czwartek, 27 września 2012

1211. sówki, kwiatki, wiatraczki

Conieco karteluch z fabryki... jeszcze z przygotowań do zeszłotygodniowego kiermaszu. Dwie wiatraczkowe (były trzy, ale jedna się sprzedała)...


...kwiatysie wydłubane z zasobów i połączone z czarnym - dostałam jakiś czas temu pakę czarnego kartonu oraz pakę czarnego papieru, więc mogę hulać :) Nawet w eksperymentach Xmasowych uczestniczy czerń...


Sówkowa pieczątka wykopana wśród starych zasobów, takich, które niemalże odkrywa się na nowo z myślą "o, zapomniałam, że to mam".


I kwiatysie na wspomnienie lata.


A tu z cąłą pewnością jesień, bo i liście się zezłociły na drzewach, a nawet już nieco opadły, no i wywiór, mój towarzysz w pracy, którego podglądam przez okno, od kilku dni lata z różnymi znaleziskami w pyszczku i kopie, gdzie tylko może. Czasem decyduje jednak, że zamiast zakopywać, zje natychmiast :)

wtorek, 25 września 2012

1210. Kasha-Katuwe, czyli bajeczne kominy

Ze starożytniej cywilizacji w postaci opisywanego w poprzednim odcinku relacji Pueblo de Taos pojechaliśmy jeszcze tego samego dnia w naturę - do Kasha-Katuwe Tent Rocks National Monument. T wygrzebał to miejsce na jakiejś mapie, a ja - przyznam się - w życiu o nim nie słyszałam.


Dla porządku trzeba zaznaczyć, gdzie się znajdujemy - w północno-środkowej części Nowego Meksyku, stosunkowo niedaleko Santa Fe i Albuquerque.


Pomnik narodowy leży na terenach należących do Indian Kocziti, którzy od co najmniej 700 lat zamieszkują pobliskie pueblo i mimo, że K-K posiada status narodowy, czyli można powiedzieć rządowy, może z dowolnej chwili zostać zamknięte przez gubernatora plemiennego z Cochiti właśnie. Miasteczko samo w sobie wielkie nie jest i przy pobieżnym przejeżdżaniu nie robi raczej wielkiego wrażenia, choć znajduje się na kolejnej narodowej liście - tym razem miejsc historycznych. Zaintrygowała nas natomiast ogromna, widoczna z dala ciemna struktura: coś jak woda, ale przecież jakże by woda stała pionowo?

Trochę nam ten widok mieszał w percepcji, aż znaleźliśmy się u podnóża struktury - okazało się, że to tama ziemna, jedna z większych na świecie! Rzeczywiście, ciągnie się jak przysłowiowym okiem sięgnąć i wnet by się człek zastanawiał, czy warto było sypać taką straszną stertę gleby, bo zdaje się, że tkwiące za nią jezioro (którego nie zobaczyliśmy) nie jest zbyt imponujących rozmiarów. Tama ma jednak głównie znaczenie przeciwpowodziowe, więc z pewnością sens jest. 


Zatrzymaliśmy się na chwilę pod tamą, gdzie wypływa spod niej maleńka - w porównaniu z ziemnym wałem - Rio Grande:


Na marginesie dodam jeszcze, że tubylcy posługują się językiem keresańskim, stanowiącym język izolowany, co oczywiście oznacza, że mówi się nim tylko na tym terenie i nigdzie więcej na całym wielkim świecie! Liczba mniej i bardziej płynnie wygadanych użytkowników wynosi w tej chwili niecałe 13 000, a przy tym podejmuje się wysiłki w celu jego zachowania, więc chyba jest światełko w tunelu. Intrygują mnie zawsze takie egzotyki, więc ucieszyła mnie bardzo wiadomość, że Kasha-Katuwe to właśnie próbka tego języka, oznaczająca "białe klify".

A skąd się wzięły tytułowe bajeczne kominy? Ano - z ciotki wikipedii. Szperałam sobie i przeskakując z hasła w hasło dowiedziałam się, że podobne czubate skały występują przykładowo w Kapadocji, oraz że taka formacja - nagromadzenie pyłów wulkanicznych obrobione następnie przez erozję w fantastyczne, szpiczaste kształty - to bajeczne kominy, w angielskim języku nazywane również hoodoos.

Chyba już starczy tego wstępu, więc przejdźmy niniejszym do zwiedzania. Uiściwszy opłatę w budce, gdzie młodzieniec objaśniał nam istotę pomnika z takim zaangażowaniem, że aż się tym objaśnianiem był zakrztusił, pojechaliśmy najpierw na sam koniec trasy, gdzie droga prowadzi na szczyt płaskowyżu, a tam wyjedzone kaniony i górki można sobie obejrzeć niemal z lotu ptaka.


Poszliśmy sobie też na małą pętelkę, gdzie zadziwiały nas wielkie kaktusy cholla (prawdopodobnie Cylindropuntia imbricata, które po wysuszeniu stają się długimi rurkami i czasem używane są jako laski) i prickly pears - opuncje z owockami jako żywo przypominającymi rzodkiewki, tylko umieszczone w dziwnym miejscu.



Potem zaś zjechaliśmy z powrotem na początek szlaku pieszego.


Szlaczek, szczególnie pod względem długości, wydawał się niegroźny; straszyła jedynie nieco wieść, że idzie się sporo po piasku, a piasek, jak wiadomo, mieli się pod stopami i jest męczący. Aleśmy byli w błędzie!

Piaseczek okazał się całkiem przyjazny, a co więcej, stanowił podłoże w miejscach, których niezwykłość pochłaniała całą uwagę i skłaniała do ciągłego patrzenia w górę, a jednocześnie zadziwiania się nieziemskimi kształtami skał i wąskością przesmyków. Toż to slot canyons - nie wiem, jak takie kanionki zwą się po polsku oficjalnie i geologicznie; na potrzeby własnych zachwytów ustaliliśmy, że będziemy nazywać je szczelinowymi. Mamy w naszej wyprawowej klasyfikacji kategorię "takich miejsc nie ma" i właśnie bajeczne kominy do niej się kwalifikują.










Po kanionie szczelinowym zrobiło się baaaaardzo pod górę - ścieżka prowadziła wertepiastymi zygzakami po stromym zboczu i co chwilkę trzeba było się zatrzymywać celem odbycia regeneracji. (Zawsze się zastanawiam, czy jestem cienias, czy to może różnica kilometra z hakiem w wysokości nad poziomem morza w porównaniu z miejscem zamieszkania; oczywiście fajniej byłoby zwalić wycieńczenie na brak tlenu w powietrzu, ale znajomi spece raczej nie wspierają tej teorii :).


Napotkani wracający i potem ociekający powtarzali jednak, żeby się nie poddawać, bo widok jest absolutnie wart wypruwania sobie żył po stromiźnie.

No i był! Tyle, że ze szczytu dojrzeliśmy również majaczący bardzo daleko (w pionie i poziomie) parking... i troszkę nas to ścięło, ale wiadomo, że w dół zawsze łatwiej.




I jeszcze jeden widoczek, z samego końca wędrowania, niedaleko parkingu:


Stupaliśmy się bardzo, ale nabraliśmy też całe płuca zachwytów. W ramach bonusu doznaliśmy jeszcze później małej przygody w postaci obławy na pijanych kierowców - było niedzielne popołudnie, a że niestety rdzenni mieszkańcy miewają tendencje do nadużywania wody ognistej, a następnie prowadzenia w sposób piracki pojazdów mechanicznych, to i inni rdzenni mieszkańcy w policyjnych mundurach organizują zasadzki. "Nasz" policjant sprawdził jedynie prawo jazdy T, zdziwił się ciut, co robimy tak dealeko od domu, a następnie, przygwożdżony niewinnością wyzierającą z Tomkowego oblicza, odstąpił od dalszego sprawdzania. Przy okazji zaś dowiedzieliśmy się, że to, co u nas nazywa się DUI - Driving Under Influence - na ichnich terenach zwane jest nieco inaczej, DWI - WITH Influence. Jeden kraj, a dwa oficjalne określenia.

I na tym koniec na dzisiaj - zawijamy na nocleg do Socorro, a w następnym odcinku RADIOTELESKOPY, bo sama się już nie mogę doczekać!!!


poniedziałek, 24 września 2012

1209. po kiermaszu

Troszkę mi się przypiłowały skrzydełka na sobotnim kiermaszu - w zeszłym roku poszło znacznie lepiej, było o wieeele więcej zwiedzających... A tu zestresowałam się już podczas dojazdu, bo dałam się prowadzić GPSowi, na skutek czego wylądowałam przed bramką, jako że osiedle domków jednorodzinnych, gdzie impreza się odbywa, to gated community i obcych tam NIE CHCOM.

Na szczęście poratowały mnie miłe emeryckie dusze, opuszczające właśnie zabramkowane osiedle, kierując do innego wjazdu, takoż zagrodzonego, ale zaopatrzonego zarazem w żywego strażnika, któren pobrawszy ode mnie nazwisko, roztworzył bramę na oścież.

Potem, po wejściu na salę ze stoiskami, okazało się, że naprzeciwko, po drugiej stronie przejścia, jest... druga pani z kartkami. Nieco innymi od moich, zawierającymi herbatki, kawki, przyprawy - ale ścięło mnie na moment, bo widzę, że pani korzysta nawet z tych samych papierów, które ja mam na składzie! Uratowały mnie jednak torebusie - pani konkurentka też miała torebki, ale w znacznym stopniu fabryczne, tzn. z jakichś gotowców, przyciętych papierów z zestawu (zdaje się, że Marty S.) i tylko przyczepiła do nich kwiatysie.

Koniec końców źle nie było, szczególnie w momencie, kiedy przekroczyłam zadaną sobie kwotę oznaczającą, że zwróciła się opłata za miejsce oraz - z grubsza - materiały. Zapłata za godzinę przygotowań wyszła jednak w granicach 10% minimalnej płacy... no, ale na szczęście jest to raczej zabawa i jeśli jakikolwiek zysk się pojawia, to jestem na plusie. Całe szczęście, że nie musimy z tego żyć, bo już byśmy dawno z głodu pomarli.

Z drugiej strony - obyło się bez klientów rzucających hasła typu "niech się przyjrzę, może moja siostrzenica/wnuczka/sąsiadka też by mogła takie robić" - litości, nawet, jak się myśli takie coś, to nie należy tego mówić! No i nikt nie jęczał, że drogo. Pojawiło się za to kilka osób, które w zeszłym roku nabyły torebusie i wyraziły zadowolenie.

Najfajniejsze było to, że przyniosłam sobie conieco materiałów i podczas pilnowania stołu wyciupałam eksplodujące pudełko - drugie w życiu. Zaczęłam i trzecie, ale dokończyć muszę w domu, bo rzecz okazuje się o wiele bardziej prachochłonna, niż sądziłam.



Powyższy egzemplarz jest o tematyce ogrodowej, natomiast obecnie powstający będzie o książkach i czytaniu, w palecie - łatwo zgadnąć - brązowo-kremowo-złotej.

Miłe było też sąsiedztwo po lewej stronie mojego stołu: do końca życia słowo hatchet będzie mi się kojarzyło z panią sprzedającą hatchet scarves - toporkowe szaliki, a właściwie ozdoby na szyję. Ozdoba wygląda jak toporek, tzn. jest kwadrat - jakby ostrze i pasek, czyli trzonek. Na końcu trzonka jest pętelka, przez którą przewleka się "ostrze" i układa na dekolcie, przypinając od wierzchu broszką z tego samego materiału.

Podziwiałam tę panią, że nawet pod koniec szóstej godziny wyjaśniała zasadę działania toporkowego szalika tak, jakby dany spóźniony klient był pierwszy i absolutnie wyjątkowy; widać też było, że babeczki wykazywały spore zainteresowanie i prawie każda odchodziła z pakiecikiem.

Za to pani kartkowa z przeciwka była niezadowolona (ale - choć to może niezbyt ładnie sypać takimi określeniami, jeśli się kogoś nie zna - miała taką minę, jakby w ogóle była niezadowolona z życia, a jeśli się do tego dołoży zbójeczny głos oraz papierosowy oddech, to niestety całość nie zachęca do pzostawania dłużej przy tym kramie.)

Wzruszyło mnie za to stoisko po przekątnej, gdzie dziouszka dziergała czapki i szaliki, a pomagał jej ojciec, ledwo chodzący, ale się przydający - wędrował sobie ów staruszek drobniutkimi kroczkami, o lasce, niósł do kosza talerz po kanapce, potem znów dreptał z butelką po wodzie, potem z jakimiś papierami... A kiedy przyszło do pakowania, dziewczyna - choć mogła sama wszystko zwinąć i niewątpliwie byłoby to prostsze i szybsze - specjalnie zadawała mu do wykonania drobne prace i widać było, że staruszek bardzo się stara i dumny jest, że uczestniczy.

Uff. Tyle o kiermaszu... w niedzielę zaś najpierw się rozpędziłam z pracami kurodomowymi, a potem wsysła mnie książka zakupiona niby na podróż do Polski, ale chyba nie dotrwa, bo zostanie wcześniej przeczytana. Sprawczynią mojego zniknięcia jest powieść The Tea Rose - jak na książkę w tubylcznym języku, czytanie idzie mi pędem! I nie mogę się doczekać, co będzie dalej, właśnie przybyliśmy do Nowego Jorku - iiiii???

czwartek, 20 września 2012

1208: Pueblo de Taos, czyli chleb i pierniki

Do Pueblo de Taos wybraliśmy się po raz drugi - w zeszłym roku, podczas wyprawy do Teksasu, zajechaliśmy po drodze pod bramę miasteczka, by usłyszeć, że niestety zwiedzania nie ma, a to z powodu święta. Z jednej strony nie dziwi to, bo, było nie było, zwiedza się tam żywą wioskę, która od czasu do czasu ma sobie życzenie wykonać coś bez wszędobylskich turystów; z drugiej jednak, kiedy się przebyło dwa tysiące kilometrów i NAPRAWDĘ się czekało na tę atrakcję, nie da się uniknąć poczucia zawodu.

Trudno jednak - Indianin Taosowy był nie do przebłagania i na pocieszenie poszliśmy sobie pozwiedzać nowoczesne Taos, siedlisko wszelakich artystów zbudowane w znacznej części w charakterystycznym, pomarańczowoglinianym stylu adobe (przy czym nie wnikamy w to, czy jest to autentyczna glina, czy tylko tynk pociagnięty farbką w odpowiednim kolorze :) Obejrzeliśmy też piękny most nad przełomem Rio Grande, ale do tego wrócę jeszcze na końcu.

Tym razem Pueblo de Taos, brązowe w porannym słońcu jak osada z piernika, przywitało nas serdecznie, zaczynając oczywiście od pobrania opłaty (byliśmy drudzy przy okienku), którą zgłasza się tak: "dwa bilety dla dorosłych i jeden dla aparatu". Za korzystanie z aparatu trzeba bowiem zapłacić dodatkowo i dostaje się wtedy czerwoną przywieszkę z datą. A przecież nie można nie mieć żadnych zdjęć - raz, że wioska znajduje się na UNESCOwej liście Dziedzictwa Światowego, a dwa - Dom Północny to ponoć jedna z najczęściej fotografowanych budowli na półkuli zachodniej!






Na ścianach wisi sobie tu i ówdzie ristra - wiącha papryki niby-że susząca się, ale ponoć w naszych czasach stanowi to częściej dekorację, niż praktyczne zastosowanie.


Przypuszcza się, że zabudowania powstały w latach 1000-1450; mam tu jednak pewne wątpliwości, bo jak to liczyć, skoro ściany ciągle trzeba uzupełniać nową gliną? Taka już natura tego adobowego budownictwa, co widzieliśmy na własne oczy, kiedy pani z wiaderkiem zabrała się za łatanie ścian.


Całe szczęście, że przybyliśmy tam najwcześniej, jak się dało; nie było jeszcze zbyt wielu turystów oraz minęła dobra godzina, zanim zaczęły się instalować kramy z pamiątkami. W ogóle się ich w takim miejscu nie spodziewałam; sądziłam, że daszki na środku placu stoją TAK SOBIE, albo dla nas... a tu pojawiły się fajansiarnie. I my kupiliśmy pamiątkę z kokopellimi, ale o wiele większą frajdą bylo zwiedzanie każdego dostępnego zakątka. Byliśmy więc przy cmentarzu, gdzie stoją jeszcze ruiny starego kościoła św. Hieronima (patrona wioski), otoczone morzem pokrzywionych krzyży...



...oraz w nowszym kościele, pod tym samym wezwaniem, wewnątrz wystrojonym na niebiesko, z wzorcową niejako trumną, zainstalowaną tam na stałe - ponoć tradycja ta sięga czasów, gdy misjonarze katoliccy nauczali tubylców chowania zmarłych wedle nowych ceremonii.

Kwestia religii jest dosyć niejasna, bo choć większość mieszkańców jest ochrzczona, to praktykuje niewielki procent, a w życiu codziennym gruba większość żyje według religii starych, tubylczych. Miesza się to wszystko i przeplata nawet na ołtarzu, gdzie obok "standardowych" santos - świętych figur - mamy postacie indiańskie oraz... malowaną kukurydzę.



Przez środek wioski płynie sobie rzeczka biorąca źródło we wspominanych już górach Sangre de Christo, z której mieszkańcy całkiem na poważnie biorą wodę do gotowania i mycia; dlatego nie można do niej wchodzić, tylko należy korzystać z mostków łączących dwie części wioski.


Wędrując z jednej uliczki w drugą (co bywa skomplikowane, bo co kawałek stoi znak STOP, za który się nie wchodzi, to tereny prywatne, przed turystami zamknięte) zauważyliśmy przed jednym z domów jakieś ruchy wokół pieca - tradycyjnej konstrukcji zwanej horno. Tu znów można by się dać sprowadzić na opowieściowe manowce, bo oczywiście piece mają swoją historię - gdzieś jeszcze od Maurów na Półwyspie Iberyjskim (w centralnej Europie również), poprzez zdobywców Nowego Świata, gdzie znakomicie się przyjęły i nadal się z nich korzysta w Nowym Meksyku i Arizonie. Trzymamy się jednak mocno głównego wątku i dowiadujemy się ze zdumieniem, że w tym piecu piecze się chleb nie na ogniu, tylko na gorącej powierzchni, po wygarnięciu popiołu!



Nie całkiem dowierzałam, że chleb się upiecze, więc postanowiliśmy mieć rzecz na oku. Najpierw popytaliśmy pań piekarek, czy możemy im robić zdjęcia podczas procesu (inaczej nie wypada, toć to nie zwirze w zoo), a potem, jak tylko chleby wyjechały z pieca, popędziliśmy zakupić bochenek i nawet dodaliśmy z tej ekscytacji napiwek.


I stąd się wzięło moje ulubione zdjęcie z wyprawy CONMUT!


Kiedy już wsadziliśmy nos w każdy dostępny zakątek, nadeszła pora, by ruszyć dalej, na południe, ku Santa Fe. W zeszłym roku napalilismy się na słynną drogę o nazwie High Road to Taos (w naszym przypadku High Road FROM Taos :), ale jakoś, pomimo tego rozgłosu, nie rzuciła nas ona na kolana. Tym razem GPS zarządził jazdę nieco inną trasą, na której doznaliśmy wielkiej serendypii! Droga wjechała bowiem do przełomu rzeki Rio Grande, głębokiego w niektórych miejscach na ponad 200 metrów, gdzie po raz milionowy zastanawialiśmy się "jak oni zbudowali tu szosę??"


Zapanował sielankowy nastrój, z kajakarzami wśród wirów i zakrętów...


... jak również atrakcjami typu stary, roztelepany most, na który nie mieliśmy odwagi wejść:


Przypominaliśmy sobie za to, jak w zeszłym roku, w ramach pocieszania po zamkniętym Pueblo de Taos, zwiedzaliśmy most nieco na północ od miasta, zawieszony nad tym samym przełomem, 200 metrów nad rzeką - aż strach wchodzić na taką strukturę!




I tu się zatrzymamy, bo od tej wysokości brak nam tchu... ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wrzucili mapki, gdyż porządek musi być i trzeba wiedzieć, gdzie zwiedzamy :)