piątek, 31 lipca 2009

559. z aparatem wśród zwierząt (i nie tylko)

Przed balkonem mamy ścianę wysokich, giętkich drzew. Na wiosnę odpalają liście jako ostatnie, w jesieni zaś trzymają zieleń długo po tym, jak klon tuż przy bloku pozbył się wszelkiego listowia. W lecie zaś - tętnią życiem. Nazwałam je sobie Wiewiórczym Teatrem ze względu na najczęstszych uczestników.

Wyszłam sobie wczoraj na balkon w zachodzącym słońcu, bo z fotela, gdzie zwykle przesiaduję, widać było jakieś zamieszanie. Okazało się, że na odłamanym niedawno konarze wiewiórki młóciły coś, aż wióry leciały. Ale co? Przecież wiewiórki drewna jako takiego chyba nie jedzą?

Była też cała banda ptactwa, ale goście nie bardzo dawali się fotografować.

Zbadałam przy okazji dziwne coś na dachu garaży - tuż po wprowadzeniu sądziłam, że to zabawka, piesek jakiś, wrzucony tam przez dzieciaki. A to chyba jakaś lampa alarmowa typu kogut, która miałaby się włączać może podczas pożaru? Tyle, że klosz ma pobity.

Podkuknęłam też na kwiaty na sąsiadowym balkonie...

...a na koniec wyjechał jeszcze zza drzew księżyc i muszę powiedzieć, że w porównaniu z ptakami pstrykało się go o wieeeele łatwiej :)

czwartek, 30 lipca 2009

558. albumy w zarodku

Powoli, powoli... robią się kroczki do przodu.

Ślimakowy album dla siostrzeńca – bazy gotowe, łącznie z kieszonkami i klapkami. Zdjęcia z zeszłorocznej wizyty w Polsce wydrukowane i przycięte oraz rozplanowane na poszczególne strony. No i gotowe są też dyndadełka – małe ślimaczki z masy solnej.

W przyszłym, wolnym od pracy tygodniu zamierzam też zrobić mały albumik o ostatniej wyprawie na zachód. Niby się poddałam, niby już miałam nie próbować spamiętać wycieczek na papierze, ale teraz zaglądam czasem do starszych, kilkuletnich albumów i czerpię z tego wielką przyjemność. To jednak nie to samo – oglądanie zdjęć z dysku czy nawet na picasie, a album z eksponatami. (Choćby nawet rozlatujący się... patent z doklejaniem stron do starych książek z wyciętymi kartkami był marny, albo może klej był marny. Albo użytkownik kleju za mało go używał.)

Od dawna miałam ochotę na album z torebek. Zapowiada się fajnie, bo w stronach z pozginanych na pół torebek jest miejsce na wsuwane karty z niespodziankami, na kieszonki... I generalnie wygląd będzie też „złachany”, podróżniczy, co bardzo mi odpowiada.

środa, 29 lipca 2009

557. românește

Z partyzanta powstała zakładka. Otóż mamy na zakładzie stażystę-małolata, który właśnie zabiera się za naukę... siódmego języka. Jak na amerykańskie środowisko, jest to wyczyn nie z tej ziemi, ale też i wspomniany małolat nie jest standardowym Amerykaninem.

Urodził się mianowicie w Mexico City, gdzie od razu nauczył się hiszpańskiego (od taty) i angielskiego (od mamy-amerykanki.) Następnie poszedł do niemieckiej szkoły, „bo była dobra”. Potem w szkole średniej zapisał się na francuski, a po drodze jeszcze poduczył się portugalskiego w związku ze szkołą sztuk walki.

Teraz zabiera się za rumuński ze względu na dziewczynę :). To nam daje sześć języków – siódmy to ponoć kataloński, którego nauczył się od dziadka.

Postanowiłam przekazać mu grubachny słownik angielsko-rumuński (i odwrotnie), który zakupiłam wieeeeele lat temu, kiedy też próbowałam swoich sił w tej dziedzinie ze względu na licznych rumuńskich znajomych. Rumuński okazał się trudny, a do tego znajomi mówią świetnie po angielsku, więc motywacji nie było i słownik tylko zbiera kurz.

Zakładka zawiera jedyne słowo, jakie mi pozostało z tamtej zabawy – pace, pokój. Starałam się, by wyszła w miarę "męska" (ach, co za ból... bez kwiatysiów...), z polskim akcentem, w powiązaniu z literaturą.


poniedziałek, 27 lipca 2009

556. kraftowa posucha

Dalej nic. Prawie nic, bo w sobotę okoralikowałam kilka szmatkowych kwiatysiów z przeznaczeniem na kartki.

Byłam jednak przez ten weekend dość zajęta – częściowo kurodomostwem, a głównie tłumaczeniem tasiemcowego artykułu, w którym wyklepałam wreszcie ostatnie słowo około jedenastej zeszłego wieczoru. Szesnaście stron, ponad osiem tysięcy słów! Co gorsza, robiłam to drugi raz, bo jakiś czas temu miałam ten przekład niemal skończony, ale komputer go zeżarł, kiedy się był popsuł. Grrt.

Tekst ów mnie chwilami nieco irytował, bo miewał okropnie długie zdania i ciężko było ładnie to ująć. Dodatkowo, od czasu do czasu zdarzały się zdania-niezdania, bez orzeczenia na przykład. I jeszcze musiałam dużo grzebać, bo był naszpikowany cytatami z Biblii, ale bez podania odnośników i czasem te „cytaty” były trochę pozmieniane, albo dwa wersety sklejone w jeden – i szukaj sobie czegoś takiego po konkordancjach. Na szczęście jest fajna wyszukiwarka na Biblegateway.com i na szczęście mam też program z polską Biblią, z którego sobie kopiuję i wklejam... jak już znajdę.

No, ale mam go z głowy – dziś jeszcze przeczytam (autokorekta) i wysyłam.

I może wreszcie dostanę się do jakiegoś KLEJU :D.

A wracając jeszcze do wycieczki, to zapodaję filmik z Lassen Volcanic National Park. Kiedy Szwagier wybrał się na zdobywanie Szczytu Życia (Lassen Peak, 3189m), my powędrowaliśmy do Bumpass Hell, przypominającego małe Yellowstone. Nie ma tam, co prawda, gejzerów jako takich, ale z daleka słychać huczącą parę dobywającą się z kolorowej, poprzecinanej drobnymi strumyczkami ziemi. Jelenie jednak nic sobie z tego nie robią i gonią wszędzie, nie zważając na znaki, że można wpaść do niemiłej, wrzącej dziury. (Zresztą, nazwa tego miejsca pochodzi od gościa o nazwisku Bumpass, który je odkrył i od razu wpadł; potem zabrał tam reportera lokalnej gazety i wpadł po raz drugi.)


piątek, 24 lipca 2009

555. trochę narzekpost

W tym powycieczkowym tygodniu walnęłam w grunt pracowy wyjątkowo twardo - z jednej strony mozna się było tego spodziewać, ale z drugiej - gdyby harmonogram najtrudniejszego katalogu w całym roku był taki, jak zapodano na początku, to bym teraz nie musiała wszystkiego robić na zapalenie płuc.

A tak - to z trudem dobiegam do końca tego maratonu i z utęsknieniem czekam na jutrzejszą sobotę, kiedy to w ciszy i spokoju i nawet przez sekundę nie myśląc o tym katalogu, będę sobie dłubać tłumaczenie, robić zakupy i może - kto wie - coś się upiecze. Włosy zafarbuje. Kraftnie jakąś karteczkę.

Na zakładzie znowu lodownia, więc mimo ciepełka na zewnątrz siedzę w grubych skarpetkach i swetrze albo chuście. Wróciło tradycyjnie odnawiające się przeziębienie, bo przecież jeśli się siedzi 8-9 godzin w takich warunkach, to nic dziwnego.

Narzek-narzek.

Za to skończyłam oglądać na Tubce Rodzinę Połanieckich i z rozpędu obejrzałam też Nad Niemnem. Połanieccy przy Korczyńskich wysiadają. Pochlipałam się oczywiście w co ckliwszych momentach, a co.

Byle do weekendu. Jeszcze niecałe trzy godzinki.

czwartek, 23 lipca 2009

554. opowieści wycieczkowe cztery

Natenczas zapraszam na małą wycieczkę po wodospadach. Większość ciekawszych i większych przykładów była w Oregonie, na urwiskach w przełomie rzeki Kolumbii (ogląda się je jadąc malowniczą, stuletnią drogą), ale zaczniemy chronologicznie.
Jako że zwiedzaliśmy różne segmenty Gór Kaskadowych, zgodnie z nazwą spadającej wody było zatrzęsienie: od maleńkich ciurczków czy kropelek kapiących ze skały nad głową aż po solidne kaskady z mnóstwem litrów wody na sekundę.
W kaskadowym parku narodowym jest mała elektrownia na rzece, a przy niej - ogród oraz ciekawy, wielopoziomowy wodospad, który wyjadł w skałach pokręcone przestrzenie. Trudno było zrobić zdjęcie całości, więc tu mamy jeden z odcinków:
Na Mt Rainier, jak już wspomniałam, była mgła, ale po drodze zatrzymaliśmy się przy pięknych Narada Falls, a nawet zaszliśmy do ich podnóża.

Przy Visitor Center miało jedynie sens podejście wśród śniegów i kwiatów do kolejnej spadającej wody - stąd ta mła.

A teraz zaczynamy jazdę nad Kolumbią. Najbardziej znane są Multnomah Falls z charakterystycznym mostkiem pośrodku; w sumie różnica wysokości wynosi 190 m i - uwaga - wdrapaliśmy się na samą górę!

Następny przystanek był przy Horsetail Falls, też łatwy dostęp, przy ulicy.

Potem planowaliśmy dojście kanionem, po strumieniu, do najniższego z Oneonta Falls. Niestety - GPS (czyli ja) miał kryzys i zamiast stanąć w miejscu różowej kropki, zatrzymaliśmy się jakieś 100 metrów dalej. Wywędrowaliśmy na górkę pomarańczową ścieżką, zapędziliśmy się na prawo, ale nic tam nie było. Powrót. Doszliśmy do tego wodospadu, ale... od góry, nad kanionem. Zaczęliśmy wędrować kamienistym strumieniem jeszcze trochę w górę...

...do następnego wodospadu, którego szum słychać było już z daleka.

Wodospad, choć piękny, stanowi pewną przeszkodę. Nie chcieliśmy wracać tą samą drogą, więc szwagier zaproponował chaszczowanie po stromym brzegu, że niby zaraz będzie ścieżka.
No i była, tylko wcześniej się dość dobrze uciaraliśmy glebą i zielenią :)

Ścieżka owa zaprowadziła nas do kolejnego szumu, pod który można było nawet wejść do dość sporej groty. Ale Frajda! Oglądanie wodospadu od lewej strony.

Do zaplanowanego kanionu też w końcu dotarliśmy, a co. Baaaardzo okrężną drogą :) Wszyscy byli zadowoleni.
Okazało się jednak niespodziewanie, że wejście do wąwozu zablokowane jest gigantycznym spiętrzeniem pni, które trzeba najsampierw sforsować.

Byliśmy dzielni. Znaleźliśmy się wreszcie w kanionie.

Jak na ironię - do zaplanowanego wodospadu nie doszliśmy, bo tuż przed nim, na ostatnim zakręcie, była lodowata woda wyżej pasa. No, a takie hardkory to my znowu nie jesteśmy :)
A w ogóle to zrobiłabym sobie jakiegoś krafta. Niby się odrobinkę dłubie gdzieś tam po kątach, ale w takim tempie nic rozsądnego nie powstanie. A mam już dwa następne pomysły w kolejce...

środa, 22 lipca 2009

553. opowieści wycieczkowe trzy

Dzisiaj będzie o chwilach radości i rozczarowania.
Wielką radochę miałam na Półwyspie Olimpijskim, w parku narodowym o tej samej nazwie, gdzie jedną z większych atrakcji jest "mszysty las" - umiarkowany las tropikalny cały obwieszony długaśnymi brodami z mchów. Dzieje się tak na skutek superwilgotnego klimatu, bo na zachodzie jest ocean, a na wschodzie - Góry Kaskadowe, które nie puszczają chmur dalej. Rosną więc wielkie drzewa, a na nich - i na wszystkim innym dookoła - olbrzymie mchy.


Jest nawet bardzo fotogeniczna budka telefoniczna, oczywiście omszona. W jednym z okolicznych sklepów na lokalnej tablicy ogłoszeń była nawet oferta gościa, który zdrapuje mchy z dachów i wszystkiego innego :)

Ów las mnie tak ucieszył, bo kiedyś dawno widziałam w albumie typu cuda przyrody kilka zdjęć i ciekawiło mnie, jak też to naprawdę wygląda.
Od baaardzo dawna chciałam też zobaczyc seastacks, czyli skalne kolumny na wybrzeżu Pacyfiku. No i były! Nie przewidziałam tylko, że trzeba się będzie do nich przeprawić przez zaporę z wielkich pni, i wędrowanie w klapeczkach sprawiło mi sporo kłopotu.

Kolejny radosny moment wiąże się z promem. W drodze z Gór Kaskadowych na Półwysep Olimpijski trzeba coś zrobić z Zatoką Pugeta: albo objechać ją od południa (daleko), albo przepłynąć bardziej na północ promem.
Zadzwoniłam z gór do promu, a tu od razu mówią, że wszystkie rezerwacje na dziś są już zajęte. Ze trzy razy słuchałam tego nagrania, bo niteczki komórkowe w górach co chwilę się przerywały, aż wreszcie wysłyszałam, że można zwyczajnie podjechać z dwugodzinnym wyprzedzeniem i może się uda. Zaryzykowaliśmy, pojechaliśmy - i okazało się, że jako ostatnie auto załapaliśmy się na prom, który właśnie się pakował :)
Radość była wielka, bo inaczej trzeba by wymyślać plan awaryjny, a i harmonogram by się opóźnił. (No i w ramach bonusa był jeszcze zachód słońca.)


Teraz słów kilka o drobnych rozczarowaniach. Największe to chyba wielkie chmury przy Górze św. Heleny, która pokazała się tylko ciut, nie widać było tego zagłębienia, z którego w 1980 r. popłynęła lawa. Zajechaliśmy stromą serpentyną na Windy Ridge, wymarzliśmy w lodowatym wietrze, naczekaliśmy się aż do znudzenia - i takie chyba było najlepsze zdjęcie:

Z powodu warunków meteo rozczarował też Mt. Rainier, najwyższa góra na trasie, prawie 4400 m - jechało się tak, jak pokazuje poniższa fotka, a przy Visitor Center widoczność była chyba jeszcze mniejsza. A powinno być tak.

Na pocieszenie przy drodze, mimo sporych jeszcze płatów śniegu, było mnóstwo kolorowych kwiatów.

wtorek, 21 lipca 2009

552. opowieści wycieczkowe dwa

Kolejną atrakcją była jazda cable car, tramwajem (?) poruszanym linami w ulicy. Dawniej takich pojazdów było więcej w różnych krajach, ale teraz SF szczyci się, że właśnie tam pozostały jedyne egzemplarze.
Tramwaj wspinał się na wzgórza i zjeżdżał z nich wśród zgrzytów, pisków i podzwaniania; zatrzymywał się na środku skrzyżowań (bo tam właśnie miewa często przystanki, jako że skrzyżowania są jedyną poziomą częścią trasy :). Zatrzymał się też w bylejakim miejscu, by hamulcowy mógł wskoczyć do sklepu i pobrać lancz.


Zajechaliśmy tą tramwajką do Chinatown – najstarszej chińskiej dzielnicy w Stanach, rzeczywiście rozbudowanej i po brzegi pełnej chińskich akcentów. Nagraliśmy tam Chińczyka grającego na tradycyjnym zapewne chińskim instrumencie (trzeszczy trochę z powodu wiatru).

Tak wygląda brama do Chinatown:

Grant Street, główna ulica Chińczykowa, pełna jest rozmaitych figur.

Kilka budynków od zewnatrz...




Wnętrza pełne są WSZYSTKIEGO.

I jest tam nawet chiński szpital.

Kiedy wróciliśmy na Fishermen’s Wharf, trzeba było nawrzucać nowych pieniążków do parkometru. Już wcześniej zużyliśmy wszystkie monety (dobrze, że przyjechaliśmy tam dość wcześnie, jak zwykle było mniej ludzi, a więcej parkingu). Przyplątał się zarośniety bezdomny, który wziął dwa papierowe dolary i ze swoich monet wydał nam $1.75 (zdaje się, że to taka przenośna wymiana :) Nie starczyło jeszcze, więc T i ja kupiliśmy w najbliższym sklepie po widokówce i w ten sposób zdobyliśmy drobne na jeszcze trochę czasu.
Z nabrzeża widać było Alcatraz, choć za lekką mgiełką.

Na koniec polecieliśmy zwiedzać zacumowane przy nabrzeżu statki i żaglowce, takie wodne muzeum należące do Parków Narodowych. Jest coś magicznego w tych strukturach i olinowaniach...

Każdy zrobił sobie zdjęcie w ulubionym miejscu.

A tak wyglądało Miasto z nabrzeża - taka niewinna pochyłość, a z bliska takie stromizny!

poniedziałek, 20 lipca 2009

551. wycieczkowe opowieści raz

Trudno ogarnąć, trudno wybrać... na pierwszy ogień pójdą wrażenia praktycznie najświeższe, z San Francisco. Najpierw, jak już wspomniałam, rozczarowaliśmy się mostem, bo siedział we mgle. Po stronie północnej widać było, jak ta mgła się przelewała przez wzgórza i pełzła w stronę zatoki – niesamowite wrażenie, zasuwała jak mleko z garnka kipiące. Nic, tylko jakiś horror pisać!

Pierwszą atrakcją była jazda Lombard Street, niezwykle spadzistą i krętą uliczką, ukwieconą tak, że bardziej się już chyba nie da. Po raz kolejny okazało się, że najfajniej jest przyjechać rano, bo nie ma tyle narodu. Kiedy zaczęliśmy zbierać, pojawiła się grupka Japończyków, którzy dość skutecznie uniemożliwili innym robienie zdjęć.



Każdy dom na Lombard Street jest ciekawy; a to obrośnięty kwieciem, a to pomalowany ciekawie, a to wejście jakieś niezwykłe... No i ta ulica z cegły, raczej jak spacerowy deptak, a nie jezdnia, choćby jednokierunkowa i zabytkowa.





Dookoła jest mnóstwo kwiatów w bajecznych kolorach.



Na koniec jeszcze wrzucę fotki z jednego z dziwniejszych miejsc, choć całkiem bez związku z SF – tzw. pinakle w okolicy Jeziora Kraterowego. Te szpice powstały w taki sposób, że kiedyś cała dolina była zasypana pumeksem i popiołem. Spod spodu ulatniały się w niektórych miejscach gorące gazy wulkaniczne, które stopiły minerały w swego rodzaju rurki.
Potem wiatr i woda wymiotły luźne popioły i pumeksy, pozostawiając szpice na miejscu. Przeciekawe struktury, tym ciekawsze, że mają po 60-90 metrów wysokości!