Szybka kartka z dzisiejszego poranka - brat koleżanki ma urodziny, więc poszłam w żabot.
Po drugie - wymodziłam wczoraj tartę z jabłkami z tego przepisu. Ciasto, jak dla mnie, dość niezwykłe, bo tylko z trzech składników (mąka, masło, serek Philadelphia). Mogłoby mieć ciutkę cukru w sobie, chociaż niekoniecznie, bo jabłka są obtoczone w brązowym cukrze i przyprawach (a poza tym pozwoliłam sobie wyjść poza przepis i pomalować zawinięte brzegi śmietaną i posypać cukrem.
A że zamiast skorzystać z okrągłej blachy zrobiłam takiego rustykalnego zawijańca, to mamy właśnie galette. Pierwszy raz w życiu, ale bardzo mi się podoba takie rozwiązanie. I świetnie smakuje podgrzane przez moment w mikrofali.
A na jutro marzą mi się śnieżyste czekoladowe spękańce.
Na koniec - jesienne liście upolowane dziś na parkingu.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia. Pokaż wszystkie posty
piątek, 3 października 2014
poniedziałek, 21 kwietnia 2014
1438. jajecznie, poświątecznie
...no właśnie, bo u nas już po świętach, nie ma dodatkowego wolnego, więc się nie czuje nastroju.
W ramach świątecznej żywności porwałam się jednak na deviled eggs, czyli faszerowane jajka, potrawę bardzo wśród tubylców popularną. Nic wielkiego, ot - żółtka z majonezem i musztardą oraz innymi dodatkami. Zrobiłam próbnik czyli sampler - każdy dostał wersję z chrzanem, ogórkami konserwowymi, rzodkiewką i podsmażanymi pieczarkami. Wyszło na to, że nie ma się co męczyć, najulubieńsze były te z chrzanem :) Widać do tego jest przyzwyczajony nasz polski smak.
P zaczął znów niedzielną szkołę, co oznacza, że i my mamy cotygodniowe przedszkole. Byłyśmy wczoraj z Alą na świeżym powietrzu na placu zabaw (dzień piękny, prawdziwie wiosenny), a potem odbyło się dekorowanie kartonowych jajec, na przykład z pomocą dziurkaczy.
Przybył też nowy argument na to, że nawet najmniejsze ścinki się mogą jeszcze przydać :)
Bo w pudle można było grzebać, dokonywać tysiąca odkryć, a następnie te odkrycia przylepiać na karton.
W ramach świątecznej żywności porwałam się jednak na deviled eggs, czyli faszerowane jajka, potrawę bardzo wśród tubylców popularną. Nic wielkiego, ot - żółtka z majonezem i musztardą oraz innymi dodatkami. Zrobiłam próbnik czyli sampler - każdy dostał wersję z chrzanem, ogórkami konserwowymi, rzodkiewką i podsmażanymi pieczarkami. Wyszło na to, że nie ma się co męczyć, najulubieńsze były te z chrzanem :) Widać do tego jest przyzwyczajony nasz polski smak.
P zaczął znów niedzielną szkołę, co oznacza, że i my mamy cotygodniowe przedszkole. Byłyśmy wczoraj z Alą na świeżym powietrzu na placu zabaw (dzień piękny, prawdziwie wiosenny), a potem odbyło się dekorowanie kartonowych jajec, na przykład z pomocą dziurkaczy.
Przybył też nowy argument na to, że nawet najmniejsze ścinki się mogą jeszcze przydać :)
Bo w pudle można było grzebać, dokonywać tysiąca odkryć, a następnie te odkrycia przylepiać na karton.
piątek, 11 kwietnia 2014
1431. przechytrzyć kalafiora
Gotowałam dziś bladym świtem kalafior (bo tak się chyba mówi, nie kalafiora, choć w kontekście, o jakim piszę, kalafior nabywa przez swoją złośliwość cech człowieczych) - to chyba najchytrzejszy produkt, z jakim miewam do czynienia. Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu udało mi się ugotować go bez wykipienia i zafajdania garnka oraz pieca. Oczywiście wykipione bezzwłocznie przywiera do podłoża z mocą, o jakiej w kraftach mogę tylko marzyć.
Dziś stałam bardzo pilnie i gapiłam się w garnek, aż T pytał, co tam tak podziwiam. I co? Ledwo się odwróciłam - fssssss blp blp blp, już garnek okidany. Pomijając to, że kalafior-oszust pływa i przez wystawanie z wody sprawia wrażenie, że nie istnieje garnek, w którym by się mieścił.
A kalafiory mamy obecnie do przeróbki dwa, bośmy się z T jakoś nie dogadali i oboje kupiliśmy. Ale to nic - znalazłam przepis na zapiekankę kalafiorową i nie zniechęca mnie nawet to, że i w tym przypadku kalafior będzie wymagał podgotowania.
Uporawszy się ze złośliwcem (jeszcze zapomniałam napisać o odławianiu go z wody, bo mam po Mamie ambicję gotowania go w całości, w sumie to nie wiem po co - a które to odławianie może się zakończyć niekontrolowanym rozplaśnięciem warzywa gdzieś w drodze na talerz), zabrałam się za kończenie kartki. Wykorzystałam w niej prezentowane kilka dni temu tło z gelatami i embossingiem na gorąco.
Karteluszka mi się podoba, więc przygotowałam już tła i główki na kilka kopii. A wczoraj uszyłam poduszkę na igły, a to w ramach przygotowania do nowej przygody - od jutra udzielam bowiem kraftolekcji :) Dziewczę chętne jest do wszystkiego, ale chyba bardziej w stronę szmatek, niż papieru. Myślę, że taka poduszeczka będzie dobrym sposobem sprawdzenia, czy dziewczę już coś umie, poczynając od nawlekania nitki w igłę :)
Dziś stałam bardzo pilnie i gapiłam się w garnek, aż T pytał, co tam tak podziwiam. I co? Ledwo się odwróciłam - fssssss blp blp blp, już garnek okidany. Pomijając to, że kalafior-oszust pływa i przez wystawanie z wody sprawia wrażenie, że nie istnieje garnek, w którym by się mieścił.
A kalafiory mamy obecnie do przeróbki dwa, bośmy się z T jakoś nie dogadali i oboje kupiliśmy. Ale to nic - znalazłam przepis na zapiekankę kalafiorową i nie zniechęca mnie nawet to, że i w tym przypadku kalafior będzie wymagał podgotowania.
Uporawszy się ze złośliwcem (jeszcze zapomniałam napisać o odławianiu go z wody, bo mam po Mamie ambicję gotowania go w całości, w sumie to nie wiem po co - a które to odławianie może się zakończyć niekontrolowanym rozplaśnięciem warzywa gdzieś w drodze na talerz), zabrałam się za kończenie kartki. Wykorzystałam w niej prezentowane kilka dni temu tło z gelatami i embossingiem na gorąco.
Karteluszka mi się podoba, więc przygotowałam już tła i główki na kilka kopii. A wczoraj uszyłam poduszkę na igły, a to w ramach przygotowania do nowej przygody - od jutra udzielam bowiem kraftolekcji :) Dziewczę chętne jest do wszystkiego, ale chyba bardziej w stronę szmatek, niż papieru. Myślę, że taka poduszeczka będzie dobrym sposobem sprawdzenia, czy dziewczę już coś umie, poczynając od nawlekania nitki w igłę :)
Labels:
kartki,
kuchnia,
papierrr,
szmatki,
z życia wzięte
środa, 19 lutego 2014
1423. szybka kartka
Karteluszka zrobiona na szybko, potrzebna na urodziny. Trochę mi szła pod górkę (taczki ciężkie były) - i w kwestii doboru kolorów, i potem z wykonaniem, które się krzywiło, to, co powinno było wyjść, okazywało się niefajne... ale kartka wysłana, z treścią "od serca", która - miejmy nadzieję - nadrobi za ewentualne niedoskonałości.
Z całkiem innej beczki - ucieszył mnie zakup sardynek z LATARNIĄ MORSKĄ. Spodziewałam się uczty smakowej, ale i tu nastąpiło lekkie rozczarowanie, może po prostu olej sojowy nienajlepiej przyjaźni się z rybkami.
Z całkiem innej beczki - ucieszył mnie zakup sardynek z LATARNIĄ MORSKĄ. Spodziewałam się uczty smakowej, ale i tu nastąpiło lekkie rozczarowanie, może po prostu olej sojowy nienajlepiej przyjaźni się z rybkami.
Labels:
kartki,
kuchnia,
papierrr,
z życia wzięte
środa, 11 grudnia 2013
1398. jeszcze z Polski
Pora na drugą część przywiezionych skarbów (żeby następnie można było zabrać się za inne rzeczy). Jedyny większy frezent, jaki sobie kupiłam, to literki do ciasteczek - w sklepie Tchibo. Kto by pomyślał! Byłam zupełnie nieświadoma faktu, że w sklepie Tchibo kawa to właściwie mniejszość towarów, bo nabyć tam można rozmaite kuchenne utensylia, biżuterię, ciuch jakiś nawet... i nie zapominajmy o sprawach kraftowych, mają kartony na kartki świąteczne i nieco narzędzi typu dziurkacze, pieczątki itp.
A ja właśnie literki sobie wybrałam, nawet zostały już wypróbowane - po starannym poodcinaniu ich od widocznych niżej krateczek. Trochę to trwało i w ogóle skłądanie wyrazów na ciastka jest ciut bardziej pracochłonne niż sobie wyobrażałam, ale jaka frajda! Oraz pękam sobie z dumy, kiedy zanoszę do pracy ciastka z napisem "Happy Friday" albo "Hello, I'm shortbread" i lud się dziwuje :)
Do prezentów wracając - dostałam od koleżanki piękny papier czerpany, z serii tych co to "nie wiem, jak ja je potnę, bo takie fajne".
Bardzo ładny (i pasujący znakomicie do jednej z torebek) piórniczek:
Prezent przyszłościowy - nuty! Do przećwiczenia przed zgrupowaniem i koncertem w lecie 2014... Zaczynam zbierać kaskę na letni wyjazd do PL :)
Drobiazg, który kupiłam sobie trochę niechcący - miały to być przedmiociki dla babek z pracy, ale jakoś za dużo ich przywiozłam, więc zostawiłam sobie cudny witraż z kościoła franciszkanów w Krakowie (Wyspiański - ten witraż i cała seria innych, oraz przepiękne freski na ścianach!) oraz Damę z Gronostajem - na pamiątkę oglądania jej na Wawelu ze szwagrem i jego wnukiem, zainteresowanym głównie popiersiami cesarzy i innych postaci.
Nadal jesteśmy w Krakowie - z centrum dla zwiedzających mam broszurkę o małopolskiej trasie UNESCO. Nie wiedziałam, że takowa istnieje!
A tu się owa trasa znajduje:
Co do kraftów - przygotowałam sobie specjalny gromadziennik, ale nawet dziś nie jest jeszcze uzupełniony... za to okładka fajniejsza, niż zwykle, klejona na lotnisku.
Kraft praktycznie skończony: hafcik świąteczny dla szefowej, z nitek, na podstawie których dobierała sobie kolory w domu. Teraz trzeba będzie skołować jakąś ramkę.
Hafcik po raz kolejny przekonał mnie, że - chociaż jestem zadowolona z rezultatów - wystarczy mi, że wyszyję coś raz na kilka lat :)
Hafcik powstawał w samolocie do Polski, natomiast w drodze powrotnej zrobiłam pół szalika z pięknej i mięciutkiej włóczki w kolorach malinowo-brązowych. Oznacza to, że obecnie mam dwa niedokończone szaliki - Alaskański Lodowiec oraz ten, Sorber z Owoców Leśnych.
A ja właśnie literki sobie wybrałam, nawet zostały już wypróbowane - po starannym poodcinaniu ich od widocznych niżej krateczek. Trochę to trwało i w ogóle skłądanie wyrazów na ciastka jest ciut bardziej pracochłonne niż sobie wyobrażałam, ale jaka frajda! Oraz pękam sobie z dumy, kiedy zanoszę do pracy ciastka z napisem "Happy Friday" albo "Hello, I'm shortbread" i lud się dziwuje :)
Do prezentów wracając - dostałam od koleżanki piękny papier czerpany, z serii tych co to "nie wiem, jak ja je potnę, bo takie fajne".
Bardzo ładny (i pasujący znakomicie do jednej z torebek) piórniczek:
Prezent przyszłościowy - nuty! Do przećwiczenia przed zgrupowaniem i koncertem w lecie 2014... Zaczynam zbierać kaskę na letni wyjazd do PL :)
Drobiazg, który kupiłam sobie trochę niechcący - miały to być przedmiociki dla babek z pracy, ale jakoś za dużo ich przywiozłam, więc zostawiłam sobie cudny witraż z kościoła franciszkanów w Krakowie (Wyspiański - ten witraż i cała seria innych, oraz przepiękne freski na ścianach!) oraz Damę z Gronostajem - na pamiątkę oglądania jej na Wawelu ze szwagrem i jego wnukiem, zainteresowanym głównie popiersiami cesarzy i innych postaci.
Nadal jesteśmy w Krakowie - z centrum dla zwiedzających mam broszurkę o małopolskiej trasie UNESCO. Nie wiedziałam, że takowa istnieje!
A tu się owa trasa znajduje:
Co do kraftów - przygotowałam sobie specjalny gromadziennik, ale nawet dziś nie jest jeszcze uzupełniony... za to okładka fajniejsza, niż zwykle, klejona na lotnisku.
Kraft praktycznie skończony: hafcik świąteczny dla szefowej, z nitek, na podstawie których dobierała sobie kolory w domu. Teraz trzeba będzie skołować jakąś ramkę.
Hafcik po raz kolejny przekonał mnie, że - chociaż jestem zadowolona z rezultatów - wystarczy mi, że wyszyję coś raz na kilka lat :)
Hafcik powstawał w samolocie do Polski, natomiast w drodze powrotnej zrobiłam pół szalika z pięknej i mięciutkiej włóczki w kolorach malinowo-brązowych. Oznacza to, że obecnie mam dwa niedokończone szaliki - Alaskański Lodowiec oraz ten, Sorber z Owoców Leśnych.
Bo ja teraz będę nadawać szalikom nazwy.
Labels:
albumy,
BEZ REKLAM,
eksponaty,
gromadziennik,
haftowanki,
kuchnia,
turystycznie,
xydelko,
z życia wzięte
środa, 25 września 2013
1372. między kuchnią a stołem
..kraftowym stołem, ma się rozumieć.
W kuchni testuje się nowe przepisy i żeby nie było, że jak się coś zakisi na Pintereście, to się już w życiu do tego nie wraca - tam właśnie trzymam nowe znaleziska, aż się sprawdzą i zasłużą na wydrukowanie.
Tak więc, od lewej idąc, mamy ciasteczka migdałowe, burgery z grzybami i serem Asiago oraz marmoladę z piczesów z dodatkiem cytryny i pomarańczy. Bardzo proste to ostatnie, tylko przepis trzeba było zmodyfikować tyle razy, że właściwie nie wiem, czy został użyty.
Wedle oryginału trzeba było bowiem zacząć od podgotowania kawałeczków cytrusów tak, jak są - a to przecież gorzkość nad gorzkości! Pierwszą partię wyciepnęłam, zaczęłam od początku, pracochłonnie usuwając to białe spomiędzy skórki a miąższu.
Następnie trzeba było dołożyć wielką ilość cukru - kto wie, może dla zamaskowania wspomnianej goryczy. Dałam mniej niż jedną trzecią, wszystkim królikom doświadczalnym smakuje.
No i trzeba było dołożyć pektyny, ale smażyłam na tyle długo, że product zgęstniał sam z siebie, więc też pominęłam.
Niniejszym projekt uważam za udany - pierwsza brzoskwiniowa marmolada w życiu :)
Co się zaś tyczy burgerów, to McDonalds zaprzestał sprzedawania buł z mięchem i grzybami, więc trzeba było spróbować w domu. T bardzo dzielnie smażył mięska i nawet mu łopatka nie zadrżała w dłoni, gdy nadeszło utrudnienie w postaci topienia sera (tylko pobrał od tego należny kilkuplasterkowy podatek).
Z kuchni do kraftostołu niedaleko - zaczynają się pojawiać świąteczne drobiazgi, najsampierw bombki. Tu eksperyment polegał na tym, żeby przy pomocy dziurkacza brzegowego wyciupać koroneczkę - i żeby oba brzegi były skoordynowane. Nie taka prosta sprawa, ale chyba można uznać za opanowane.
Kartka też jest, ale nie wiem, czy nie trzeba jej pokolorować jakoś - no bo jakżeż to możliwe, że myszy robią popcorn na zgaszonych świecach??
W kuchni testuje się nowe przepisy i żeby nie było, że jak się coś zakisi na Pintereście, to się już w życiu do tego nie wraca - tam właśnie trzymam nowe znaleziska, aż się sprawdzą i zasłużą na wydrukowanie.
Tak więc, od lewej idąc, mamy ciasteczka migdałowe, burgery z grzybami i serem Asiago oraz marmoladę z piczesów z dodatkiem cytryny i pomarańczy. Bardzo proste to ostatnie, tylko przepis trzeba było zmodyfikować tyle razy, że właściwie nie wiem, czy został użyty.
Wedle oryginału trzeba było bowiem zacząć od podgotowania kawałeczków cytrusów tak, jak są - a to przecież gorzkość nad gorzkości! Pierwszą partię wyciepnęłam, zaczęłam od początku, pracochłonnie usuwając to białe spomiędzy skórki a miąższu.
Następnie trzeba było dołożyć wielką ilość cukru - kto wie, może dla zamaskowania wspomnianej goryczy. Dałam mniej niż jedną trzecią, wszystkim królikom doświadczalnym smakuje.
No i trzeba było dołożyć pektyny, ale smażyłam na tyle długo, że product zgęstniał sam z siebie, więc też pominęłam.
Niniejszym projekt uważam za udany - pierwsza brzoskwiniowa marmolada w życiu :)
Co się zaś tyczy burgerów, to McDonalds zaprzestał sprzedawania buł z mięchem i grzybami, więc trzeba było spróbować w domu. T bardzo dzielnie smażył mięska i nawet mu łopatka nie zadrżała w dłoni, gdy nadeszło utrudnienie w postaci topienia sera (tylko pobrał od tego należny kilkuplasterkowy podatek).
Z kuchni do kraftostołu niedaleko - zaczynają się pojawiać świąteczne drobiazgi, najsampierw bombki. Tu eksperyment polegał na tym, żeby przy pomocy dziurkacza brzegowego wyciupać koroneczkę - i żeby oba brzegi były skoordynowane. Nie taka prosta sprawa, ale chyba można uznać za opanowane.
Kartka też jest, ale nie wiem, czy nie trzeba jej pokolorować jakoś - no bo jakżeż to możliwe, że myszy robią popcorn na zgaszonych świecach??
Labels:
BEZ REKLAM,
kartki,
kuchnia,
papierrr,
Xmas
poniedziałek, 15 lipca 2013
1351. migawki z weekendu
Weekend znów przeleciał jak szalony - niby nazałatwiało się różnych spraw, napisało się słów, ale stan, gdy nie ma już NIC do zrobienia jest prawdopodobnie nieosiągalny. Być może wynika to z wieku, a być może z niezaspokojonej łapczywości wobec życia.
A świat na to odpowiada:
normalny duszy stan,
to nie musi być stan podgorączkowy,
pana trzeba przebadać,
przedsięwziąć jakiś plan
by te bzdurne problemy raz mieć z głowy!
Nie umiem sobie wyobrazić, że już nic nie zostało - i niemalże wygodnie jest mi z tym stanem podgorączkowym, jak śpiewał Michał Bajor. Niby jęczę, że tyle jest do zrobienia, ale gdyby ktoś mi to wszystko zabrał i kazał nic nie robić - olaboga!
Przechodząc zatem do weekendu - kota przedstawiam, mieszkańca parteru. Właściciele zakładają mu szelki i w ten sposób kitek chodzi sobie na sznurku po trawie. Razem z nim mieszka jeszcze czarno-bialec, ale nie jest taki przytulny. Czarny (ponoć ma na imię Honey) zawsze leci się łasić i nawet włazi na kolana.
Postęp w łazience - bladym sobotnim świtem sprowadziliśmy z T płytę gipsomurku oraz drewno do budowy wnęki - w ten sposób miałam możliwość w ramach bratania się z budowlanym narodem ponosić sobie mojego własnego tubajfora.
W niedzielę zaczął nabierać kształtu mój wymarzony wodospad:
Tutaj troche lepiej widać płytki, choć nadal w marnym świetle: szkieuka i chrom na wodospadzie oraz maziaje na tych większych. Ramka jest ze szklanych patyczków, ale jakoś się nie załapały.
Dalszy etap - kran, kurek i durszlak:
Kiedy T kleił płytki, ja trochę kurodomowiłam. Jagody obrodziły (w sklepie najbliższym), więc upiekłam ciasta....
...i nawet trochę jagód zamroziłam. Co prawda ostatnie dwa lata nie były dla mrożonek szczęśliwe, bo w jednym na skutek niemal-tornada nie było przez kilka dni prądu (i mrożonki poszły się paść czyli płynąć), a w następnym umarła lodówka - ale może tym razem będzie lepiej.
I to tyle... w moim tłumaczeniu widać już światełko na końcu tunelu, zostały cztery stroniczki - ale łatwo nie będzie, po tekst naszpikowany jest rezolucjami, zastępcami sekretarzy stanu, szarifami, kalifami... z jednej strony radość dla rozumu, bo wyzwanie, ale z drugiej - przy niemal każdym zdaniu trzeba grzebać w internetach, sprawdzać różności. I tak cieszę się niezmiernie, że internety istnieją, bo ciężko mi sobie wyobrazić szukanie tego wszystkiego w wydawnictwach drukowanych (taaa... pamiętam tłumaczenie ze 20 lat temu tekstu o Wielkiej Piramidzie, przy którym słupki książek i encyklopedii ułożonych na podłodze sięgały mi po kolana :)
A świat na to odpowiada:
normalny duszy stan,
to nie musi być stan podgorączkowy,
pana trzeba przebadać,
przedsięwziąć jakiś plan
by te bzdurne problemy raz mieć z głowy!
Nie umiem sobie wyobrazić, że już nic nie zostało - i niemalże wygodnie jest mi z tym stanem podgorączkowym, jak śpiewał Michał Bajor. Niby jęczę, że tyle jest do zrobienia, ale gdyby ktoś mi to wszystko zabrał i kazał nic nie robić - olaboga!
Przechodząc zatem do weekendu - kota przedstawiam, mieszkańca parteru. Właściciele zakładają mu szelki i w ten sposób kitek chodzi sobie na sznurku po trawie. Razem z nim mieszka jeszcze czarno-bialec, ale nie jest taki przytulny. Czarny (ponoć ma na imię Honey) zawsze leci się łasić i nawet włazi na kolana.
Postęp w łazience - bladym sobotnim świtem sprowadziliśmy z T płytę gipsomurku oraz drewno do budowy wnęki - w ten sposób miałam możliwość w ramach bratania się z budowlanym narodem ponosić sobie mojego własnego tubajfora.
W niedzielę zaczął nabierać kształtu mój wymarzony wodospad:
Tutaj troche lepiej widać płytki, choć nadal w marnym świetle: szkieuka i chrom na wodospadzie oraz maziaje na tych większych. Ramka jest ze szklanych patyczków, ale jakoś się nie załapały.
Dalszy etap - kran, kurek i durszlak:
Kiedy T kleił płytki, ja trochę kurodomowiłam. Jagody obrodziły (w sklepie najbliższym), więc upiekłam ciasta....
...i nawet trochę jagód zamroziłam. Co prawda ostatnie dwa lata nie były dla mrożonek szczęśliwe, bo w jednym na skutek niemal-tornada nie było przez kilka dni prądu (i mrożonki poszły się paść czyli płynąć), a w następnym umarła lodówka - ale może tym razem będzie lepiej.
I to tyle... w moim tłumaczeniu widać już światełko na końcu tunelu, zostały cztery stroniczki - ale łatwo nie będzie, po tekst naszpikowany jest rezolucjami, zastępcami sekretarzy stanu, szarifami, kalifami... z jednej strony radość dla rozumu, bo wyzwanie, ale z drugiej - przy niemal każdym zdaniu trzeba grzebać w internetach, sprawdzać różności. I tak cieszę się niezmiernie, że internety istnieją, bo ciężko mi sobie wyobrazić szukanie tego wszystkiego w wydawnictwach drukowanych (taaa... pamiętam tłumaczenie ze 20 lat temu tekstu o Wielkiej Piramidzie, przy którym słupki książek i encyklopedii ułożonych na podłodze sięgały mi po kolana :)
Labels:
BEZ REKLAM,
domek,
kuchnia,
z życia wzięte,
zwierzecosc
czwartek, 11 lipca 2013
1349. smętne rurki, czyli o tubajforach słów kilka
Udajemy się dziś na wielce pouczającą wycieczkę do wnętrza ściany, a to na skutek remontu odbywającego się właśnie w łazience. Gdyby ktoś chciał zobaczyć, jak wygląda wewnętrzna ściana tutejszego budownictwa - rzeczy mają się następująco:
W lustrze widać całą wnękę wanienno-prysznicową i nawet kawałek niebiesiej ściany - całkiem możliwe, że obejdzie się bez malowania :)
Portret tytułowych smętnych rurek - takie skrzyżowanie, które musi wymienić nam pan hydraulik.
A tu w środku jest prund.
I jeszcze jeden widoczek - w sam raz tam, gdzie kończy się płyta drajła (drywall) i znakomicie widać tubajfory.
W nagrodę za ciężką tyrkę remontową proponuję krakersiki - wczoraj pierwszy raz w życiu zrobiliśmy sobie takie coś i wygląda na to, że wciągamy do jadłospisu :)
W lustrze widać całą wnękę wanienno-prysznicową i nawet kawałek niebiesiej ściany - całkiem możliwe, że obejdzie się bez malowania :)
Portret tytułowych smętnych rurek - takie skrzyżowanie, które musi wymienić nam pan hydraulik.
A tu w środku jest prund.
I jeszcze jeden widoczek - w sam raz tam, gdzie kończy się płyta drajła (drywall) i znakomicie widać tubajfory.
W nagrodę za ciężką tyrkę remontową proponuję krakersiki - wczoraj pierwszy raz w życiu zrobiliśmy sobie takie coś i wygląda na to, że wciągamy do jadłospisu :)
Labels:
BEZ REKLAM,
domek,
kuchnia,
z życia wzięte
czwartek, 31 stycznia 2013
1273. chowder, czyli wycieczka od Arizony po Wyoming
W związku z tym, że kukurydziana zupa jednak spotkała się z przychylnym przyjęciem, a nawet dołączono ją do spisu zup, prosząc jednocześnie o usunięcie z listy rosołu (ojoj :( - wybieramy się dziś na małą wycieczkę kulinarno-krajoznawczą.
Kukurydziany chowder gotowany był wedle przepisu głoszącego, że jest to potrawa Southwest style - czyli z tego regionu:
Centralne miejsce znajduje się zaś w punkcie, gdzie stykają się na krzyż granice czterech stanów - Kolorado, Nowego Meksyku, Arizony i Utah.
Kukurydziany chowder gotowany był wedle przepisu głoszącego, że jest to potrawa Southwest style - czyli z tego regionu:
![]() |
Mapka z wikipedii |
Centralne miejsce znajduje się zaś w punkcie, gdzie stykają się na krzyż granice czterech stanów - Kolorado, Nowego Meksyku, Arizony i Utah.
![]() |
Mapka z wikipedii |
Tam, gdzie widać czerwoną kropę, można sobie wstawić każdą kończynę do innego stanu, choć nie wygląda się natenczas zbyt elegancko.
O kuchni tego regionu można sobie oczywiście poczytać w różnych miejscach, na przykład TU. Standardowe produkty to kukurydza (a jak!), kmin rzymski (cumin - nie mylić z kminkiem czyli caraway, bo różnica jest spora, co do końca życia zapamiętam na podstawie eksperymentów kuchennych z zeszłego wieku :), cilantro, papryczki, czosnek - to ze składników obecnych w zupie, a oprócz tego jeszcze rozmaite fasole, orzechy, dynia, limonka. I tequila :)
Wróćmy jednak do punktu wyjścia, czyli naszej zupy. Nie byłabym sobą, gdyby nie zaintrygowało mnie słowo chowder - sprawiające wrażenie, że być może istnieje czasownik chowd, na przykład po staroangielsku, oznaczający długie gotowanie albo zabielanie mlekiem czy śmietaną (charakterystyczne dla tej zupy), albo jeszcze coś.
Aliści byłam w błędzie! Rozwiązanie zagadki zabierze nas w północne regiony Stanów Zjednoczonych, do wspomnianego w tytule posta Wyoming, a szczególnie do parku narodowego Yellowstone. Z czego znane jest Yellowstone? Ano, z gejzerów, rezydujących w KALDERZE, czyli zagłębieniu na szczycie wulkanu. Troszkę może miesza fakt, że owa kaldera mierzy sobie niebagatelne 55x80 km - ale nadal jest to wulkan, a nawet superwulkan.
Chowder zaś - jeśli ufać słownikowi Webstera - wziął się z francuskiego chaudière czyli kocioł, a to z kolei przywędrowało z łacińskiego caldaria, calidus, calere, skąd mamy w drugim kierunku łańcuszek do cauldron (kocioł właśnie) i caldera - geologiczna kaldera. W innych spokrewnionych językach pojawia się z tej serii na przykład hiszpańska agua caliente - gorąca woda, włoskie caldo - i jeszcze angielski wyraz scald, związany z oparzeniami.
Uwielbiam znajdować takie łańcuchy :) A zanim dolecę z tymi skojarzeniami na Księżyc albo i dalej, pozdrawiam widokówką z Yellowstone właśnie, zabierając się jednocześnie za następną ciekawą ingrediencję - bulgur.
środa, 30 stycznia 2013
1272. na froncie kuchennym
Podjęłam przedwczoraj przygodę z rosołem. Aż wstyd się przyznać - nie gotowałam nigdy jeszcze, może dlatego, że sama za rosołem nie przepadam, a to ze względu na CIORY, czyli ugotowane w wywarze jarzyny, których pewna ilość lądowała nieuchronnie na naszych talerzach mimo bardzo starannego cedzenia przy nalewaniu.
Układałyśmy potem z siostrami wianuszki dookoła talerza, odławiając a to strzępek kapusty, a to selerowy słupek, a to korzeń pietruszy - a reszta nawet była całkiem, całkiem; najfajniejszy w rosole jest jednak makaron.
Mój rosołek gotowałam opierając się luźno na tym przepisie, ze świadomością, że jak mi taka kultowa zupa nie wyjdzie, to będę chyba musiała zawiesić działalność kulinarną i zapodać mrożony bigos (którego zresztą też nigdy nie robiłam).
"Zupa pierwotnie powstawała jako efekt długotrwałego gotowania w wodzie mięsa, które w dawnych czasach było konserwowane przez zasolenie i wysuszenie. Wywar ten zwano rozsół (czy rozsol), skąd wywodzi się dzisiejsza nazwa."
PS. Ciory, rzecz jasna, zostały ewakuowane z mojego rosołku najszybciej, jak tylko było to możliwe; wróciła jedynie posiekana marchewka :) Wielką miałam z tej przyczyny satysfakcję.
Układałyśmy potem z siostrami wianuszki dookoła talerza, odławiając a to strzępek kapusty, a to selerowy słupek, a to korzeń pietruszy - a reszta nawet była całkiem, całkiem; najfajniejszy w rosole jest jednak makaron.
Mój rosołek gotowałam opierając się luźno na tym przepisie, ze świadomością, że jak mi taka kultowa zupa nie wyjdzie, to będę chyba musiała zawiesić działalność kulinarną i zapodać mrożony bigos (którego zresztą też nigdy nie robiłam).
Z wyglądu rosół nawet dość ładny, ale T zgłosił zażalenie, że to raczej bulion a nie rosół. Poleciałam guglać - no tak, chybam się za bardzo rozpędziła ze zdejmowaniem tłuszczu z powierzchni, mając oczywiście chwalebnie zdrowotne intencje... ale właśnie wyszedł chyba wywar taki-o, nietłusty. Oka za bardzo nie pływały.
No i mięsiwo się rozgotowało - może dlatego, że wołowina to właściwie była kość z niezbyt wielką ilością tkanki mięsnej, a gdyby to był kawał mięsa - albo głównie mięsa z dodatkiem kości - to by się tak nie stało? Zdumiałam się przy okazji, że rosół się gotuje aż tak długo - dwie godziny to ponoć minimum.
Tak, że to nie koniec eksperymentów rosołowych (tak przy okazji - wikipedia podaje ciekawą etymologię słowa rosół:
"Zupa pierwotnie powstawała jako efekt długotrwałego gotowania w wodzie mięsa, które w dawnych czasach było konserwowane przez zasolenie i wysuszenie. Wywar ten zwano rozsół (czy rozsol), skąd wywodzi się dzisiejsza nazwa."
A w tej chwili stygnie mi w miseczce południowozachodni chowder kukurydziany z innego przepisu... zupa chyba bardzo nie-polska, może się okazać nazbyt egzotyczna, a co za tym idzie jednorazowa: gotuje się raz, króliki doświadczalne zjadają i nie marudzą w zamian za moją obietnicę, że więcej ta potrawa na naszym stole się nie pojawi.
Na pocieszenie - coś, co mi się na pewno udało, czyli gofry z dżemami i cukrem pudrem :)
PS. Ciory, rzecz jasna, zostały ewakuowane z mojego rosołku najszybciej, jak tylko było to możliwe; wróciła jedynie posiekana marchewka :) Wielką miałam z tej przyczyny satysfakcję.
piątek, 18 stycznia 2013
1266. misje
O jednej misji napisałyśmy właśnie wczoraj z Mrouh na Craftypantkach - po trzech latach zabawy śmieciami i recyklingiem/upcyklingiem pod różnymi szyldami - na własnych blogach, w Imaginarium i Craftypantkach właśnie - postanowiłyśmy zamknąć ten interes, albo przynajmniej przymknąć na jakiś czas i ewentualnie odrodzić go w innym wydaniu. Nie żeby nam się śmieci w domu skończyły... ale pora może się przenieść na inną półkę :)
Nie oznacza to, rzecz jasna, końca naszej międzykontynentalnej znajomości oraz związanych z nią tradycji. Jedna z owych tradycji to wymiana przydasiowa - i w ten sposób sprytnie nawiązuję do poniższej kartki, w której tło to właśnie papier otrzymany od Mrouh, połączony z kraklowym ptakiem. Mniejsze ptactwo jakoś łatwiej jest wmontować w kartkę.
A złoty papier namalowałam sobie sama, akrylówką na białym kartonie - ma taką fajną, trochę matową fakturę i jak się dobrze popatrzy, to widać nawet ślady pędzla.
Misja druga - niekończąca się - czyli przygoda kuchenna. W środę ugotowałam najostrzejszą w życiu potrawę, do tego stopnia, że obawiałam się, czy w ogóle będzie to jadalne :)
Przepis na chili zawiera szaloną ilość przypraw - na czele z ćwiartką filiżanki chili powder. Następnym razem dam go jednak trochę mniej, bo mój proszek zakupiłam w dziale indyjskim i istnieje teoria, że ta wersja jest bardziej paląca od standardowej, amerykańskiej. Au! Na drugim końcu przepisu nie dałam już ostrego sosu, bo i tak konsumpcja tej mikstury wywołuje pot na twarzy.
Ale za to ma działanie leczniczo-przetykające - T i P połknęli wczoraj po solidnej porcji i ponoć im pomogło w zwalczaniu przeziębień. No i okazuje się, że schłodzenie przez noc w lodówce też powoduje obniżenie poziomu ostrości, jak również dodanie tartego sera i grzanek. Przepis dołączam niniejszym do naszego domowego jadłospisu. A w następnej kolejności będzie chyba zupa serowa, mocno kaloryczna, ale też dobra na przeziębione dni.
Nie oznacza to, rzecz jasna, końca naszej międzykontynentalnej znajomości oraz związanych z nią tradycji. Jedna z owych tradycji to wymiana przydasiowa - i w ten sposób sprytnie nawiązuję do poniższej kartki, w której tło to właśnie papier otrzymany od Mrouh, połączony z kraklowym ptakiem. Mniejsze ptactwo jakoś łatwiej jest wmontować w kartkę.
A złoty papier namalowałam sobie sama, akrylówką na białym kartonie - ma taką fajną, trochę matową fakturę i jak się dobrze popatrzy, to widać nawet ślady pędzla.
Misja druga - niekończąca się - czyli przygoda kuchenna. W środę ugotowałam najostrzejszą w życiu potrawę, do tego stopnia, że obawiałam się, czy w ogóle będzie to jadalne :)
Przepis na chili zawiera szaloną ilość przypraw - na czele z ćwiartką filiżanki chili powder. Następnym razem dam go jednak trochę mniej, bo mój proszek zakupiłam w dziale indyjskim i istnieje teoria, że ta wersja jest bardziej paląca od standardowej, amerykańskiej. Au! Na drugim końcu przepisu nie dałam już ostrego sosu, bo i tak konsumpcja tej mikstury wywołuje pot na twarzy.
Ale za to ma działanie leczniczo-przetykające - T i P połknęli wczoraj po solidnej porcji i ponoć im pomogło w zwalczaniu przeziębień. No i okazuje się, że schłodzenie przez noc w lodówce też powoduje obniżenie poziomu ostrości, jak również dodanie tartego sera i grzanek. Przepis dołączam niniejszym do naszego domowego jadłospisu. A w następnej kolejności będzie chyba zupa serowa, mocno kaloryczna, ale też dobra na przeziębione dni.
Labels:
ciekawe linki,
craftypantki,
kartki,
kuchnia,
papierrr,
przepisy
czwartek, 10 stycznia 2013
1260. odgrzewany kotlet czyli poranne kulinaria
Wstało się przed świtem jeszcze, wrzuciło się w piekarnik ciasto do pracy - peach cobbler, superłatwy, ciasto oszukańcze, można powiedzieć: owoce z puszki na dno, następnie proszek ciastowy, następnie listki masła i ziu. Najlepiej spożywać na ciepło i oczywiście nie ma co liczyć, że będzie się owo ciasto kroiło - bo chodzi o to, żeby właśnie było rozlatujące się i do jedzenia łyżeczką albo widelczykiem.
Podczas gdy cobbler bulgotał sobie leniwie w piekarniku, zabrałam się za tytułowego odgrzewanego kotleta, czy też raczej kilka, które zostały z wczoraj i przedwczoraj. Pokroiłam je w paski, zalałam sklepowym sosem pomidorowym podrasowanym zeszkloną cebulką, bazylią, oregano i papryką, na wierzch poszedł tarty ser, skwarki z bekonu oraz zielona pietruszka i pomarańczowa papryka dla ozdobienia.
Chwila w piekarniku i będzie jak znalazł na wieczór, do makaronu świderki. Natomiast po powrocie z pracy zabieram się za przygodę z zupą cebulową, French onion soup. Troszkę mnie straszy naciupanie ośmiu filiżanek cebuli... kroi się płacz (i może nawet zgrzytanie zębów z tego powodu :)
Podczas gdy cobbler bulgotał sobie leniwie w piekarniku, zabrałam się za tytułowego odgrzewanego kotleta, czy też raczej kilka, które zostały z wczoraj i przedwczoraj. Pokroiłam je w paski, zalałam sklepowym sosem pomidorowym podrasowanym zeszkloną cebulką, bazylią, oregano i papryką, na wierzch poszedł tarty ser, skwarki z bekonu oraz zielona pietruszka i pomarańczowa papryka dla ozdobienia.
Chwila w piekarniku i będzie jak znalazł na wieczór, do makaronu świderki. Natomiast po powrocie z pracy zabieram się za przygodę z zupą cebulową, French onion soup. Troszkę mnie straszy naciupanie ośmiu filiżanek cebuli... kroi się płacz (i może nawet zgrzytanie zębów z tego powodu :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)