czwartek, 28 maja 2015

15:49. spóźniona proklamacja wiosny

Bo to jest tak:

Żeby zrobić zdjęcie wpisu w art journalu, trzeba ów wpis przedziurkować i wpiąć. Wtedy się go uznaje za ostatecznie sfinalizowany. Czyli trzeba mieć miejsce na biurku. Czyli trzeba uprzątnąć nagracenie, jakie narasta tam od kilku tygodni. I rozparcelować też zawartość kilku pudeł i toreb, takoż bezładnie wrzucanych do kraftowni. A wcześniej jeszcze wyprasować przynajmniej część zalegającej tam sterty prania. Którą najpierw trzeba zorganizować, czyli nieprasowne poskładać i wynieść.

I DLATEGO ponieważ wczoraj wreszcie wyprasowałam ze dwie trzecie sterty ciuchów, dzisiaj można zobaczyć strony o wiośnie, prawie-że zrobione jeszcze przed wyprawą do Izraela :)





wtorek, 26 maja 2015

15:48. perturbacje informacyjne

Weekend minął najbardziej chyba pod znakiem nowych informacji i mentalnych zmagań z wiadomościami ciekawymi, ale wątpliwymi. To ciężka sprawa, zahaczająca o dysonans poznawczy wynikły z tego, że miejsce pozyskania informacji z definicji traktuję jako wiarygodne; takoż i do osób je przekazujących chciałabym mieć szacunek naukowy. A tu okazuje się, że wieści są co najmniej podejrzane, o ile w ogóle nie bzdurne.

Słyszę na przykład entuzjastyczną godzinną przemowę o tym, że w każdym języku można znaleźć ślady języka edeńskiego (tego z raju), co poznaje się po tym, że w każdym języku znajdziemy słowa podobne do hebrajskich, a hebrajski jest do edeńskiego najbliższy.

Hmmmmm. Fajnie by było... ale coś pachnie podejrzanie. Oczywiście zagadnienie jest bardzo emocjonalne, bo łączy się blisko ze sprawami religijnymi. Staram się jednak oddzielić emocje od jakiej takiej naukowości. Sprawdzam stronę wynalazcy tej teorii, patrzę na listę polskich słów - wygląda na to, że osoba, która tę listę sporządziła, w ogóle nie zna polskiego, bo przykładowo nie zdaje sobie sprawy z prostego faktu, że po polsku "c" czyta się jako "ts", a nie "k"! Pomija też w ogóle fakt istnienia liter diakrytyzowanych. I widzę też kwiatki typu:

GEBA (mug) - hebr. GaBHeeYah - cup, chalice (ang. cup)

Osioł jakiś chyba wyczytał w słowniku o mug w sensie twarzy, jak w "mugshot", ale że mug oznacza też kubek - to wykoncypował, że gęba musi oznaczać kubek. No absurd przecież.

Pół nocy nie spałam. Ułożyłam sobie wreszcie wyjaśnienie i zredukowałam dysonans: otóż prawdą jest, że w każdej parze języków będą słowa podobne. Ale nie można na tej podstawie wnioskować, że wszystko akurat wzięło się z hebrajskiego. No i nie można teorii podpierać tak bylejakimi "badaniami" przez kogoś, kto nijak się na rzeczy nie zna.

Dowiaduję się następnie, z całkiem innej beczki, w kontekście nefilimów czyli biblijnych olbrzymów, że niedawno Sąd Najwyższy USA nakazał Smithsonian Institution ujawnienie tajnych materiałów o tym, że na początku XX wieku owa instytucja zniszczyła wykopane w Ameryce Północnej szkielety gigantów.

Znów mi coś nie pasuje, więc biegnę do internetów i widzę od razu dwie rzeczy: że owa wiadomość pochodzi ze strony z założenia satyrycznej i zawierającej zmyślone wiadomości oraz że strona snopes.com z buta wykazuje nieprawdziwość tej sensacji. Ten dysonans udało mi się w miarę szybko spacyfikować, uznałam go po prostu za bzdurę, tylko trochę nie mogę sobie dać rady z autorytetem, jakim jest dla mnie mówca, który ów śmieć informacyjny puścił publicznie ze sceny.

Czytam sobie potem w domu książkę o Przybytku, między innymi o tym, że deski umieszczano w podstawach, a następnie na skutek wilgotności deski pęczniały, przez co następowało zespolenie elementów. Że co? Deski pęcznieją na skutek wilgotności NA PUSTYNI???

No i słyszę jeszcze powtarzane dość często słowo unctuous - w sensie tego, żeby nasze słowa były takie właśnie. Oj, mam nadzieję, że nie są i nie będą - bo wyraz ten oznacza obślizgły, obrzydliwy, a nie, jak się używającym go w kółko wydaje... nie wiem w sumie, co im się wydaje, ale na pewno coś wielce pozytywnego, co ma wynikać z zestawienia unctuous and blessed. A nie fałszywa, udawana, nadskakująca przychylność, do której nie można mieć zaufania. Tyle, że to słowo pojawia się w często cytowanym tekście sprzed ponad stu lat, stworzonym przez Ważnego Pisarza, i nikt chyba nie zagląda do słownika, co by też taki rzadki wyraz mógł oznaczać.

A dla mnie to problem i jednocześnie wyzwanie dla rozumu, w pozytywnym sensie. Problem polega na tym, że jeśli pozyskuję przez weekend sto informacji, a cztery z nich są bzdurne albo mocno podejrzane, to trochę mi się psuje wiarygodność źródła jako całości, coś na kształt łyżki dziegciu wpadającej do beczki miodu. Ale z drugiej strony - każdy jest sam odpowiedzialny za wiadomości, które słyszy i przyjmuje, więc trzeba mieć przy tym wszystkim rozum otwarty i odsiewać to, co nie bardzo odpowiada logice. Powyrzucać z informacyjnej sieci stare gumiaki i glonowate butelki, zostawić tylko wartościowe ryby.

piątek, 22 maja 2015

15:47. jak nie fortepian, to torby

Odwiązałam się dziś na fejzbuku od śledzenia pewnej osoby, co zdarza mi się baaaardzo rzadko. Z raz albo dwa w ogóle się odprzyjaźniłam (ze względu na wulgaryzmy na tablicy i ogólną niezgodność charakterów), odśledzenie miało miejsce też pierwszy albo drugi raz. Powód? Przebrała się miarka infografik o zdrowotności. Patrzeć już nie mogę na wieści o zbawiennych skutkach spożywania oleju kokosowego, o alkalicznym stylu życia, odkwaszaniu organizmu, piciu zmiksowanych warzyw o podejrzanej kolorystyce, naciskaniu na palec, żeby poprawić wzrok i takich tam. Część porad jest oczywiście jak najbardziej rozsądna, ale jeśli ktoś pakuje sobie na tablicę po kilkanaście takich obrazków dziennie, to sorki, ale straciłam cierpliwość. Tym bardziej, że osoba w swoich postach tworzy chcący bądź niechcący wrażenie "o, patrzcie, jestem lepsza od was wszystkich, bo zajadam mielony szpinak i kotlety z buraków, a wy nie, ha!"

Infografiki przywaliły mnie do tego stopnia, że śniło mi się, iż wylądowałam w gabinecie jakiejś takiej mega-zdrowotnej pańci-doradczyni, z którego chciałam od razu wyjść, ale pani powiedziała, że guzik - muszę zapłacić za "wizytę" i to jakąś wielką kwotę. Dałam grosze, wykręcając się, że więcej nie mam, a zarazem trzymając mentalne kciuki za to, żeby zdrowotna nie dojrzała w portmonetce kart kredytowych.

I właściwie mi się udało, tylko że jakoby za karę narosło mi rzeczy do zabrania, które nijak się nie chciały pomieścić do toreb, jakie byłam w stanie zabrać. To też powracający motyw senny, jak opisywany wcześniej fortepian. Nie wiem nawet, jak się to pakowanie skończyło, może po prostu się obudziłam. Miau dba, żebyśmy za długo nie spali.

Tak więc ilość infografik ukróciłam, żeby mi się już oleje kokosowe nie śniły po nocach.

W domciu zaś trwają zajęcia stoczniowe - prawie że skończyłam elementy na jutrzejszą szkółkę. Jeszcze tylko pozostało sporądzić ławeczki do łódek i pociąć pianki modelarskie na prostokąty, żeby każdy mógł sobie zrobić swoje Morze Galilejskie.





środa, 20 maja 2015

15:46. filiżanking c.d.

Papierowa filiżanka skończona i spakowana, jutro będzie wręczona na frezent.


Są w niej różne tam niedoskonałości, ale jak na pierwszy raz to chyba nienajgorzej. Jeszcze jest taki kiks, że zdjęcia pstryknęłam przed potuszowaniem brzegów (tak to bywa, jak się coś robi pędem w ostatniej chwili), więc ostateczna wersja jest ciut lepiej wykończona. (Note to self - zakupić jakiś tani brązowy tusz do brzegów, bo obecny jest już na ostatnich nogach.)


Wykrój na filiżankę znalazłam w internetach, talerzyk machnęłam od... talerzyka, na oko :) Ale fajnie byłoby mieć szablon dokładnie dzielący koło na szesnaście klinów, a nie tak trochę byle jak. 


Piękna to była chwila, kiedy wysklejałam już dwanaście klinów zewnętrznych, następnie dwuczęściowe uszko, następnie drugie dwanaście klinów - tym razem wewnętrznych. I wreszcie można było przytwierdzić denka!

 

wtorek, 19 maja 2015

15:45. nie mogę znaleźć fortepianu

Wraca od czasu do czasu taki sen: jestem w pięknym domu z wieloma pomieszczeniami - każde z nich to uczta dla oczu. A to cud widoki, na przykład na morze, a to kotary z drogich materiałów, a to fikuśne parkiety i wymyślne meble. I wiem, że w którymś pokoju jest fortepian oraz odczuwam wielką chęć zagrania na nim, ale nijak nie mogę go znaleźć. Już-już widzę jakieś pudło, które by przypominało instrument, ale podchodzę i okazuje się, że to jednak szafka albo coś, żadnych klawiszy nie ma. Albo ma, tylko całkiem nie do użytku.

Może to obraz pracy w pracy. Choćbym nie wiem jak się starała, od powrotu nie jestem w stanie "zagrać", to znaczy znaleźć się w punkcie, gdzie mogłabym głębiej odetchnąć i mieć poczucie, że ogarniam. Mozolnie przemieszczam się od jednego zadania do drugiego, a lista ciągle się wydłuża i ciągle są jakieś błędy - trochę moje, trochę innych osób. Dzisiaj okazało się, że albo ja źle pewną rzecz zrozumiałam, albo druga osoba założyła, że rozumiem i nie trzeba mi detalicznie wyjaśniać... w każdym razie wydawało mi się, że mam do czynienia z zadaniem prostym i niezbyt czasochłonnym, a okazało się, że to mała puszka Pandory. I tak co chwilę, z małego zawiniątka wyłażą niekończące się potargańce.

Za to w domu kraftuję dwie sprawy - obie są dziś w stanie "praca w toku". Filiżance potrzebne jest jeszcze denko, wnetrze i talerzyk, a łódź być może dorobi się żagla na słomce. A następnie piętnastu kopii na sobotę :)


poniedziałek, 18 maja 2015

15:44. kwieciście i filiżankowo

Podłoga podłogą, a wcześniejsze zobowiązania spełnić trzeba - na przykład dekoracje na bridal shower, co to nawet nie wiem, jak ładnie napisać po polsku, bo niby że wieczór panieński, ale po pierwsze nie odbywało się to wieczorem, a po drugie była to impreza kościółkowa, nijak nie przystająca do standardowych szaleństw takiego wieczoru.

Myślą przewodnią dekoracji było Tea Party, więc zakupiłyśmy z koleżanką stado mieszanych filiżanek ze sklepów drugiej szansy, nasypałyśmy bielusieńkiego żwirku oraz szkiełek i w tym wszystkim posadziłyśmy świeczki herbacianki.


To jedna z najładniejszych filiżanek - powtarzam fragment zdjęcia, bo raduje mnie po prostu oglądanie takich ślicznych motywów.


Stoły udekorowałyśmy też kwiatami w kolorach weselnych, wybranych przez pannę młoda - bordo, czerwony i brzoskwiniowy. Dorzuciłam nieco białego dla rozjaśnienia sytuacji. I tak to wyglądało podczas przygotowań w łazience, kiedy całe to kwiecie umieszczone zostało w rozmaitych wazonach z przezroczystego szkła.


W zeszłą środę zrobiłyśmy też party favors - czekoladki Hershey's Kisses w tiulu na łyżeczce, z kukardką i serduszkiem. Na denkach czekoladek były jeszcze naklejki z imionami państwa młodych. Nie ma to jak wycinanie ponad setki dwucentymetrowych kółeczek :)


Tak prezentował się pojedynczy stół...


...a tak całość pomieszczenia - impreza odbywała się na sali gimnastycznej, więc wiadomo, że angielskiego ogrodu się z tego nie zrobi (a przynajmniej nie z naszym budżetem), ale babeczkom się podobało.

 

Teraz można zatem przeskakiwać do kolejnego projektu - szkółki niedzielnej na nadchodzącą sobotę :)

piątek, 15 maja 2015

15:43. o świcie na górze Nebo

T zabrał się dość znienacka za wymianę podłogi w sypialni, co wiąże się z megastresem wynikającym z konieczności przebrnięcia przez sterty książek (wszak podłogi nie wymienisz bez przestawienia półek z tymiż) i WYRZUCENIA coponiektórych. Połowa mojej osoby znakomicie rozumie, że to krok we właściwym kierunku, bo przestrzeń mamy ograniczoną - T kusi na dodatek perspektywą pustego metrażu na półkach (no, może raczej centymetrażu), który będzie można zagracić NOWYMI książkami. A juści.

Druga połowa szkieuki morduje się jednak emocjonalnie z tym procesem, wobec czego wracam myślami na jordańskie pustkowia, na górę Nebo, i dodaję komentarz do obecnego zdjęcia tytułowego, stamtąd właśnie. Piękne to było miejsce, na którym zjawiliśmy się przed świtem, by oglądać wschód słońca... i patrzeć jak Mojżesz na dolinę Jordanu i gdzie tylko oko sięgnie. Sięgnęło i do Morza Martwego, widocznego bladym paskiem na poniższym zdjęciu, i patrzyło też pod nogi, na kolorową roślinność praktycznie pustynną. Z daleka niby nic, a jednak zielsko jest.

Co ciekawe, jakimś cudem pożywienie na tych wzgórzach znajdują owce i kozy - fakt, nie wszystko jest takie kolczaste, jak dzisiejsze zdjęcia (wybrałam co atrakcyjniejsze kształty), ale i tak występuje w minimalnych ilościach. A zwirze jakoś jedzą.








środa, 13 maja 2015

15:42. jordańskie zdjęcie z historyjką


Ponieważ z wora wspomnień ciężko jest cokolwiek wybrać, a o chronologicznym podejściu do sprawy w ogóle nie ma mowy, zacznę od jednego z moich ulubionych zdjęć i połączonej z nim serendypii. Rzecz działa się w Wadi Rum, po południu, i miał to być dodatek do wędrówek po niezapomnianej Petrze. Przejechaliśmy odcinek autostrady na południe, ku Akabie (choć z tą autostradą tak naprawdę nie wiadomo, bo czy kwalifikuje się, jeśli chodzi po niej trzoda, a kierowcy nie do końca przestrzegają kierunku jazdy?), potem jeszcze trochę chudszą drogą ku samej wiosce.

W wiosce urzekły nas widoki, przepiękne, pustynne skały - ale nie mieliśmy zbytnio czasu ich oglądać, bo zgarnęli nas od razu nagabywacze. "Czemu chcecie sami tu gdzieś chodzić? Czemu nie pojedziecie dalej, do centrum? A może wyprawa jeepami po pustyni?"

Jeepy kosztowały coś po czterdzieści dolarów od łebka, czego nie mieliśmy w planach budżetowych - w ogóle w żadnych planach zresztą. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy dalej do wioski, bo od pójścia na szlak odstraszyła nas gromada rzeczonych jeepów czatujących na nieszczęsnych turystów, przez którą trzeba by się przedrzeć w drodze ku skałom. Widoki mijaliśmy cudne, zatrzymywaliśmy się w celach fotograficznych, bo gdzie nie spojrzeć - widokówka. A i wielbłądy się napatoczyły, kilka na wypasie, jeden maszerujący przez drogę.

Na końcu parkowej drogi dotarliśmy do wioski, ale tylko zawróciliśmy i zemknęliśmy z powrotem - tam czaiło się jeszcze więcej jeepów i rozmaitych nagabywaczy. Z jednej strony łatwo to zrozumieć: w Jordanii bida, bo turyści boją się wojny z państwem islamskim (która tak naprawdę nie odbywa się w samej Jordanii), każdy potrzebuje coś zarobić, ale z drugiej strony mamy i my swój budżet i wielce nierozumne byłoby rozwalanie go na samym początku wycieczki. Tak, że uciekliśmy, a panowie przy bramie wjazdowej objęli już swoimi mackami nową parę ofiar, więc obyło się bez pytań.

Niemniej jednak wyjeżdżaliśmy ciut rozczarowani. Wadi Rum nie zawiodło pod względem krajobrazu, ale chyba te namowy przekroczyły pewną granicę przyzwoitości, choćby naszą własną. Sunęliśmy z powrotem na nocleg do Wadi Musa, miasteczka, skąd wchodzi się do Petry, aż tu nagle po prawej stronie napatoczył się pociąg i stacja kolejowa. Wsadzimy nos - czemu nie, czas się nam zwyższa, a pociąg na pustyni to ciekawe zjawisko.

W kilka minut rozczarowanie znikło, bo oprócz pociągu odkryliśmy jeszcze tory zasypane piachem, zmierzające gdzieś w bok - trudno powiedzieć, czy to miała być bocznica, czy może cała osobna linia kolejowa. Żeby było jeszcze ciekawiej, wpadliśmy przy okazji w dość wietrzną pogodę, która przemieszczała piach na wydmie zasypującej rzeczone torowisko. Cudo! Zdjęć natrzaskaliśmy bez liku, może więcej pojawi się tu kiedy indziej... a dziś tylko jedno, całe ociekające wspomnieniami. Mniam.

wtorek, 12 maja 2015

15:41. po wielkiej wyprawie

Wyjątkowo trudno jest mi po tej wyprawie wrócić do codziennej rutyny. A dobrze, że rutyna istnieje, bo wymusza pewne zachowania, żeby choć po kawałku wciskać się w stałe ramy dziennego programu. I dobrze też, że pozostały pewne obietnice i zobowiązania, które też napędzają działanie.

A wycieczka była piękna i przerosła oczekiwania... a obawy były raczej niepotrzebne. Napatrzyłam się piękna i nawdychałam nowych informacji na dłuuuuugi czas :)

I jak tu zabrać się za setki emaili czekających w pracowej skrzynce? Przeraźliwie mi się  nie chce...