czwartek, 28 sierpnia 2014

14:85. jutro wyjazd

Dziura blogowa była, jest i będzie. Wśród wszystkich innych niezbędnych czynności pakujemy się pędem, bo jutro wieczorem wyjazd w dzicz - Montana, Idaho i Wyoming, a nawet ociupinka Oregonu. Zabieram, rzecz jasna, laptop, bo w kwestii Książki jest trochę nóż na gardle, a i inne projekty dobrze by było podgonić.

Bardzo skrótowo o podróży: pierwszy punkt kulminacyjny to Glacier National Park, a w nim niesamowita droga - Going To The Sun Road (wszystkie zdjęcia z odnośnych artykułów w Wikipedii):




Drugi punkt to Hell's Canyon - najgłębszy kanion w USA. Tak, tak, Grand Canyon nie jest najgłębszy, ale ma najstromsze ściany i tak wygląda. W Hell's jedzie się drogą gdzieś wedle wywijającej na zakrętach Snake River (jak sama nazwa wskazuje).


Już w drodze powrotnej zahaczamy w Idaho o Shoshone Falls, nazywane też Niagarą Zachodu.


No i jeszcze lawy i kratery mają być, takoż w Idaho.


Tyle atrakcji większych, jest jeszcze rządek mniejszych. Mamy spis, mamy namiary GPSowe... i nadzieję, że wszędzie trafimy. Nie mam dokładnych notatek, podrukowanego zyliona mapek, bo po prostu nie mam czasu. I nie wiem, czy nawet pojedzie Gromadziennik - nastawiam się raczej na klepanie ewentualnych notatek na lapku. Do czego to dochodzi.

Będzie jednak pięknie :) A potem, w październiku, będę nadrabiać wszystko, co ze względu na Książkę musiałam zostawić na później.

wtorek, 19 sierpnia 2014

14:84. dziura

No, była dziura. Nie, żeby się nic nie działo - wręcz mnóstwo :) Tygodnie napakowane emocjami do granic możliwości. Nawiozłam ich sobie z Polski na zapas nawet, jak dropsy w pudełku - teraz przez długi czas będzie można po jednym wyciągać i smakować. Na szczęście są zdjęcia, nagrania i rozmaite kontakty, więc i wizualnie nie przepadło.

Ale właściwie nie ma czasu na leniwe przeżuwanie, bo wisi nad głową DEADLINE. Tłumaczę więc pędem... od siódmego maja zrobiłam ponad sto tysięcy słów... nie wiem dokładnie ile, bo Książki było ciut ponad 90 000, ale jeszcze kilkanaście tysięcy przekładów wszelakich - łącznie z sześcioma tysiącami w jeden dzień w Szczyrku, co było dla mnie absolutnym rekordem, ale też i trzeba było się zwijać. Satysfakcja wielka, bo wszystko się udało, ale w domu nie jestem w stanie tyle wyciągnąć, choćby nie wiem co. W zeszły weekend w dwa dni poszło sześć i pół.

Wystarczy jednak o TYCH słowach. Są inne - hebrajskie. Odkąd zaistniała ewentualność, że jeśli ucichnie wojna, możnaby w kwietniu-maju pojechać znów do Izraela, dostałam mentalnego szwunga na hebrajski. Tym bardziej, że we wrześniu zaczynamy studium proroctwa Sofoniasza, więc będzie okazja do zagłębienia się w oryginał. Ach, i jeszcze dostałam w Szczyrku Sztukę od Artysty zajmującego się między innymi kaligrafią hebrajską, i nawet do pewnego stopnia udało mi się zrozumieć zapisaną na niej sentencję...

Kiedy kupiłam sobie książkę do hebrajskiego (daaaaawno...), nieumiejętność względnie szybkiego czytania okazała się podcinaczem skrzydeł nie do przejścia. Wczoraj jednak, na dobranoc, otworzyłam sobie pierwszą lekcję... i CZYTAM. Izraelczyk pewnie załamałby się moim akcentem itd., ale to już nie jest rozkminka każdej literki z osobna, tylko jakoś (powoli) składa się to wszystko w słowa.

No dobra, kontekst pomaga, po części się zgaduje, po części wie. ALE: był tam też fragmencik z Exodus, całkiem nieznany, bez zapowiedzi - i udało się! Tak, że może się i z tej książki ciut ruszy.

I tak sobie myślę - czy podobnie jest, kiedy człowiek, jako dzieciak, dozna oświecenia w kwestii składania literek we własnym języku? Bo czasem żałuję, że nie pamięta się chwili, kiedy się zaczęło raczkować, albo chodzić, albo właśnie czytać. A to chyba jest w miarę podobne, bo literki całkiem inne. Taki na przykład hiszpański nie dałby, oczywiście, takiego przeżycia.

Teraz zostało 11 dni do następnej wyprawy, czyli znów się trzeba zwijać. Byle do pierwszego października :)

==========
Nieco zdjęć z Polski - trochę chaotycznie, ale niechaj będzie.

Łąka na Skrzycznem - niby nic konkretnego na tym zdjęciu nie ma, ale jak się go rozłoży na części, to tyle się dzieje!


Przed zaśnięciem na biwaku lubię sobie tak rozkładać na czynniki pierwsze dźwięki, jakie brzęczą niby-że w ciszy pustkowia. Zawsze się coś znajdzie :) Może nawet... helikoptery z bazy wojskowej w Norfolk, wylatujące na nocne ćwiczenia.

Poniższa fotka to kopkowa nostalgia - rzadko takie stogi siana widuję, więc mi się w takich przypadkach włączają wspomnienia z dzieciństwa, ze wsi, gdzie mieszkały Ciocie. I siano nie było niczym nadzwyczajnym.


A kiedy już wyturlaliśmy się na szczyt, znaleźliśmy na nim piękne kwiecie.


Emmm... coś mi się zamieszało i wskoczył tu widok z pokoju w hotelu, a na nim wyciąg na Skrzyczne i dymiąca góra. Za pięć minut wszystko, oczywiście, będzie wyglądało inaczej.


I wracamy na szczyt.. do bardzo popularnego (wśród owadów) zielska.


I jeszcze jazda na dół, obok mocno ukwieconego hotelu. Piękne wrażenia, mogłabym pojechać jeszcze raz :)