Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wlokna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wlokna. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 12 lipca 2011

970. I am the Ten Thousand Stitches Blanket

Uff, skończyłam wczoraj koło północy kocyk dla synka koleżanki, który pojawi się wśród nas już na dniach, może nawet w piątek - wtedy właśnie przypada pełnia księżyca, a ponoć w tej fazie dzieci bardzo pchają się na świat. Niech będzie.

Kocyk ma dobrze ponad 10 000 ściegów i trochę się zapędziłam z jego rozmiarem, a jak się zorientowałam, to trzeba było zacisnąć ząbki i dojechać do końca. Niemniej jednak ścieg "V" zbyt prędko na moim xydełku nie zagości, bo mi z deczka bokiem wychodzi :D

Dzieło przejechało już tysiące kilometrów, jako że w znacznym stopniu powstawało w samochodzie. Zaliczyło następujące stany: Illinois, Iowa, Missouri (trzy razy), Kansas, Oklahoma, Nowy Meksyk, Teksas, Arkansas i nie mam pewności co do Mississippi. Ostatnio naoglądało się zaś telewizji, z czarno-białymi serialami krrrreminalnymi na czele, oraz zaznajomiło się z porucznikiem Columbo.


Dzisiaj rano zaszyłam końce włóczek przy zmianach koloru, wyprałam i wywiesiłam na balkonie. Mam nadzieję, że wyschnie - najwyżej pójdzie jeszcze na chwilę do suszarki.

A zmieniając całkowicie temat - burzę wczoraj rano mieliśmy, siarczystą bardzo. Hulała wyjątkowo krótko, chyba niecały kwadrans, ale za to skutecznie. Jeszcze dzisiaj kilkaset tysięcy ludzi jest bez prądu.

Tak to wyglądało z naszego balkonu:



Tak w ogóle, to cieszy mnie bardzo siedzenie na balkonie, z tą zielenią wysokaśną przed nosem, z kwiatkami i ziółkami na wyciągnięcie ręki, z jakimś fajnym napojem na półce zbudowanej przez T; przeważnie z laptopem, bo ostatnio zrobiła się masa zaległości zdjęciowych i próbuję się przez nią przebić, a że każdą fotkę muszę dotknąć PhotoShopem, to i sieeeeedzę nad tym długo. Ale przynajmniej na balkonie :)

wtorek, 5 kwietnia 2011

929. plecionki, czyli love and money looms

Craftypantki zajmują się w kwietniu plątaniem sznurków i wszelakich inszych włókien - można je kupić, można sobie samemu zrobić i kwalifikuje się wszystko, z czego dałoby się szydełkować bądź drutować - ale przewrotnie nie należy korzystać w pracach ani z szydełka, ani z drutów :)

Zmotywowało mnie to do wygrzebania krosienka, jakie dostałam od kogoś w prezencie chyba z dekadę temu. Uplątałam na nim, w miarę zgodnie z instrukcjami, poniższą serwetkę. Nie jest to szczyt doskonałości, ale jak na pierwszy raz przynajmniej wierzchnia strona nadaje się do pokazania.

Krosienko zaś wygląda tak, zrobione jest z twardego plastiku:

Do krosna dołączona jest też broszurka z instrukcjami - jak widać, mamy w tym eksponacie do czynienia z czasami kilkadziesiąt lat temu:

Proces zaczyna się od naciagnięcia włóczki na kołki, co jest bardzo proste:

Potem zaczynają się schody, czyli przewiązywanie skrzyżowań. Ciągnęło się to w nieskończoność i stąd też wzięła się niedoskonałość spodniej części mojej pracy, bo nie posiadam widocznego na rysunku czółenka, tylko przepychałam włóczkę palcami i szydełkiem. Na koniec dzieło ściąga się z kołeczków, przecina powstałe pętelki i mamy serwetkę.

Nie udało mi się wyszperać wiele na temat historii tych krosien (swoją drogą to ciekawe zestawienie: love and money :D), ale wygląda na to, że można było je sprzedawać podobnie jak teraz garnki Zeptera i zarabiać na tym pieniądze, choć chyba niewielkie, nawet jak na lata siedemdziesiąte.

A najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że Marceli posiada w Polsce serwetki najwyraźniej zrobione tą właśnie metodą! Wygląda na to, że powstały z niezniszczalnej włóczki (wiskoza?), bo mam wrażenie, że istniały u niej prawie od zawsze :)

I to by było na tyle, jeśli chodzi o wycieczkę do plecionkowego muzeum. Zapraszam do zajrzenia na craftypantkowy blog, dziewczyny zrobiły bardzo ciekawe naszyjniki!

wtorek, 29 marca 2011

925. najdłuższa kartka w życiu

Przedziwna sprawa, zmontowanie poniższej karteluchy, która zresztą wyjechała już dziś do adresata, zajęło mi chyba ponad tydzień. Obijała się po stole w nieskończoność.

Słoneczkowy motyw zrobiony jest embossingiem na gorąco wypełnionym metalicznymi farbkami Perfect Pearls i pociągniętym Glossy Accents, aby przypominał wiadomo co: witraż. Potem obłożyłam go połówkami kwadratów z dziurkacza. Potem sznureczki, tła, napis... i gotowe. Nie ma logicznego wyjaśnienia tego zwlekania.

Tło stanowi kolejne dziełko, powstające wieczorami, kiedy naprawdę nie mam już mózgu na żadne myślenie - jest to kocyk dla Rachel, dla synka, który ma przyjść na świat za kilka miesięcy. Włóczka jest cieńsza, niż zwykle, więc też idzie mi powoli, ale za to paluchy się cieszą, bo to specjalny produkt dziecięcy, mięciutkie włókno, przyjemnie jest sobie je dotykać. Nawet, jeśli oznacza to tysiące jednakowych oczek, bo lecę takim zwyklusieńkim ściegiem V - słupek, łańcuszek, słupek w to samo oczko, jedno oczko opuścić i na okragło to samo.

Za to strony artjournalowe tworzą się szybciutko - szczególnie w pracy, kiedy szkoda mi wyrzucić jakiś ładny obrazek. Staram się, żeby było optymistycznie, no i w miarę możliwości ciut pożytecznie, więc na fali nauki hiszpańskiego wmontowałam werset w dwóch językach. Przy jego okazji przyszło mi do głowy, że nie ma przymusu niekończącego się biedowania i umartwiania sie, bo skoro sam Apostoł pisze, że umie żyć w obfitości? Tylko pewnie trzeba z niej umieć korzystać i nie nie marudzić, jeśli przyjdą czasy "chude".

A co do hiszpańskiego, to oglądałam wczoraj conieco wiadomości (które zrozumieć łatwiej, bo mówią jakoś prościej, mniej potocznie) oraz kawałek mydlanego "Triunfo del Amor". Przyleciałam do pracy i pochwaliłam się Marii nabytą z tego ostatniego programu frazą "es sangre de mi sangre" - to krew z mojej krwi - no i się wpakowałam po uszy, Maria streściła mi dotychczasowe sto kilkadziesiąt odcinków i zdaje się, że będzie nowy temat do rozmów :D Ale jeśli przełoży się to na poszerzanie słownictwa, tym lepiej dla mnie i łatwiej, niż zakuwanie wyrazów z listy.

poniedziałek, 7 marca 2011

916. szkieukodzieła hurtem i ryczałtem

No i gdzież się podziały postanowienia, że w marcu będzie statystycznie jedna sztuka dziennie, albo przynajmniej sztuczka jakaś mała? Ano – dłubie się conieco, ale części nie można było jeszcze zaprezentować, żeby nie spalić posta na Craftypantkach; część zaś istniała w postaci komponentów i teraz się dopiero wysklejała.

Mamy zatem na początek karteluszkę z okazji nadchodzących urodzin dzieciaczka w Mississippi (rzadkość dla mnie, takie dzieckowe kartki)...

...i kocyk, któren w czwartek wraz z powyższą kartką uda się z koleżanką do tego samego bobasa na Południu. Nazwałam go sobie podczas robienia „Fale Mississippi” i podczas szydełkowania wspominałam różne spotkania z Wielką Rzeką, od Minneapolis po Nowy Orlean. W kolejce stoją jeszcze trzy kocyki, ale pooowoooli, bo dzieciaki jeszcze długo posiedzą w maminych brzuchach, a co do dwóch nie ma jeszcze wieści, czy to chłopiec, czy dziewczynka.

Zatęskniło mi się też za bibułkami i oto dziełko podobne do tych, co już powstały:

I jeszcze jajeczne dwie – będzie ich więcej, bo na stole leży stosik komponentów. Jajca są ze szmatek przylepionych na karton, zakupionych za grosze na zeszłorocznej wystawie patchworków. Same małe kawałeczki, ale za to zylion wzorów, więc w sam raz się nadają na takie prace.


Kartka w sumie recyklingowana z już istniejącej... więc się nie do końca chyba liczy:

Gromadziennik takoż się pogrubił w tych ostatnich dniach – przybyły strony o mega śnieżycy. Pierwszy raz pieczątkowałam akrylówką, za pomocą wielkich, piankowych stempli ze Sklepu Drugiej Szansy i bardzo mi się rezultaty podobają:


Czyli mamy sześć prac na siedem dni? Ha, są jeszcze inne, ale pojawią się tu jutro, żeby post się nazbyt nie wydłużył :)