty wielkimi deszczami, jakie nas wtedy nawiedziły.

A niedługo trzeba będzie pakować już zestaw podróżny do PL :)

piątek, 15 lipca 2011

971. gromadziennik diety nie uznaje...

...i grubnie sobie, ale to dobrze, bo znaczy, że się dzieje, że powstają wspomnienia. Znaczy również, że trzeba przygotować nowe strony do zapełniania! W sam raz podchodzi to pod wyzwanie w Diabelskim Młynie.

Mamy zatem okładkę ozdobioną mapą - pierwsza wytyczna razem z drugą.

Stron do pisania jest multum (wytyczna trzecia) - w różnych kształtach i wielkościach. Ostatnio mam fazę na takie właśnie urozmaicone rozmiary. Oblepiam je resztkami ze ścinkowego pudełka.


Kieszonki - obecne! Zawsze mi szkoda było wyrzucać plastikowe kopertki z małych stempelków - okazuje się, że są jak znalazł do przyklejania na taśmie obustronnie lepnej, potem przycina się tagi/wkładki odpowiedniej wielkości - i gotowe! I przezroczyste, więc będzie widać, co tam siedzi, plus dodatkowy element graficzny na stronie.


Tutaj tag siedzi w kieszeni z większego kawałka celofanu.
I jeszcze bardziej standardowa, papierowa kieszonka (na stronie po prawej).

PS. Tutaj pozwoliłam sobie spisać, jaki zestaw narzędzi jeździ na wycieczki  razem z gromadziennikiem, gdyby ktoś był zainteresowany.

A teraz będzie wtręt o gromadzienniku w akcji. Obecnie mniejsze wycieczki z bieżącego roku wyglądają tak - album się pogrubaścił, a to przecież jeszcze nie koniec!

Przykład strony w zupełnie niestandardowym kształcie - mniam. Nic trudnego, trzeba tylko wyciąć szablon takiej wielkości, żeby załapał się na dwie dziurki.

Broszury i ulotki wklejam na szerokiej taśmie klejącej - zlepiam dwie warstwy, pomiędzy nie wkładając brzeg eksponatu. Taśmę się potem dziurkuje i wpina. [Tutaj można zobaczyć poniższe strony przed wycieczką.]

I jeszcze takie-tam różności. [Tutaj znów strona przed wypełnieniem.]




wtorek, 12 lipca 2011

970. I am the Ten Thousand Stitches Blanket

Uff, skończyłam wczoraj koło północy kocyk dla synka koleżanki, który pojawi się wśród nas już na dniach, może nawet w piątek - wtedy właśnie przypada pełnia księżyca, a ponoć w tej fazie dzieci bardzo pchają się na świat. Niech będzie.

Kocyk ma dobrze ponad 10 000 ściegów i trochę się zapędziłam z jego rozmiarem, a jak się zorientowałam, to trzeba było zacisnąć ząbki i dojechać do końca. Niemniej jednak ścieg "V" zbyt prędko na moim xydełku nie zagości, bo mi z deczka bokiem wychodzi :D

Dzieło przejechało już tysiące kilometrów, jako że w znacznym stopniu powstawało w samochodzie. Zaliczyło następujące stany: Illinois, Iowa, Missouri (trzy razy), Kansas, Oklahoma, Nowy Meksyk, Teksas, Arkansas i nie mam pewności co do Mississippi. Ostatnio naoglądało się zaś telewizji, z czarno-białymi serialami krrrreminalnymi na czele, oraz zaznajomiło się z porucznikiem Columbo.


Dzisiaj rano zaszyłam końce włóczek przy zmianach koloru, wyprałam i wywiesiłam na balkonie. Mam nadzieję, że wyschnie - najwyżej pójdzie jeszcze na chwilę do suszarki.

A zmieniając całkowicie temat - burzę wczoraj rano mieliśmy, siarczystą bardzo. Hulała wyjątkowo krótko, chyba niecały kwadrans, ale za to skutecznie. Jeszcze dzisiaj kilkaset tysięcy ludzi jest bez prądu.

Tak to wyglądało z naszego balkonu:



Tak w ogóle, to cieszy mnie bardzo siedzenie na balkonie, z tą zielenią wysokaśną przed nosem, z kwiatkami i ziółkami na wyciągnięcie ręki, z jakimś fajnym napojem na półce zbudowanej przez T; przeważnie z laptopem, bo ostatnio zrobiła się masa zaległości zdjęciowych i próbuję się przez nią przebić, a że każdą fotkę muszę dotknąć PhotoShopem, to i sieeeeedzę nad tym długo. Ale przynajmniej na balkonie :)

poniedziałek, 11 lipca 2011

969. w sieci zaplątanie

Craftypantki wzięły w tym miesiącu na warsztat siatki wszelkiego rodzaju. Nareszcie znalazło się zastosowanie dla zakiszonych w koszu z ziemniakami siatek po pomarańczach, cebuli i takich tam - oraz dla rolki, którą T przyniósł mi z budowy, bo jakaś resztka została, to uratował przed wyrzuceniem.

Na owej czarnej kanwie - która chyba w oryginale służy do ekranów na okna, coby owady nie właziły - przyszyłam kwiatyś wielce pomarańczowy, z siatki chyba właśnie z pomarańczy.

Następnie wzięło się na tapetę plastikową siatkę, na jakiej czasem spoczywa pizza dostarczana z pizzerii. Przylepiłam kawałki na karton, a potem - na drugiej warstwie kleju - dodałam kremową bibułkę i mam wafelki jak nic!
Co prawda, mam również do ludożerczego napisu, jaki się na tej kartce pojawił z poduszczenia Mrouh, ale niechaj będzie.


Kolejne wcielenie pizzowej siateczki, tym razem pomalowanej miedzianą akrylówką.

I jeszcze dwie fotki typu "praca w toku" - jak powstawał kwiatek i jak się eksperymentowało z wafelkiem, tylko że jakoś bezmyślnie dobrałam kolor kartonu i wyszło zielone :)


Zapraszamy do uczestnictwa w wyzwaniu - mamy nawet już kilka zgłoszeń, no i oczywiście przeciekawe prace od pozostałych uczestniczek naszego pantkowego zespołu!

środa, 6 lipca 2011

968. kolekcjonowanie postaci

Napomknęłam ostatnio o kolekcjonowaniu postaci, więc dziś krótka opowieść o ludziach, których napotkaliśmy na ostatniej wyprawie.

Na pierwszym miejscu - chronologicznie - wklejam brodacza w muzeum Lewisa i Clarka. Mają tam replikę fortu, jaki sobie Lewis i Clark zbudowali z towarzyszami na zimę poprzedzającą ich wielką wyprawę aż do Oceanu Spokojnego. W replice miał być ktoś w ubiorze z epoki, ale akurat wyszedł był na lancz, więc zadowoliliśmy się rzeczonym brodaczem. Opowiedział nam conieco o wnętrzu chaty, szczególnie o bardziej wypasionym pokoju kapitana.



Zahaczyłam go o pamiętniki, jakie panowie skrobali podczas wyprawy, bo mnie to ciekawi ze względów gromadziennikowych. Szczególnie interesujący jest fakt, że pisownia w tych zapiskach znacznie różni się od dzisiejszej, ale odcyfrowanie jej nie jest trudne, bo działa jakoś tak fonetycznie. Panowie kapitanowie ponoć akurat w kwestii ortografii nie byli szczególnie wykształceni, więc pisali tak, jak im się wydawało stosowne. I tak przykładowo wyglądała w pamiętniku radość z dotarcia do brzegów Pacyfiku:

Drugą postać do kolekcji napotkaliśmy niedaleko od pierwszej - był to dziadek wolontariusz na dość świeżo wybudowanej, 50-metrowej wieży, upamiętniającej dwuchsetlecie Lewisa i Clarka. Ze szczytu struktury obejrzeliśmy sobie "złącza", czyli miejsce, gdzie spływają do wspólnego koryta Mississippi i Missouri. Mieliśmy zwiedzać je po drugiej, zachodniej stronie, ale powódź zalała je po korony drzew, więc nie ma takiej możliwości.


Dziadek wieżowy zapamiętał mi się dlatego, że na końcu zwiedzania zapytał, czy ktoś chciałby z najwyższego tarasu zlecieć po schodach, zamiast zjeżdżać windą. Owe schody przyuważyłam już wcześniej, ale nie śmiałam się pytać... a i dziadek chyba się nie spodziewał, że ktoś weźmie jego propozycję na serio, bo upał był straszliwy. Kiedy się zgłosiłam, od razu znalazło się kilkoro innych ochotników :)

O Dziadku Kopalnianym już było, więc przejdę od razu do postaci czwartej - pani w Ste. Genevieve. W tym osiemnastowiecznym, starym niebywale, jak na amerykańskie warunki miasteczku, mieliśmy oglądać stare domy. Spóźniliśmy się jednak trochę na ostatnie zwiedzanie z przewodnikiem, a na dodatek właśnie nastąpiło oberwanie chmury, więc i tak byłoby to utrudnione.

Pani dyrektor zespołu historycznych budowli potraktowała nas bardzo sympatycznie, użaliła się nad naszą zmokłą kondycją, zaprosiła do obejścia jednego, otwartego jeszcze domu, a nawet została po czasie zamknięcia, żebyśmy wszędzie mogli wsadzić nosy. Wskazała nam jeszcze różne ciekawostki (choć nie musiała), zainteresowała się, jakim to językiem mówimy, i serdecznie zaprosiła do ponownej wizyty, jeśli tylko będziemy w okolicy.

Ostatnia postać w kolekcji to wędkarze znad Mississippi. Spotkaliśmy ich przypadkowo, zjechawszy sobie nie tam, gdzie trzeba w poszukiwaniu tamy i Muzeum Rzek. Pomyłka okazała się jednak serendypią, bo nad zalaną obecnie drogą, prowadzącą do tamy od południowej strony, było multum ptactwa oraz owych dwóch wędkarzy: jeden czarny, z opadniętymi portkami i dredami po pas (najpierw w ogóle myślałam, że to kobieta), oraz biały, z brodą i rzadkimi zębami.

Obawiałam się, że czarnego nie zrozumiem, więc zagadnęłam białego, co to za ptactwo z wielkimi dziobami. Okazało się, że pelikany - i okazały się też inne rzeczy, ale w większości niezrozumiałe, bo pan wyrażał się nader niewyraźnie, przypuszczam, że ze względu na region, który zamieszkuje, oraz swoje uzębienie.


I tak oto poszerzyłam sobie (i towarzyszom) horyzonty - choć, jak zawsze powtarzam, do historyjek zasłyszanych od tubylców nie zawsze można mieć sto procent zaufania. Muzealni pewnie są bardziej wiarygodni, ale nawet ci inni to kapitalna dawka lokalnego smaczku.

wtorek, 5 lipca 2011

967. mehr licht! | więcej światła!

Wróciliśmy z wyprawy - wyjątkowej dlatego, że była nas czwórka, a jazda w dwa auta jest o wiele bardziej wymagająca, niż plątanie się po świecie w pojedynkę. Pomagał nam dzielnie GPS; było to pierwsze bliższe z nim spotkanie i radośnie donoszę, że zostaliśmy jego fanami (szczególnie kiedy, już dość blisko domu, odkryliśmy, że pokazuje również lodziarnie :) Tak, że obok mnie siedział Tom, a na szybie - TomTom. Porozumiewaliśmy się również za pomocą radyjek, więc obawiałam się, jak przetrzymam taką ilość nowej technologii, ale nauczyciel był cierpliwy.

Opowiadać by wiele - o nawałnicy, jaką przeżyły nasze namioty (dwa lata biwakujemy i nic, ani deszczyku; jedziemy z przyjaciółmi - burze z piorunami); o tym, jak wielkie rzeki, Mississippi i Missouri uparły się, żeby nas nie puścić nad swoje brzegi za pomocą powodzi, ale na koniec wygraliśmy; jak przy zwiedzaniu szanownego łuku w St. Louis musieliśmy odstać w DZIESIĘCIU  kolejkach, jak całkiem przypadkiem trafiliśmy na opowieści żołnierza z wojny secesyjnej i jak zasiadalismy w senacie starego kapitolu.

Jednym z najciekawszych momentów był powrót do starej kopalni ołowiu w Missouri.


Zwiedzając ją miesiąc temu zgadaliśmy się z jej dyrektorem o lampkach górniczych. Mam taką jedną, przyciągniętą z Polski, więc wysłałam mu zdjęcie.


Odpisał całym pięknym wykładem o tym, że ta lampka prawdopodobnie nigdy pod ziemią nie była, bo jest... rowerowa, a nie górnicza, i że pewnie ma ze sto lat. Z kolei ja odpowiedziałam, że właśnie się w niedzielę wybieramy do jego parku i przywozimy nowych zwiedzających. Nie ma chyba nic dziwnego w tym, że pojechała z nami również i lampka.

Art, nasz lampkowy funfel, nie poznał nas po gębach - w końcu przewalają się tam setki ludzi; kiedy jednak powiedziałam, że jesteśmy "Polakami od lampki", aż zakrzyknął z radości, że nas oczekiwał i nawet przyniósł swoją ukochaną karbidówkę górniczą, z której, jak się okazało, korzystał przy wędrówkach po jaskiniach.
Przegadałam z nim ze 45 minut, kiedy reszta naszej grupki udała się na zwiedzanie muzeum. Potem wylazła z płóciennego worka owa specjalna lampka - i myślałam, że skończy się na obejrzeniu jej "na sucho", ale zaraz potem Art wyjął z wora niemowlęcą butelkę z zapasem karbidu oraz pojemniczek z wodą i oto doświadczyliśmy demonstracji multimedialnej (łącznie z zapachem acetylenu), jak to ustrojstwo działa.


Demonstracja, która odbyła się w muzealnej sali ze starym sprzętem górniczym w tle, okraszona była całym łańcuchem historii, bo Arta można słuchać godzinami; zaprosił nas następnie do małego składziku, gdzie trzyma minerały czekające na opisanie i umieszczenie w muzeum. Skarbem, jaki chciał nam pokazać, były świeże nabytki w postaci kryształów soli z Wieliczki :)

Musieliśmy się już zbierać, ale odprowadził nas do wyjścia, oczywiście z historiami, oraz przepuścił nas przez "budkę wypłat" - znów miejsce, które nie jest otwarte dla ogółu zwiedzających, ale widać nas polubił :) Ja zaś  nie posiadałam się z ekscytacji, bo nigdy wcześniej nie widziałam karbidówki w akcji (przynajmniej nie na żywo), a poza tym niesamowicie kręcą mnie spotkania z ludźmi z pasją, mini-wywiadziki, jakie się z nimi przeprowadza (i skrobie potem streszczenia w gromadzienniku), "tajne" informacje, jakie można z nich wydobyć, albo miejsca, które się dzięki nim zobaczy.

Pisałam kiedyś o dziadkach-wolontariuszach, zwykle zafascynowanych swoją działką, wkładających serce w to, co robią. Tym razem też kilka takich osób spotkaliśmy, choć nie same dziadki i nie tylko wolontariuszy. Zapewne będzie o nich osobna opowieść :)

Wymyśliłam sobie przy tym nowe hobby wycieczkowe - kolekcjonowanie postaci. Muszą się one jakoś rzucać w oczy i muszę z nimi zamienić choć kilka znaczących zdań, wypytać o coś, zdobyć jakąś ciekawostkę. CD opowieści N!

piątek, 1 lipca 2011

966. gromadziennik w podróży, czyli przepis na marynowanie wspomnień

Od sobotniego bladego świtu jesteśmy w trasie, zmierzając na południe :)

Jedzie z nami, rzecz jasna, grrrrromadziennik i przydatne przy nim sprzęty. Wymienię tutaj spory zestaw, który bywa obcinany, jeśli coś się nie mieści.

Strony przygotowuję sobie z wyprzedzeniem - mamy strony do pisania, zielnikowe, kieszonkowe oraz koperty zrobione z torebek papierowych, gdzie umieszcza się broszury i inne eksponaty nie pasujące inaczej. Strony bywają pomalowane, pooklejane - w sam raz można wykorzystać ścinki. Przykłady można zobaczyć tu.

W kajecie trzeba czymś pisać, więc jadą oczywiście pisadła. Lubię bardzo kolorowość pisaczków Sharpie, ale niestety przemakają. Dlatego często sklejam strony podwójnie, żeby to zamaskować. Mam też pisaczek czarny nieprzemakający, zwykły długopis, dłogopisy metaliczne oraz małe żelki w oczobipnych kolorach wzmocnionych jeszcze brokatem (bez okularów słonecznych nie podchodź).
Do tego są pisaki grubsze - metaliczne, oraz kredki bambino, na zdjęciu nieobecne. Teraz mam również kredki akwarelowe, które też można włączyć do zestawu, ale nie uważam się za wykwalifikowanego ich użytkownika, więc jeszcze się zobaczy. Przydaje się też stary kumpel ołówek z gumką. I jeszcze jeździ biała kredka.


Fajnie jest mieć też kilka stempelków, ale nie przesadzam, bo rzadko się udaje z nich skorzystać. Zawsze jedzie natomiast pieczątka SERENDIPITY, bo na każdej wyprawie się przydarza :) Myślę też o zabraniu malutkiego alfabetu.


Kolejna grupa to lepiszcza. W idealnym zestawie mamy dwie taśmy chudsze, jedno- i dwustronnie lepną (ups, znów jednej brak na zdjęciu...) Taśma szersza przydaje się do kombinowania dziurkowalnych brzegów folderów, tak jak tu. Klej w tubce z czubkiem - Tacky Glue sprawdza się znakomicie, o zwykłym kleju szkolnym można zapomnieć, bo zapewne eksponaty poodpadają. Wożę też klejowe kropki, przydające się np. przy roślinach.


Gleby i inne sypkie eksponaty, albo też drobne roślinki itp. umieszcza się w małych plastikowych torebeczkach.


Z innych narzędzi mamy jeszcze nożyczki, szpikulec, pęsetę, pędzelek, dziurkacz jednodziurkowy kleszczopodobny, żeby można było na bieżąco, a dowolnie wpinać papierzyska w gromadziennikowe kółka.


Jeżdżą też przydasie - naklejki ze słowami i literami, tagi-gotowce, ale jakoś słabo mi schodzą :)


Pisadła mieszkają w niebiesiej kosmetyczce z Vichy, natomiast pozostałe klamoty w zmyślnej, wielokieszonkowej i wielozamkowej torbce, pozyskanej, o ile pamiętam, jako bonus jakiegoś zamówienia w Yves Rocher:



Dawniej woziłam zieloną skrzyneczkę, ale torbka bardziej mi odpowiada. Skrzyneczka się przekwalifikowała na pojemnik na sztućce podczas wypraw biwakowych.


Uff, to by było na tyle - jest nieco tego wszystkiego, ale za to potem jaka zabawa podczas wyprawy! No i najfajniejsze jest to, że równo z zakończeniem wycieczki ma się gotowy o niej album :)

PS. Zdjęcia z aparatu zamieszczam w gromadzienniku raczej wyjątkowo. Zwykle jest tyle różnych informatorów w zwiedzanych miejscach, że się bez trudu znajdzie ilustracje, a jakoś nie odczuwamy potrzeby mania fotek typu "ja i ważny budynek". Zdjęcia trzyma się w albumach na pikasie.