wtorek, 30 czerwca 2009

543. madir i haveli

Połanieccy przeczytani – troszkę dziwna ta książka, jakby Pan S pisał, pisał, dojechał do końca historii o Maryni i Stachu, po czym zorientował się, że cienka książka wyszła. A, to dopiszemy drugą część, o kimś innym, a potem może nawet trzecią. Na koniec zaś wrócimy do pierwotnych bohaterów, żeby całość powiązać sprytnie w jeden tom.

W ramach zwiedzania zaś pojechaliśmy wczoraj do hinduskiej świątyni w Bartlett. Jest to miejsce niezwykłe, co widzi się od razu, tuż za bramą. Kompleks składa się z dwóch budynków oraz otoczenia – fontann, trawnisiów, kwiatów, sadzawek oraz zwierząt – drucianych modeli obrośniętych zielskiem.

Oglądnęliśmy najpierw budynki z zewnątrz, rzeźbionki z drzewa tekowego (jak byłam mała, to myślałam, że jest to jakieś specjalne drewno na teczki), oraz z kamienia. Struktury są piękne, ale zadziwia to, że nie minęło jeszcze pięć lat chyba, a w wielu miejscach się to sypie. Podklejają więc rozmaitymi pastami, ale nawet nie starają się, żeby tego nie było widać. Z daleka jednak „sen szalonego cukiernika” prezentuje się dość imponująco.

Potem zaś wchodzi się do wnętrza haveli, zdejmuje butki i zasuwa po podgrzewanej, błyszczącej posadzce do głównej świątyni czyli madiru. Znów wszędzie dookoła rzeźbienia, od podłogi do sufitu, a w przejściu rzędy propagandowych plakatów, z których wynika, że Hindusi wymyślili koło, ogień i metodę zamiany pieprzu w złoto, pierwsi byli w kosmosie, pierwsi robili operacje na mózgu, odkryli atom, chlorofil i zapewne eliksir młodości. Hm. (Przesadzam trochę, rzecz jasna, ale i te plakaty przesadzają.)

Trafiliśmy akurat na nabożeństwo, przy czym szwagier miał przywilej zasiąść wśród mężczyzn pod główną kopułą (czekał na obiecane przez pilnowacza wibracje, jakie miały być wywołane przez ceremonialną muzykę, ale się nie doczekał.) Mnie zaś ustawiono z tyłu.

Były śpiewy i dzwonienia (głównie z głośników), otworzono wszystkie szafy z bóstwami, okadzono je ze złotych kadzielnic i... po pierwszej pieśni spora część uczestników chyłkiem ciszkiem wywędrowała. My zostaliśmy ciut dłużej, ale też nie do końca.

Wrażenie zaiste jest niezwykłe, na pewno warto wsadzić nos w takie miejsce. Jednak mojego kościółka bym za te ceremonie nie zamieniła, nawet w połączeniu z fikuśnym budynkiem :)

poniedziałek, 29 czerwca 2009

542. tryb letnio-wycieczkowy

Nazwiedzałam się przez kilka ostatnich dni po same uszy. Nie ochłonęłam jeszcze po wrażeniach z Art Institute, a już oglądaliśmy w piątek rzeźbionki w Lapidary Art Museum w Elmhurst. Ach tyle tam tych eksponatów, przeważnie niewielkich, ale za każdym razem odkrywa się coś nowego! I za każdym razem otwiera się też szeroko oczy z podziwu nad kunsztem artystów, którzy bez lasera, bez komputera, bez nowoczesnych narzędzi byli w stanie wyskrobać w twardym materiale subtelne cudeńka.

W sobotę pojechaliśmy najpierw do muzeum kolejnictwa w Union (tuż obok miejscowości Marengo - na dźwięk tej nazwy aż się uśmiecham, brzmi jak smakowite lody z owocami). Wyoglądaliśmy wagony i lokomotywy, łącznie z obowiązkowym świdrem do kopania tuneli w śniegach Wyoming i innych stanów zimą nieprzejezdnych z powodu zasp.

Wiadomości dnia były dwie: po pierwsze, że przy kołach parowozów są rurki sypiące piaskiem, żeby się machina nie ślizgała. Po drugie - w najmniej znacznym hangarze z trolejbusami jest też mała lokomotywka i kilka nadpróchniałych wagoników. Nie zwróciłabym na nie uwagi, ale po przeczytaniu tablic okazało się, że historia jest fascynująca: wagoniki te należały do taboru pierwszego chicagowskiego metra, służącego tylko do transportu towarów, poczty itp. Jeździły tunelami, a w końcu porzucono je pod ziemią, kiedy pojawiły się inne sposoby przewożenia.

W 1992 roku była w Chicago niezwykła powódź: robotnik niechcący zrobił dziurę między dnem rzeki Chicago a jednym z tuneli i woda zalała tunele właśnie oraz sporo piwnic rozmaitych budynków, z którymi te przejścia były nadal połączone. Jedna część tuneli się ostała, bo leżała nieco wyżej, pod Lake Shore Drive. Kiedy więc zabrano się za remont tej ulicy, po kilkudziesięciu latach wyciągnięto spod ziemi lokomotywkę i te właśnie wagoniki, które teraz znajdują się w muzeum. Ha! Kto by pomyślał!

Po pociągach wsadziliśmy nos do pięknych, jak zwykle, ogrodów japońskich w Rockford. Zwyższyło się trochę czasu, to i zwiedziliśmy pobieżnie Rock Cut State Park - w zasadzie nie ma tam superciekawych zjawisk, raczej tereny dla wędkarzy i piknikowiczów. Przewędrowaliśmy krótką ścieżynką po prerii, z tablicami wyjaśniającymi i małą kładką przez staw.

Wczoraj wreszcie miała miejsce wyprawa w okolice Starved Rock. Zatrzymaliśmy się na chwilę w elektrowni wiatrowej w Paw Paw, gdzie omal nie uwiało nam głów - wiedzieli dobrze, gdzie te wiatraki ustawić! Potem był przystanek przy śluzie; niestety, nie natknęliśmy się na żaden statek, może było jeszcze za wcześnie.

W Starved Rock zaliczyliśmy klasyczny zestaw szlaków po klifach i kanionach (dziury w skałach wyposażone w wodospady zawsze robią na mnie wrażenie, choćbym oglądała je już któryś raz). No i wreszcie wielki finał, czyli Mathiessen State Park, z wędrowaniem po wodzie aż do największego wodospadu.

Mieliśmy jeszcze zatrzymać się przy kilku starych śluzach na dawnym kanale Illinois-Michigan, ale wymiękliśmy już, a że do domu jest jednak stamtąd kawałek drogi, to wskoczyliśmy na autostradę i pomknęliśmy z powrotem, po drodze zbierając jeszcze Pisqlaka z jego weekendowej rezydencji.

Tyle piękna jest wokół nas, i naturalnego, i wytworzonego przez człowieka... i dobrze, że można robić zdjęcia (albumy w trakcie tworzenia), bo aż się mózg przytyka od oglądania :)

piątek, 26 czerwca 2009

541. fajansiki i malunki

Wybraliśmy się wczoraj pociagiem do Miasta. Pociąg się niestety nie popisał, zrobił pół godziny opóźnienia, aż wstyd. Na szczęście był miły chłodek we wnętrzu, czasem nawet nazbyt chłodny.

Chicago jest trochę oszałamiające, kiedy po wyjściu z pociągu wdepuje się od razu między wieżowce. Przeszliśmy koło Sears Tower i później „kanionem” prościutko pod Art Institute. Tłumy były olbrzymie, co z jednej strony przeszkadza, ale z drugiej – miło jest widzieć, że naród pcha się do oglądania Sztuki.

Tradycyjnie zachwycałam się Monetem, Szwagier zaś Renoirem, El Greco i Cranachem. Nie wiem, czy nigdy wczesniej nie zauważyłam, czy może coś się pozmieniało, ale uradowały mnie też eksponaty nie-obrazowe rozsiane po salach z malarstwem, a przede wszystkim porcelana. Takoż i w albumie są zdjęcia głównie porcelanowe; tutaj wrzucę tylko kilka ulubionych.

W jednej z gablot były małe puzderka z płyteczkami – wygląda to na jakąś grę może? Wszystko malowane, z mnóstwem szczególików.

Tu mamy ptaszory z wielkiej wazy – zwykle ptasie dyzajny mnie nie ruszają, ale kiedy się przyjrzałam z bliska, na te wszystkie tycie kreseczki, to trudno było się nie zachwycić.

Kolejny fajny eksponat – ciekawe lustro. Trochę może zaskakuje zestawieniem materiałów i wzorów; niestety, zdjęcie nie wyszło najlepiej, bo światło marne, a z lampy nie wolno korzystać.

Na koniec – SZAFA. Tyle powiem, bez żadnych dalszych komentarzy, bo jeszcze mi się gotowa przyśnić :D.

czwartek, 25 czerwca 2009

540. proście, a będzie wam dane

W ramach zwiedzania wszystkiego pojechaliśmy wczoraj pod wieczór do Fermilabu. W planie był główny budynek, czyli Wilson Hall, zewnętrzny ogląd kręgów-akceleratorów oraz bizony. Postanowiłam też zapytać, czy przypadkiem nie wpuściliby nas na piętnaste piętro, skąd można sobie pięknie obejrzeć okolicę, a przede wszystkim kręgi.

Takoż i podeszłam z duszą na ramieniu do trzech panów z pistoletami rezydujących w biurze strażników. Ale gdzie tam, na górę wjeżdża się tylko z wycieczką, proszę się stawić w środę o 10:30. Naopowiadałam, że szwagier, że z Polski, że studiował fizykę jądrową (co ani odrobinę nie jest naciąganiem faktów), ale nie pomogło.

Poszliśmy więc oglądać piękne, złociste wahadło Foucaulta majtające się leniwie wśród egzotycznych roślin, potem wstęgę Moebiusa na zewnątrz budynku, potem analizowaliśmy wszystkie dostępne tablice wyjaśniające... i już braliśmy się w zasadzie do wyjścia, kiedy podszedł do nas jeden ze strażników i powiedział, że jeśli będziemy grzeczni i nie będziemy otwierać żadnych drzwi, to możemy sobie jechać na to piętnaste piętro.

I po raz kolejny okazało się, że w tym kraju zawsze warto poprosić, bo w wielu przypadkach się dostanie, choćby nawet się ustawowo nie należało. Widok z góry był fajny, pogoda się wydarzyła piękna, widać było kręgi jak na dłoni. Nie mieści mi się to wszystko w głowie; ile razy zawijamy do Fermilabu, dziwuję się, że WSZYSTKO jest zbudowane z takich tycinek i jakoś trzyma się kupy i działa, a po drugie – że ludzie wymyślili tak niesamowite machiny – olbrzymie, ale wymagające jednak niezwykłej precyzji – które są w stanie zaglądnąć tak głęboko. Ach.

Mamy zatem kilka zdjęć sprzed Wilson Hall, z hiperboliczną rzeźbą w basenie, którą można ciekawie skomponować z budynkiem:

Taki widok jest z jednej strony ze szczytu – widać linie z prądem, których słupy mają ponoć nawiązywać do litery pi.
Tu widok kręgów z lotu ptaka – zdjęcie pożyczone, bo nie lataliśmy :). Wilson Hall jest po lewej, maciupki.

I jeszcze zdjęcie bizonów, niestety, stały daleko i nie wyszło zbyt dobrze. Ale były!

Dzisiaj podejmujemy wyprawę do Miasta, do Art Institute, jako że w czwartki (i piątki) od 17 do 21 można zwiedzać za darmo. Jak starczy sił, to będzie jeszcze mała wycieczka po Michigan Avenue.

środa, 24 czerwca 2009

539. szafa przegina

Wspominałam już kiedyś może, że śnią mi się od czasu do czasu nowe mieszkania i domy - praktycznie za każdym razem inne. Są one nowe dla nas, ale zawsze z jakąś przeszłością, z duszą, można powiedzieć: a to wielgachne okno na morze, a to białe pomieszczenie z dekoracjami kolorystycznie dopasowanymi do tej niedawno przedstawianej płytki, a to słońce na podłodze z miodowo-brązowych desek, albo kuchnia ze staroświeckim kredensem czy wysokie, pałacowate pomieszczenia z mnóstwem aksamitnych kotar.

W tych snach występują zawsze dwa elementy: pokój, gdzie mogę się rozłożyć skutecznie ze wszystkimi kraftami, jakie zachomikowałam po różnych zakamarkach obecnego mieszkania, oraz SZAFA czy inny mebel z mnóstwem przegródek, szufladek, drzwiczek - na robótkowe drobiazgi właśnie.

I teraz dochodzę do tytułowego przegięcia: otóż ostatniej nocy znalazłam się w nowym dla nas mieszkaniu, niby wszystko w porządku - ale pamiętam wyraźnie myślenie w tym śnie: "Ja wiem, że mi się to śni i tak naprawdę się tu nie wprowadzamy, ale poszukam tej szafy."

I szafa BYŁA! Tym razem w kolorze drewnianym, zabejcowanym tylko, ze słojami i drewnianymi wzorkami. Ale jak ten ludzki mózg może człowiekowi nawywracać, żeby sobie takie coś we śnie myśleć, wiedzieć, że się śni?? Jakoś tak dwuwarstwowo?

(Kraftowanie przeniosłam wczoraj na sosnowy stół, bo panowie okupują pozostałe miejsca w pokoju, a tuż obok stołu jest równie sosnowa półka z furą pudełek, gdzie staram się zachować jaką taką systematykę surowców. Dużo z nią miałam wczoraj wspólnego, więc może taka jest przyczyna tego snu.)

Shop-and-Save Opportunity

There is this web site that apparently crawls through the World Wide Web and looks for all sorts of items on sale.

The area I checked out was the summer, outdoor/garden stuff. The first thing that I saw and liked a lot was the categories – you can easily see stuff for the different regions of the US, and then Supplies, Equipment and Accessories. Each category is illustrated with a little image, which makes it much easier on the eyes than lines upon lines of text. Ah, and did I mention that the layout is nice and clean, with google-like white background? (When the designers at work were telling me that white is the way to go for backgrounds, I was hesitant – now I am becoming more and more a fan of it.)

I looked at the page with hammocks – ah, the memories! My mind went back to Belize, where we stayed at an old guest house right by the Caribbean, and there were a couple hammocks on the veranda. It turned out that getting in and ESPECIALLY out may be a little tricky :D But it was fun.

We don’t have a garden now, just a balcony, but if we did… I could definitely get a bunch of stuff like some gardening tools, or some outdoor furniture… and who knows, maybe even a grill! One day in the future, when we retire, we could get alittle tiny house somewhere in a nice, green area, where I could spend my days crafting and digging in the dirt. Yeah!

I must admit, though, that despite the awesomeness of this tool, there are a couple things that could perhaps be improved. The color slider, where you can search by color, is great: if I would like to buy brown chairs or a red hammock, I don’t have to sift through gazillions of different colors. However, the price slider starts at the range $0-$2400, and the lowest range it allows for is $0-$186, which in the case of cheaper items (like small garden tools, for instance) is not very helpful :(.

wtorek, 23 czerwca 2009

537. the eagle has landed

Wróciłam właśnie z lotniska, zajechałam bez większych problemów (aczkolwiek utknęłam w wielkim korasie z powodu remontu skrzyżowania... w drodze powrotnej remont był już zakończony). Znaleźliśmy się od razu, tłoku nie było ani na drogach koło O'Hare, ani na parkingu. Powrót też się odbył bez błądzenia i zawracania.

Tyle, że upały wielkie są. Jutro podobnie. Uff uff.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

535. kurodomostwo i parę sztuk

Weekend był w znacznym stopniu kurodomowy - szorowanie pryszniców, zakupy, pitraszonko (całkiem zwyczajne mielone, nie żadne wymyślne przepisy tym razem), odkurzanie (nie lubię odkurzacza, szczególnie w porze bardzo wilgotnego powietrza, bo ustrojstwo nie chce jeździć po wykładzinie), kościółek polski, kościółek angielski...

Tomuś za to zakończył swoje najnowsze dzieło - zafugował płytki przy wejściu. Nie mogę się na-ochać i na-achać, jakie to polepszenie w porównaniu z paskudną już w tamtym miejscu wykładziną, którą był usunął. Kot odkrył, że w upalną pogodę bardzo fajnie jest się na tych płytkach rozciągnąć i chłodzić futro.

Mielone zrobione, piffko zakupione - można powiedzieć, że jesteśmy gotowi na przyjazd Szwagra Kazimierza. Za jakieś 24 godziny biorę się na lotnisko - kolejne przeżycie, bo daaawno już sama tam nie jechałam.

Pośród wszystkich weekendowych zajęć udało się też wysklejać kilka karteczek - część elementów przygotowałam wcześniej. Oto moja ulubiona, nie wiem, jak się z nią rozstanę...

Miejsce drugie - ze szmatką i koralikami:

Miejsce trzecie - dalsze eksperymenta z organdyną. W kolejce czeka taki pomysł, żeby kwiatysie z dziurkacza (albo może stemplowane i wycinane?) umieścić na kilku warstwach organdyny i zobaczyć, co się stanie.

I jeszcze karteczka z dzisiejszego poranka - bardzo mi się podoba ten papier, jak widać.

niedziela, 21 czerwca 2009

car talk

Sometimes I look at this car web site and peruse a few vehicles... not that we are thinking about changing very soon, but it's always fun to look up some new inventions. I am perfectly happy with my little orange cobalt, although I had to take it in on account of some strange clung-clung noises in the front section, and it turned out that those were some faulty parts that were fixed free of charge (gotta love those warranties!) The husband's impala is much older and it has 140 000 miles; in fact, it conked out last week and they had to put in some new part as well.

So I was looking at the 2009 chevy impala, as it is quite likely that at some point we will get one, or similar. My husband has been driving impalas for many years, always buying them used and always very happy. They have a giant trunk suitable for his construction equipment, and are quite sturdy, too.

Ah, the places we have taken our impalas to! A deep, deep canyon in the Utah desert, where they recommended 4-wheel-drives, and she handled it perfectly; Rocky Mountains, Texas, New Mexico, Arizona, Yellowstone, Nevada, Canada, New Orleans, Smoky Mountains...even during lengthy trips as a 4-adult family we were perfectly fine comfort- and space-wise. A wonderful car, that's what I can say.

Sometimes I am tempted to get something like this audi r8 - the cobalt is a little in this direction, like a cheap, downgraded version :) Like I said, I enjoy it greatly and I hope with good care (timely oil changes etc.) and not much driving in general, the cobalt will be a member of our family for many, many years.

And when we get older, like retirement-age older, perhaps we'll get ourselves a big boaty car, like one of the chrysler cars, or perhaps a buick... Who knows what cars will be around then, and, being a woman, I am in fact more concerned with the color, than the make. My dream is a pearly-white car, or some other white/off-white shininess. There is this lexus parked at our condo section, and it has this dreamy, ethereal bluish shine on its white exterior.... something like that would be perfect!

sobota, 20 czerwca 2009

533. przepis na zapiekankę

Na życzenie Zielonej zapodaję przepis na meksykańską zapiekankę.

Składniki:
1 łyżeczka oleju
1 1/2 szklanki wody
1 cebula posiekana
1 zielona papryka posiekana
3/4 szklanki ryżu (niegotowanego)
1 puszka czerwonej fasoli (około czterech szklanek; chodzi o to, żeby fasola była już miękka; należy ją odcedzić i przepłukać. Można też fasolę ugotować w podobnej ilości; można też zmieszać różne fasole. )
2 spore pomidory, pokostkowane
1 łyżka proszku chili
1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
2 szklanki tartego sera mozzarella
4 paprysie jalapeno, drobniutko posiekane

Podgrzać piekarnik do 175 stopni.

W dość sporym rondlu podgrzać olej, dodać cebulę, paprykę, jalapeno i podsmażyć. Następnie dodać wodę, ryż, fasolę, pomidory, chili i kmin. Doprowadzić do wrzenia, gotować pod przykryciem na maleńkim ogniu 25 minut (dopóki ryż nie zmięknie i nie zniknie większość wody.)

Przenieść do naczynia do zapiekania (ja zapiekam w pyrexie nieco mniejszym od standardowej blachy na ciasto.) Posypać serem, piec 15 minut.

Można podawać z chipsami tortilla, ale samo też jest super. Można do środka nawrzucać też przed zapiekaniem jakieś kiełbaski czy mięsa jeśli się ma. Kmin pewnie nie jest całkiem konieczny, ale dodaje "meksykanizmu". Zdziwiło mnie też, że w przepisie nie ma mowy o soli - ja tam dosypuję z łyżeczkę vegety.

Mniam.

piątek, 19 czerwca 2009

533. płyteczka na piątek

Od dawna lubię płytki czyli kafelki (chociaż kafle kojarzą mi się z takimi piecowymi, niekoniecznie cienkimi płytkami na ścianę.) Oto moja ulubiona płyteczka, która zawiśnie w kuchni, jak tylko wbijemy odpowiedniego gwiździa:

Płyteczka została zakupiona dawno, dawno temu, w jakimś składzie antyków. Uwielbiam ten kolor, a i temat jest mi bliski, boć to przecież... drukarnia najwyraźniej!

PS. Przepis na zapiekankę będzie... jutro, z domu. Bo z pamięci raczej wszystkiego nie spiszę.

czwartek, 18 czerwca 2009

532. dobrze jest wstać przed szóstą...

...bo nie dość, że się ugotuje meksykańską zapiekankę ryżowo-warzywną i umyje górę garów, to jeszcze się ze dwie karteczki wymodzi, korzystając ze zrobionych w niedzielę papierów:


Dostałam niedawno małą stertę kartonu w kolorze kremowym, o płóciennej fakturze, to i wykorzystuję :)

A z tą falistą tekturą, to jeszcze chciałabym pokombinować patyczki i korę brzozową.

środa, 17 czerwca 2009

531. wygrałam :)

Z wielką radością donoszę, że wygrałam konkurs :D Pyszczek mi się wczoraj śmiał od ucha do ucha, bo wreszcie, po ponad dekadzie w tej firmie, udało mi się coś wygrać. Teraz jeszcze sporo roboty przede mną, bo wszystkie notatki, jakie zrobiłam na papierze rozmawiając z ludźmi, trzeba wklepać w system. No, ale to już nie jest ani trochę stresujące.

Wykorzystałam wygraną od razu, zakupiłam dwie nowe poduszki, mikser do robienia owocowych koktajli w porcjach jednoosobowych (w starym rozbiło mi się niestety kubełko), nową deskę do krojenia, wyciskacz do czosnku, portki w biało-granatowe prążki, zawieszałkę do ceramicznej płytki w kuchni... przeanalizowałam jeszcze stertę patelni, ale na razie żadna mi nie odpowiada. Nic to - Tomuś obiecał, że przy najbliższej okazji patelnię zakupi... na co moją pierwszą reakcją było "rety, a będziesz umiał??", ale mój małżonek jest na tyle obtrzaskany kuchennie, że sobie przecież poradzi.

W sobotę wybieram się jeszcze na zakupy obuwnicze, głównie w związku z Wyprawą. Pojadą na pewno buty "wspinaczkowe", skoro mamy zdobywać szczyt wyższy od Gerlachu, które na szczęście są lekkie, choć miejsca trochę zajmują. Do tego przydały by się sandały turystyczne, zapinane, w których ewentualnie można chodzić po wodzie (w związku z wędrówką po rzece do wodospadów). No i klapeczki jakieś do jazdy w samochodzie, klapeczek nigdy nie ma za dużo...

Jeśli zakupy się nie udadzą, to jakoś wyżyję, ale fajnie byłoby te nowe butki nabyć.

PS. Na wypadek gdyby ktoś kuknął do starszych komentarzy i znalazł tam moje wpisy składające się wyłącznie z kropki... czasem "zawiesza" mi się lista obserwowanych blogów i dopiero po nowym wpisie albo komentarzu się odblokowuje. Dziwne.

wtorek, 16 czerwca 2009

530. pieczątkowe eksperymenta

Połanieccy już po ślubie, w podróży poślubnej w Italii, a ja eksperymentuję z pieczątkami, odbijam obrazki na tłach zrobionych w niedzielę. Sama nie wiem, czy lepiej zostawić czarne, czy ładniejsze są pokolorowane? Na białym tle lepsze może są z kolorem, ale na tych akwarelach chyba jednak zostaną same czarne kreski.

Te pieczątki zakupiłam taniuśko na ebayu, jako że były to same gumki i człowiek musi sobie je sam podkleić. Znakomicie przydały się do tego resztki Pisqlakowej pianki modelarskiej - i tej grubszej, i nawet cieńszej, którą posklejałam w dwuwarstwowe kostki. Powyższe odbitki na białym kartoniku zamierzam nalepić na pieczątki właśnie, żeby było wiadomo, która jest która.

Z innych ciekawostek - T uwielbia rzodkiewki, więc co tydzień kupuję nową wiązkę w UltraSklepie. Ostatnio były naprawdę duże (to nie buraki, poznaliśmy po liściach!)

A w domu zawiesiliśmy wczoraj letnie zasłony, z cienkiego białego płócienka (Ikea zapewne). Kojarzą mi się z CSI Miami, z altanami zbudowanymi na słonecznych trawnikach z takich właśnie szmatek. Lato, lato, lato czeka...

poniedziałek, 15 czerwca 2009

529. nowy tydzień

Cała jestem dumna z wczorajszego tłumaczenia - wypustelnikowanie się do kuchni zaowocowało przebrnięciem przez prawie 3,500 słów, co stanowi 42% całości. Yes, yes, yes!

I w zasadzie tyle, na ten tydzień mam cały rządek nowych zadań do wykonania... lubię jednak bardzo to uczucie, kiedy sobie można na liście odhaczyć, że zrobione.

I jeszcze fotka kotka - nie wiem, czy każdy kot jest tak geometrycznie usposobiony, ale nasz bardzo lubi być na środku i aż się zadziwiam, z jaką dokładnością udaje mu się ten punkt wyznaczyć. Pewnie liczy przekątne.

niedziela, 14 czerwca 2009

528. niedzielne literki

Zaczytałam się na amen w Rodzinie Połanieckich. Nigdy mi jakoś ta książka nie wpadła w ręce, chociaż tytuł był jak najbardziej znany, nigdy też nie oglądałam filmu. Teraz przyniosłam sobie tomik z biblioteki miejskiej (tak, tak, po polsku) z zamiarem poczytania tylko trochę, dla kontaktu z językiem bardziej literackim, niż internetowy.

A tu co? Wpadłam jak przysłowiowa śliwka w kompot. Dojechałam do 145 strony tyciego druczku, a co gorsza, uchlipałam się dziś i usmarkałam nad śmiercią i pogrzebem Litki. Znalazłam też film na Tubce, ktoś zadał sobie trud pocięcia każdego odcinka na dziesięciominutowe kawałki i wepchnięcia go na stronę. Dzięki temu obejrzałam sobie Stacha Lokusia Połanieckiego oraz śliczną i zwiewną pannę Pławicką.

W pralni szumi sobie pogodnie pralka pełna roboczych ciuchów; na balkonie zaś suszą się akwarelowe tła do pieczątek... mogłabym się tam nawet wynieść z tłumaczeniem, jakie wypadałoby zrobić przed przyjazdem Szwagra, ale nie ma stołu. Może się kiedyś szarpniemy na jakiś składany stolik, ale póki co, siedzę sobie przy otwartym oknie w niebieskiej kuchni, co też jest całkiem przyjemne.

sobota, 13 czerwca 2009

527. telemarketing

Pisałam już chyba kiedyś o akcji na zakładzie - że każdy dostał listę ludzi z bazy danych do obdzwonienia celem sprawdzenia, czy te firmy jeszcze istnieją, kto jest najlepszym kontaktem marketingowym itp. Wczoraj był ostatni dzień dzwonienia, w poniedziałek będą liczyć wyniki i największy dzwoniciel dostanie $100.

Mam wielką chrapkę na tę nagrodę, bo przyda się na wycieczce :) (Jakieś 10% "znaleźnego" wydam sobie może na jakiegoś krafta.) Zebrałam się więc w sobie przez ostatnie kilka dni i dzwoniłam, dzwoniłam... na mojej liście były 62 firmy, pożyczyłam jeszcze kawałki list od innych osób, które ledwo zaczęły, no i wedle moich rachunków mam zaliczone 125 :)

Nie było to nawet takie straszne, szczególnie pod koniec. Teraz to chyba bym się do samego prezydenta nie bała dzwonić, chociaż na początku stres był olbrzymi. Człowiek boi się po prostu reakcji typu "nic ci nie powiem", albo nawet samego wyjaśniania o co chodzi, może w ten sposób staje się automatycznie na jakiejś niższej pozycji, a nikt tego nie lubi.

Będę teraz czekać na poniedziałek i liczenie wyników... a po drodze tyyyyyle jest roboty!

piątek, 12 czerwca 2009

526. trzy kartki i trzy cukierki

Nareszcie udało mi się chwilę pokraftować nieprzymusowo, to znaczy bez goniącego terminu. Jakie to jest miłe!

Oto karteczka, która mi się podoba najbardziej - z wykorzystaniem plecionki przywiezionej z Polski, z tego fajnego sklepu koło szkoły trójki :) Mam trochę czerwonej i zielonej, zamówiłam sobie na prezent dodatkową zieloną i inne kolory, gdyby były.

Tu przeciagnęłam dodatkowe nitki, a na wierzchu jest pieczątka kolorowana kredkami (ach, ten zapach drewnianych kredek! kolejna przyjemność) i pociągnięta mazidłem do ochrony powierzchni.

Druga kartka powstała z pozostałości po albumie dla Tenese.

Trzecia - efekt eksperymentów ze szmatkowymi kwiatkami. Nie wiem, czy się nie nabawię jakiejś dolegliwości płucnej od tego smędzenia... Okazuje się też, że niektóre materiały spalają się z kretesem i nie idzie ich przypalić tylko na brzegach.

I tak sobie fociłam na chybcika w pracy te kartki, bo aparat został niechcący na biurku, a jako tło wykorzystałam stary rocznik jednego z naszych magazynów... i postanowiłam pstryknąć też kilka tych kolorowych wkładek, co to chciałabym zamieścić w łazience.
Czyż te ilustracje nie są po prostu czarujące? Aż dziwne, że te kolory po niemal stu latach są jeszcze takie żywe. (Co dziwniejsze, w tych czasopismach były też próbki zapachów i moim zdaniem dalej jeszcze można wyczuć ich ślady!)

czwartek, 11 czerwca 2009

525. farfocle, czyli xydełkowanie po astrachańsku

Przyholowałam wczoraj z biblioteki stertę książek - głównie przewodniki i albumy o Oregonie i Waszyngtonie (stanie, znaczy się, nie mieście Washington DC), oraz jedną pozycję o szydełkowaniu. Popróbowałam sobie rozmaite ściegi, mniej i bardziej ażurowe - przeciekawa sprawa, ile tego istnieje!

Na koniec zaintrygował mnie ścieg astrachański, który dziwny jest, a to z dwóch powodów. Na wierzchu wygląda jak plątanina...

...ale jeśli się te farfocle rozgarnie, to widać trochę lepiej. Robi się ów ścieg też przedziwnie: jedziemy od prawej do lewej rządek słupków, a potem NIE ODWRACAMY, tylko po tej samej stronie jedziemy do tyłu, od lewej do prawej: łańcuszek na siedem oczek, później tworzy się z niego pętelkę przez przyczepienie łańcuszka do PRZEDNIEJ strony oczka za pomocą ściegu slip stitch - nie wiem, jak to po polsku się nazywa, takie coś mniejsze nawet od półsłupka, przeciąga się po prostu włóczkę w najprostszy sposób, bez "budowania" niczego.

Po zrobieniu całego rządka pętelek, oczko po oczku, jedziemy znowu słupkami od prawej do lewej - tym razem bazując je na TYLNEJ części oczek (bo przednią wykorzystaliśmy do zamocowania pętelek).

Tył pracy wygląda gładko - może to chodzi o robienie niby-futra, żeby cieplejsze było? :)

Tu jest fragment z książki, ze zdjęciem większego kawałka:

I jeszcze okładka trzystu ściegów - T nie może wyjść z podziwu, że za pomocą sznurka i kijka z haczykiem można stworzyć aż tyle różnorodnych wzorów :)

Ah, jeszcze muszę napomknąć, skoro mowa o T, że mamy znienacka płytki przy wejściu do mieszkania - T miał wczoraj wolny dzień, a że ostatnio właśnie płytkowali zarobkowo i mieli wszelakie maszynki do tego celu, to się zmobilizowali i cyk, płyteczki leżą. Czekają na razie na graudowanie, czyli fugowanie, ale będzie pięknie!

środa, 10 czerwca 2009

524. sprzątaniowe przygody

...A kiedy się już posprząta w kuchni wszystko, co się da – wyszoruje się na błysk wszystkie części pieca łącznie z odkręceniem kurków, zeskrobie pokłady sera w tosterze, odkurzy półki ze słoisiami, przemyje ściany, wypucuje blaty, lodówkę, mikrofalę, radiograjownik, zmywarkę oraz zlew – to zawsze można owinąć nóż papierowym ręcznikiem i grzebnąć nim pod piecem. Z pewnością będą tam jakieś kłaki oraz odkryje się znienacka, że tam właśnie, niczym w czarnej dziurze, znikają kocie kulki ze sreberka czy papieru, których tyle się kotu daje, a ciągle ich nie ma. Potem grzebie się tymże samym nożem pod lodówką i wylatuje stamtąd jeszcze więcej kulek (i kłaków).

Potem, już na samiuśki koniec, zmywa się bardzo porządnie podłogę i łupie przy tym łepetyną w najniższą półkę, od spodu, co sprawia, że dopiero-co odkurzona półka spada i rozbija się kilka pojemniczków. T, najlepszy małżonek na świecie, przylatuje z pomocą i mocuje półkę na nowo. Żałuje się trochę pojemniczka glinianego, zachowuje się nierozbitą przykrywkę, znakomicie pasującą do innego słoika.

I tyle, koniec sprzątania, przechodzimy do dalszych czynności, oraz do kilku fotek kawo-herbacianego albumu dla Tenese. Bardzo fajnie to wyszło, dużo ludzi się wpisało, a ponieważ T będzie teraz pracować w organizacji religijnej, sporo wpisów było bardzo „chrześcijańskich”, niektóre nawet z wersetami. Przyjemnie pracować wśród takich ludzi.


Musiały być dyndadełka, bo Tenese zawsze z wielką uwagą oglądała właśnie tę część moich produkcji.

Były strony z ilustracjami...
...i ze złotymi myślami o kawie i herbacie:
Niektórzy nawet wykazali się kreatywnością i dokleili swoje obrazki:

wtorek, 9 czerwca 2009

522. Malowanie na malinowo, czyli kolorowa demokracja

Rozpędziłam się wczoraj pod wieczór do malowania reszty korytarzyka; musiałam czekać na powrót chłopaków, bo złamał mi się pędzel, a zapasowy był w garażu, do którego otwieraki były akurat w Tomkowym aucie i Pisklakowym plecaku. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu panowie zaczęli jednak protestować i przekonywać mnie, że fajnie jest tak, jak jest – takie popaćkane, a nie pomalowane na równy, gładki kolor. Zgroza!
Co gorsza, koniecznie chcieli drugą ścianę też zostawić w obecnym stanie. Obecnie jest tam wielki napis RASPBERRY, który napaćkałam w przekonaniu, że się go zamaluje. T i P chcą przyczepić ołówek, żeby każdy mógł dopisywać czy dorysowywać różne rzeczy wedle uznania.
Tak, że mamy w domu ścianę z graffiti. Domalowałam na niej moje ulubione hasło „bloom where you are planted”, kota oraz krasnoludka. T z kolei tutaj się dopatrzył nieścisłości, że niby mój krasnal jest... młody. Trudno wszystkim dogodzic :D
Oto nasze ściany, jeszcze przed tymi dodatkowymi szczegółami.


A tu jeszcze kilka drobiazgów z ostatnich produkcji – dodatki do kawowo-herbacianego albumu-pamiętnika dla Tenese, kocyk dla zwierząt i – dzięki ci, blogosfero, za natchnienie – pierwsze próby szmatkowych kwiatysiów z koralikami.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

522. niespodziewane wolne?

Na zakladzie mielismy dzis mala ewakuacje. Kiedy podjezdza sie pod budynek i widzi sie bolka w koszu na wysiegniku, gmerajacego w "naszym" slupie - nic dobrego z tego nie wyniknie. Nocna burza popsula prad i tylko czesc sprzetu dzialala. Po trzech godzinach okazalo sie, ze do naprawienia usterki konieczne jest calkowite wylaczenie elektrycznosci, wiec Prezydencja zarzadzila, ze mozemy isc do domu; jesli ktos moze pracowac poza biurem, niech sobie wezmie, co tam potrzebne.
Nadrukowalam wiec raportow, zaraz bede sie zabierac za cyferki... w drodze do domu zatrzymalam sie jednak w Sklepie Drugiej Szansy, gdzie nabylam fajne portki w kolorze brazowym w celu obciecia ich do pol lydki. Takoz i torebke zakupilam taniusia, o dziwnym rozowo-lososiowym ubarwieniu, ale z kapitalna broszka. I jeszcze kawalatka szmatek, i bluzinke zielona.
A mialo byc o zupelnie czyms innym - o malowaniu korytarzyka, o kwiatysiach z materialu... ale to jutro :)

piątek, 5 czerwca 2009

521. w ciągu

Zdaje się, że wpadłam w istny ciąg sprzątaniowy. Niektórzy może doświadczają tego około Wielkiej Nocy, a ja wtedy robiłam sterty kraftów, to się i zapóźniłam. Przedwczoraj zakończyłam garderobę ciuchową, wczoraj odpucowałam garderobę obuwniczo-torebkowo-kurtkową. Dwie pary butków wyjechały na śmietnik... zdaje mi się, że powinno ich w tym kierunku powędrować nieco więcej, ale strasznie mi trudno rozstawać się z niektórymi przedmiotami.
Posprzątałam też w pralni. Może trochę dziwnie to brzmi, że w mieszkaniu są takie pomieszczenia - garderoby, pralnie... ale jest to wspaniały wynalazek! Ile tam można upchnąć! :) Pralka, suszarka, odkurzacz, drabinka, robocze ciuchy Panów Mężczyzn, żelazko, proszki, płyny, deska do prasowania, skrzynia na brudne ciuchy - wszystko to, z czym bywa kłopot.
A, i jeszcze wygrzebałam z przepastnych pudeł szmatki na nowe poszewki poduszkowe - na krzesełko w kuchni i do zielonego pokoju. Będzie się szyło.
Kontynuując zaś wątek fotograficzny przedstawiam dwa eksponaty z małego korytarzyka, który zamierzam malować: fascynowaliśmy się kiedyś z siostrzeńcem Mikołajem kamieniami i minerałami; jeździliśmy na giełdy, skupowaliśmy, robiło się wystawki, czytało się książki... teraz przenieśliśmy się w inne obszary zainteresowań, ale kamyczki zostały. Oraz plakat z giełdy w Sosnowcu... aż się zadziwiłam, że to tak dawno temu było!