wtorek, 29 września 2015

15:81. święta we wrześniu?

Dawniej o tej porze w sklepach można się było spodziewać dekoracji halloweenowych - teraz zapanowało zamieszanie, tuż obok straszydeł wylądowały dziękczynieniowe indyki i podobizny pielgrzymów, a krok dalej puszą się już choinki i dają po oczach wszelakie ozdóbki bożonarodzeniowe. To i ja wygrzebałam zimowe stempelki i zabrałam się za kartki.

Na dobry początek powstały geometryczne choineczki (z udziałem recyklingu w postaci obwolut na kubki z gorącymi napojami w Starbucksie i w Panerze) - w tym jedna z polskim napisem! Mam bowiem z dorocznej wymiany z Mrouh kilka polskich napisów, które będą jak znalazł do kartek na aukcję związaną z przyszłorocznym obozem dla niepełnosprawnych w Sulejowie.






Ukleiła się też jedna kartka śnieżynkowa:

A dalej czekają... gęsi i pingwiny na łyżwach :)


W planach zaś - ho-ho! Pudełka, zakładki, torebeczki z kartkami samoprzylepnymi... zobaczymy, ile się da zrealizować :)

niedziela, 27 września 2015

15:80. (25) Suche wodospady, czyli Shoshone Falls, Twin Falls, Idaho (czwartek)



Szoszońskie wodospady były przypomnieniem, że w przypadku atrakcji związanych z wodą trzeba brać pod uwagę to, czy pora jest mokra, czy sucha. Tu akurat była sucha – na tablicy przy wjeździe wyraźnie zaznaczono DRY. Nie żeby całkiem nie było wody, ale to, co spływało gdzieś tam na środku urwiska, miało się nijak do jego pełnych możliwości. Możliwe, że gdyby nie tama (i elektrownia), wody byłoby trochę więcej.


Natomiast wysokość wodospadów robi niesamowite wrażenie. Bałam się nawet podejść do brzegu pomostu obserwacyjnego, bo taka przepaść to nie przelewki. Mowy nie ma, żeby jakoś przedostać się do sterty pieniędzy nawrzucanych na skalny cypelek nad urwiskiem J


Obejrzeliśmy też niższe, ale dziarskie wodospady w parku otaczającym ten największy.


Wypatrzyliśmy również ćwiczenia wspinaczkowe.



Kawałek dalej mieszkańcy Twin Falls mają kąpielisko w odnodze jeziora utworzonego przez tamę – w zaiste niezwykłej, wulkanicznej atmosferze.




I właściwie tyle. Troszkę żałowaliśmy, że nie oglądamy tej „Niagary Zachodu” w pełnej glorii, ale trudno, nie mamy na to żadnego wpływu. Jedziemy dalej. Podglądamy sobie w wikipedii, jak Shoshone Falls wyglądają w pełnej krasie oraz w XIX wieku, jeszcze za czarno-białych czasów.



piątek, 18 września 2015

15:79. odkopywanie się

Wróciliśmy już niby dawno - w niedzielę, wczesnym popołudniem. Trudno się jednak odkopać i z prania, i w pracy, i z różnych załatwień. Oczywiście jesteśmy pełni wrażeń, bo udało się niemal wszystko; jednego miejsca całkiem zwyczajnie nie udało się znaleźć (obawiam się, że pozyskane na jakimś blogasku wskazówki były zwyczajnie niepełne, nie należy ślepo ufać blogaskom). Z drugiej zaś strony dorzuciliśmy kilka punktów nieplanowanych albo dopisanych do listy na zasadzie fakultetów, czyli "jeśli będzie czas, to wsadzimy nos."

Wszystkie noce przespaliśmy na kampingach - czasem dość ekstremalnych, bo w połowie drogi tak wertepiastej, że GPS obawiał się nawet o tym wcześniej powiadomić (albo może była to jego zemsta za to, że nie podłączyliśmy go do gniazdka w odpowiednim czasie i prądziunio mu się skończył.) Na najdroższym noclegu przydzielono nam kawałek marnawego trawnika tuż przy wykopkach, z których wystawały jakieś rury. Za to łazienka (choć czynna tylko do 8 wieczorem) była urządzona z rozmachem w stylu wiktoriańskim.

Raz spaliśmy też na ponat trzech tysiącach metrów, w Great Basin National Park w Nevadzie. Potem skrobaliśmy się jeszcze wyżej, na szlak prowadzący do sosenek mających kilka tysięcy lat. Jeśli chodzi o ekstremalne wysokości, to w Rocky Mountains NP dobraliśmy się na ponad 3700 metrów - działo się to tak szybko, że troszkę nas przyatakowała choroba wysokościowa.

Dalej przesypują mi się jeszcze w rozumie obrazy niesamowitych formacji skalnych, czerwonych kamulców w Utah, jeżdżenia po soli nad Wielkim Słonym Jeziorem, dziesiątek, a czasem setek kilometrów dróg aż po horyzont, na których nic się nie dzieje i spotkanie z innym pojazdem to powód do rozmowy, bo stanowi wielką rzadkość.

I petroglify jeszcze w niejednym miejscu, i tama nad Jeziorem Powella, i pływanie statkiem...

...a zaczęło się od równin i krów, jeszcze w Kolorado. I studiowania mechanizmu wiatraka wyciągającego wodę dla bydełka.


Opowieści byłoby mnóstwo. Najpierw jednak trzeba skończyć zeszłoroczną serię o Montanie i dopiero potem zabrać się za blisko pięćdziesiąt (!) odcinków o Utah :)

środa, 2 września 2015

15:78. przygotowania w toku...

...do następnej wyprawy, która zaczyna się już pojutrze wieczorem.

Rzecz mamy obcykaną i właściwie nawet nie trzeba się za bardzo umawiać.

T buduje szkielet wycieczki i robi rezerwacje. Przysyła plik do mnie - ja dodaję mięśnie w postaci opisów miejsc, dodatkowych atrakcji gdzieś po drodze, mapek i ilustracji (patrz link po prawej). Następnie powstaje z tego Księga Podróżna.

Przez jakiś czas wrzucamy drobne do skarbonki - tu dwudziestka, tam czterdziestka. Z tego zbiera się gotówka na wycieczkowe wydatki. Kilka dni przed wyjazdem rozmienia się stówkę na drobniejsze nominały - dziesiątki, piątki i jednodolarówki. Główny powód jest taki, że na niektórych kampingach, jak również w innych miejscach, płaci się samodzielnie, wkładając wyznaczoną kwotę do kopertki wpuszczanej do jakieś skrzynki, a przeważnie nie są to równe liczby.

Ze dwa dni przed wyjazdem T zaczyna ładować wszystkie możliwe baterie. Zabieramy, co prawda, elektrownię podłączaną do zapalniczki, ale poręczniej jest wziąć z domu tyle prądu, ile się da. T jest też odpowiedzialny za wszystkie druciki. Oboje czyścimy też karty w swoich aparatach.

Mniej więcej wtedy zamraża się też duże butle wody jako chłodziwo do skrzyni-lodówki.

W ostatnim tygodniu robi się stopniowo zakupy prowiantowe i składa je na stertę. Kupuje się też zapas żywności dla kota i ewentualnie lekarstwa. A skoro już mowa o kocie, to przez jakieś półtora tygodnia gotuje się wielkie ilości jedzenia i zamraża - ale dla człowieka czyli Pisklaka, który będzie się kotem zajmował pod naszą nieobecność. Taki mamy barter, że skoro on poświęca czas na wizyty, to przynajmniej nie musi się martwić o obiady.

Co do gotowania, to w ostatni/przedostatni dzień gotuje się jajka, piecze muffiny i przygotowuje prefabrykaty do ciepłych kolacji na pierwsze dwa wieczory - na jeden marynowane warzywka do quesadilli, na drugi - ziemniaczki w ziołach.

Ciuchy i łazienkę każdy pakuje sobie sam. Wydaję w odpowiednim momencie prześcieradło i ręczniki.

T pakuje wszystkie większe graty - namiot, materac, śpiwory, pompkę do materaca, kuchenkę i gaz, maczetę, ewentualnie kilka drobnych narzędzi.

Kuchnia i prowiant należą do mnie (z wyjątkiem zakupu chleba, sera i kabanosów nabywanych przez T w polskim sklepie), jak również szeroko pojęty mapnik.

Apteczka standardowo jeździ w samochodzie.

W ostatniej chwili pakuje się laptop i Kindle'a - to nowości w procedurze. Laptop pojechał pierwszy raz rok temu i bardzo mi się spodobało pisanie Gromadziennika elektronicznie. Na papierowe trochę zaczyna brakować miejsca... Kindelek z kolei jest książką do czytania (szczególnie w namiotowych ciemnościach), ale także narzędziem do pstrykania zdjęć na FB oraz do robienia szybkich notatek w trakcie zwiedzania.

Na samiuśkim końcu dochodzą jeszcze poduszki. Znosimy wszystko na dół, pakujemy do auta, SPRAWDZAMY GAZ ZE TRZY RAZY, bo takie mam fiksum dyrdum, głaskamy kota... i następuje ten absolutnie fantastyczny moment, kiedy wrzuca się mały plecak na siedzenie i JEDZIE. I już nie można niczego więcej spakować ani poprawić :)