No właśnie, pod górkę. Od sobotniego kiermaszu począwszy, o którym słów kilka poniżej, poprzez weekendową nockę, kiedy zaciął mi się kręgosłup i nie dało się poruszyć, poprzez kolejno psujące się sprzęty... W poniedziałek zatkała się wanna. To akurat naprawia się łatwo, usuwając kołtun z rurek (zdarza się to mniej więcej raz na rok, więc proces mam opanowany.) Niemniej jednak lodówka zorientowała się, że można pójść w ślady wanny i się popsuć - w poniedziałkowy wieczór w zamrażarce zrobiło się podejrzanie mało lodowato, a do rana zimno występowało już w lodówce w ilościach homeopatycznych.
Zaczęliśmy więc rozglądać się za nową, ale tu pojawia się kłopot: kuchnia jest zbudowana ociupinkę krzywo (ociupinka = jakieś pół cala) i standardowa lodówka z fabryką lodu w górnej części pomieszczenia spokojnie wchodzi, a na dole nie bardzo. Poprzednio udało nam się kupić taką ciut mniejszą, ale zdaje się, że takich już nie robią. Poszukiwania trwają.
Jesteśmy lodówce wdzięczni, że popsuła się w noc, gdy na zewnątrz zapanowały chłodniejsze temperatury; dzięki temu można dobra przechowywać w malowniczych kolorowych miskach na balkonie, a nie zjadać wszystko pędem w jeden dzień.
Ale żebyśmy w zbytnią euforię nie popadli, pomysł zbiorowego psucia się dotarł również do jednego z kibelków, który raczył był się zatkać wczoraj rano, a także mamy podejrzenia co do termostatu odpalającego piec centralnego ogrzewania, bo coś nie teges z tymi temperaturami. Normalnie jak fala na stadionie, ciekawe, gdzie jeszcze wystąpi awaria.
Aha, i jeszcze dziś w pracy utopiłam sobie słuchawki w filiżance z kawą - rozmawiałam z koleżanką, jednocześnie odkładając rzeczone słuchawki na biurko, no i oczywiście musiałam trafić w miejsce, gdzie stała malutka filiżanka. Słuchawki energicznie otrzepałam i osuszyłam - póki co, działają.
A sobotni kiermasz, zlokalizowany na południowych przedmieściach Chi, określić można hasłem "nie zawsze pierwszy maja". Niestety, wpływy z ledwością pokryły koszt stołu, o materiałach czy czasie nie wspominając... Nie widziałam jeszcze takich pustek na tego rodzaju imprezie, do tego stopnia, że zamiast czekać do przepisowej trzeciej, część wystawców spakowała manatki jeszcze przed drugą, zatem i ja nie czekałam na koniec.
Większy ruch byłby chyba, gdyby się kram rozstawiło na cmentarzu - i nie mam na myśli niczego w rodzaju nieboszczyków opuszczających swe podziemne miejsca zamieszkania, tylko odwiedzających ich przyjaciół i rodzinę, bo zdaje mi się, że częściej przychodzą, niż kiermaszowi goście.
No i można by sprowadzić całość do hasła "co za beznadzieja, już nigdy w życiu tam nie pojadę" itd. Rzeczywiście, raczej się tam wybierać nie będę, o wiele sensowniej jest uczestniczyć w kiermaszach w naszych północnych rejonach, ale rzecz jest trochę bardziej skomplikowana. Dawno już nie zdarzyło mi się przebywać wśród takich... smutnych ludzi, bo trudno mi znaleźć jakieś inne, łagodne określenie. Ci, którzy zjawili się na kiermaszu, często szli alejkami i nawet nie patrzyli na boki, na to, co leżało na stołach. Zwykle na takiej imprezie się pogada z kilkudziesięcioma osobami, nawet, jeżeli nie są zainteresowane kupnem, jest w nich jakieś życie, entuzjazm, kolor. A tam - nieładne ubrania, niezadbane włosy, o makijażu nie ma nawet co mówić, no i jakaś taka pustka, deprecha na twarzach, sporo osób wyglądających na chore... Nawet moje radosne good morning pozostawało czasem w ogóle bez odpowiedzi, co wśród rozświergotanych, niekiedy nawet przesadnie optymistycznych Amerykanów jest dziwem nad dziwy.
Serce mi się łamało, kiedy patrzyłam na sąsiednie kramy, na których przez cały dzień NIKT niczego nie kupił. Przygnębił mnie też widok tubylców snujących się między stanowiskami, jakby w jakimś smętnym transie. Po powrocie do domu poleciałam wyguglać, co też dzieje się w miasteczku, gdzie odbywał się kiermasz - ze statystyki nie wygląda na specjalnie ubogie, ale, jak wiadomo, statystyka uśrednia, a co za tym idzie, rozmija się z rzeczywistością. Może akurat trafiło na jakiś ubogi rejon zwykłej mieściny, może właśnie zamknięto jakieś ważne miejsce zatrudnienia? Nie wiem, dalej grzebać nie będę, life goes on. W każdym razie byłam w szoku na resztę weekendu.
Trzeba się jednak wkopać z powrotem w codzienne zadania, poza tym zbliża się odlot do PL... czas brać się w garść. Pracu pracu.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kiermasz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kiermasz. Pokaż wszystkie posty
środa, 14 listopada 2012
piątek, 9 listopada 2012
1234. budujemy nowy dom...
...przypomniała mi się ta piosenka, choć ni do końca się sprawdza, bo okazja, na którą robiłam karteluszki, to zwykła przeprowadzka, a nie wielkie budowanie czegoś od podstaw.
Z radością zastosowałam dwa stempelki siedzące już od jakiegoś czasu w poczekalni.
Z innych wiadomości - w ciągu ostatnich kilku dni zrobiłam 45 torebeczek - chybam sobie jeszcze nigdy w życiu takiego maratonu nie zapodała :) Tu jest ich więcej, bo miałam jeszcze conieco z poprzedniego kiermaszu, tak że w sumie mam 70 (10 jeszcze w osobnym pudełku).
No i jeszcze maraton przywieszkowo-wizytówkowy... recyklinguje się karton ze starych kartek świątecznych, które na zakładzie miano wyrzucać, ale przecież tyle tam jest fajnej powierzchni!
Tak, że na dzisiejszy wieczór zostało właśnie skończenie tagów, napieczątkowanie na torebki, wklejenie tekstów do eksplodujących pudełek i ogólne spakowanie. Na jutro nie ma co liczyć, bo trzeba wyjechać o siódmej, wszak udaję się w nieznane i dość daleko.
Z radością zastosowałam dwa stempelki siedzące już od jakiegoś czasu w poczekalni.
Z innych wiadomości - w ciągu ostatnich kilku dni zrobiłam 45 torebeczek - chybam sobie jeszcze nigdy w życiu takiego maratonu nie zapodała :) Tu jest ich więcej, bo miałam jeszcze conieco z poprzedniego kiermaszu, tak że w sumie mam 70 (10 jeszcze w osobnym pudełku).
No i jeszcze maraton przywieszkowo-wizytówkowy... recyklinguje się karton ze starych kartek świątecznych, które na zakładzie miano wyrzucać, ale przecież tyle tam jest fajnej powierzchni!
Tak, że na dzisiejszy wieczór zostało właśnie skończenie tagów, napieczątkowanie na torebki, wklejenie tekstów do eksplodujących pudełek i ogólne spakowanie. Na jutro nie ma co liczyć, bo trzeba wyjechać o siódmej, wszak udaję się w nieznane i dość daleko.
Labels:
kartki,
kiermasz,
papierrr,
post-it-notes,
tagi
poniedziałek, 29 października 2012
1226. jeszcze z notatek kiermaszowych
Wczoraj nie zmieściłam wszystkich wrażeń w kiermaszowej notce, więc dziś jeszcze kilka słów. Po pierwsze, znowu miałam szczęście sąsiadować z ciekawą osobą (miesiąc temu pisałam o toporkowych szalikach). Trafiła się bardzo miła pani, od której wiało klasą, sprzedająca biżuterię zrobioną z puszek po napojach, przede wszystkim naszyjniki i kolczyki, jak również bransoletki. Chcąc nie chcąc słyszałam, jak rozmawiała z klientami i znalazłam w tym całą górę inspiracji i jakiejś takiej czystej radochy, że jest tuż obok taki zapaleniec, wkładający serce w krafta. Jej mąż był tego samego dnia na innym kiermaszu - mówiła mi, że rocznie uczestniczą ponad setce! Rzeczywiście, patrzyłam, jak rozkłada i składa swoje stanowisko, bardzo eleganckie i dopracowane w każdym szczególe - myk, myk, lata praktyki.
Zakupiłam u niej trzy przedmiociki: jeden dla siebie (serduszko z Arizona Tea, urzekły mnie kolory i orientalny wzorek) oraz dwa na prezenty.
Z innych jeszcze obserwacji - pisałam wczoraj, że bardzo źle mi było z tym obrusem-zmięciuchem (dalej jest, zresztą), ale na wszystkich kiermaszach, na jakich byłam, taki niestety panuje trend, zupełnie niepotrzebnie. Za plecami miałam kobietkę z Bułgarii (stworzyłyśmy sekcję wschodnioeuropejską :), bardzo sympatyczną - ale też ze zmięciuchem i to szaropłóciennym, co wyglądało jak worek po ziemniakach, zamiast jak eleganckie tło do biżuterii i malowanych kielichów, jakie sprzedawała. Uroku nie dodawał też kurz, jakim pokryte były wieszadełka do biżu :( Nie wiem, na ile odwiedzający dostrzegają takie szczegóły, ale dokłada się to z pewnością do ogólnego wrażenia, choćby podświadomego. Może kiermasze powinny zapewniać na miejscu ze dwa żelazka do wynajęcia :)
A naprzeciwko po skosie - podobnie, jak miesiąc temu - trafiła mi się pani skrzecząca, haftująca krzyżykami. Takoż na zmięciuchu... i też pozwolę sobie na małą krytykę, choć może się nadmiernie wymądrzam... ale z daleka widać było, że tasiemki, którymi oklejono wieczka słoików, były przylepione krzywo i odstająco, że haftowane obrazeczki w ramkach też były krzywo rozmieszczone, podpisy pod obrazkami wyhaftowane niesymetrycznie - no szkoda, bo przecież nawet niewielkie hafciki wymagają sporo czasu i precyzji, więc fajnie byłoby, gdyby wykończenie też było wykonane precyzyjnie.
Całkiem naprzeciwko było zaś stoisko z ozdobami na choinkę, bardzo kolorowe i ładnie zorganizowane, ale praktycznie na całym stole stały wysokie gdzieś na metr parawany z zawieszonymi na nich dziełami, a pań sprzedających nie było zza tego widać. Przypuszczam, że właśnie dlatego niewiele osób się tam zatrzymywało, bo jednak lepiej chyba jest, jak widać żywą obsługę stoiska.
Lekcje z mojego własnego stoiska - oprócz tego nieszczęsnego prasowania - jeśli chodzi o zajęcie na te sześć godzin, to wystarczy przynieść naprawdę niewiele, wczoraj ledwo zmontowałam ze dwadzieścia wizytówek; całość materiałów zmieściła się w jednej kopercie, plus brokaty i farbki w małej torebce, nożyczki, klej itd.. A rok temu, na pierwszy samodzielny kiermasz zatargałam całą walizę gratów, tylko sobie zadałam roboty :)
Rozpisuję się strasznie, ale dodam jeszcze, że ręcznie robione wizytówki w postaci przywieszek do prezentów cieszyły się wzięciem i chociaż oczywiście wymaga to dodatkowej pracy, dają też kupę satysfakcji, jak się widzi uśmiech na twarzach odwiedzaczy. Poza tym są to też conversation starters - zaczyna się gadka-szmatka, coś tam często się też sprzeda.
No i ostatni pomysł wreszcie, też freebie czyli darmoszka - zestawy dla dzieci pod hasłem "zrób sobie kartkę". Wiadomo, znowu dodatkowa praca i odrobina materiałów, ale to tak w ramach dobroci dla ludzkości i propagowania zapału kraftowego. Myślę sobie, żeby do koperty włożyć bazę, jakieś tło, napis wypieczątkowany, obrazek, parę śnieżynek i może koronkę z dziurkacza brzegowego, a do tego karteluszek ze zdjęciem przykładowej kartki. Dużo roboty to nie wymaga, a wczoraj było kilka dziewczynek, którym dałam do garści dziurkaczowe śnieżynki i nawet to było powodem do uśmiechu.
To by było na tyle... puszczam w ruch fabrykę na następne dwa tygodnie!
Zakupiłam u niej trzy przedmiociki: jeden dla siebie (serduszko z Arizona Tea, urzekły mnie kolory i orientalny wzorek) oraz dwa na prezenty.
Z innych jeszcze obserwacji - pisałam wczoraj, że bardzo źle mi było z tym obrusem-zmięciuchem (dalej jest, zresztą), ale na wszystkich kiermaszach, na jakich byłam, taki niestety panuje trend, zupełnie niepotrzebnie. Za plecami miałam kobietkę z Bułgarii (stworzyłyśmy sekcję wschodnioeuropejską :), bardzo sympatyczną - ale też ze zmięciuchem i to szaropłóciennym, co wyglądało jak worek po ziemniakach, zamiast jak eleganckie tło do biżuterii i malowanych kielichów, jakie sprzedawała. Uroku nie dodawał też kurz, jakim pokryte były wieszadełka do biżu :( Nie wiem, na ile odwiedzający dostrzegają takie szczegóły, ale dokłada się to z pewnością do ogólnego wrażenia, choćby podświadomego. Może kiermasze powinny zapewniać na miejscu ze dwa żelazka do wynajęcia :)
A naprzeciwko po skosie - podobnie, jak miesiąc temu - trafiła mi się pani skrzecząca, haftująca krzyżykami. Takoż na zmięciuchu... i też pozwolę sobie na małą krytykę, choć może się nadmiernie wymądrzam... ale z daleka widać było, że tasiemki, którymi oklejono wieczka słoików, były przylepione krzywo i odstająco, że haftowane obrazeczki w ramkach też były krzywo rozmieszczone, podpisy pod obrazkami wyhaftowane niesymetrycznie - no szkoda, bo przecież nawet niewielkie hafciki wymagają sporo czasu i precyzji, więc fajnie byłoby, gdyby wykończenie też było wykonane precyzyjnie.
Całkiem naprzeciwko było zaś stoisko z ozdobami na choinkę, bardzo kolorowe i ładnie zorganizowane, ale praktycznie na całym stole stały wysokie gdzieś na metr parawany z zawieszonymi na nich dziełami, a pań sprzedających nie było zza tego widać. Przypuszczam, że właśnie dlatego niewiele osób się tam zatrzymywało, bo jednak lepiej chyba jest, jak widać żywą obsługę stoiska.
Lekcje z mojego własnego stoiska - oprócz tego nieszczęsnego prasowania - jeśli chodzi o zajęcie na te sześć godzin, to wystarczy przynieść naprawdę niewiele, wczoraj ledwo zmontowałam ze dwadzieścia wizytówek; całość materiałów zmieściła się w jednej kopercie, plus brokaty i farbki w małej torebce, nożyczki, klej itd.. A rok temu, na pierwszy samodzielny kiermasz zatargałam całą walizę gratów, tylko sobie zadałam roboty :)
Rozpisuję się strasznie, ale dodam jeszcze, że ręcznie robione wizytówki w postaci przywieszek do prezentów cieszyły się wzięciem i chociaż oczywiście wymaga to dodatkowej pracy, dają też kupę satysfakcji, jak się widzi uśmiech na twarzach odwiedzaczy. Poza tym są to też conversation starters - zaczyna się gadka-szmatka, coś tam często się też sprzeda.
No i ostatni pomysł wreszcie, też freebie czyli darmoszka - zestawy dla dzieci pod hasłem "zrób sobie kartkę". Wiadomo, znowu dodatkowa praca i odrobina materiałów, ale to tak w ramach dobroci dla ludzkości i propagowania zapału kraftowego. Myślę sobie, żeby do koperty włożyć bazę, jakieś tło, napis wypieczątkowany, obrazek, parę śnieżynek i może koronkę z dziurkacza brzegowego, a do tego karteluszek ze zdjęciem przykładowej kartki. Dużo roboty to nie wymaga, a wczoraj było kilka dziewczynek, którym dałam do garści dziurkaczowe śnieżynki i nawet to było powodem do uśmiechu.
To by było na tyle... puszczam w ruch fabrykę na następne dwa tygodnie!
niedziela, 28 października 2012
1225. po kiermaszu
Kiermasz szmiermasz. Bardzo przyjemnie spędziłam czas, gadając dużo z ludźmi, a przy tym klejąc zawieszki do prezentów, które jednocześnie stanowią wizytówki. Wpływy pieniążkowe również okazały się całkiem przyzwoite, a że kiermasz odbywał się w luterańskim kościele jakieś 15 minut od domu, to w ogóle nie ma na co narzekać. I jeszcze obsługa była bardzo miła - od razu raczyła nas ciasteczkami powitalnymi, rozdawała potem kawę, pogryzałki, a nawet chodziła i pytała, czy nie trzeba popilnować przez chwilę stanowiska, żeby pojedynczy wystawca mógł zaliczyć bathroom break.
Tak wyglądał mój stolik - rozkładając obrusy odkryłam, że zapomniałam je wyprasować! Zirytowałam się na siebie na jakieś pięć minut, ale szybko mi przeszło, bo i tak nie dało się z tym nic zrobić, więc nie ma się co złościć. Zresztą - prawie wszyscy są zmięci, co mnie dziwi, bo przecież ładnie odprasowana tkanina robi ze sto razy lepsze wrażenie.
Dopisuję więc do mojej kiermaszowej listy: PAMIĘTAĆ O WYPRASOWANIU.
Nie zapomniałam za to o skrzynce, która robi za babciowaty kuferek obwieszony firanką:
Duże zainteresowanie wzbudzały eksplodujące pudełka - konicznie muszę zrobić kilka nowych na za dwa tygodnie, bo zeszły wszystkie.
Przyniosłam sobie mini pracownię - naprawdę mini. Wystarczyło, pieczątki i tak były dekoracją, w ogóle nie zdążyłam z nich skorzystać.
No i danie główne - torebusie :)
Sprzedałam ich czterdzieści pięć, więc też trzeba będzie uruchomić na nowo linię produkcyjną na następny kiermasz. Na szczęście obłowiłam się niedawno w nowe papiery, bo te poprzednie (muszą być dość sztywne i dwustronne, więc nie każdy się nadaje) wykorzystałam już do znudzenia :)
Tak wyglądał mój stolik - rozkładając obrusy odkryłam, że zapomniałam je wyprasować! Zirytowałam się na siebie na jakieś pięć minut, ale szybko mi przeszło, bo i tak nie dało się z tym nic zrobić, więc nie ma się co złościć. Zresztą - prawie wszyscy są zmięci, co mnie dziwi, bo przecież ładnie odprasowana tkanina robi ze sto razy lepsze wrażenie.
Dopisuję więc do mojej kiermaszowej listy: PAMIĘTAĆ O WYPRASOWANIU.
Nie zapomniałam za to o skrzynce, która robi za babciowaty kuferek obwieszony firanką:
Duże zainteresowanie wzbudzały eksplodujące pudełka - konicznie muszę zrobić kilka nowych na za dwa tygodnie, bo zeszły wszystkie.
Przyniosłam sobie mini pracownię - naprawdę mini. Wystarczyło, pieczątki i tak były dekoracją, w ogóle nie zdążyłam z nich skorzystać.
No i danie główne - torebusie :)
Sprzedałam ich czterdzieści pięć, więc też trzeba będzie uruchomić na nowo linię produkcyjną na następny kiermasz. Na szczęście obłowiłam się niedawno w nowe papiery, bo te poprzednie (muszą być dość sztywne i dwustronne, więc nie każdy się nadaje) wykorzystałam już do znudzenia :)
poniedziałek, 24 września 2012
1209. po kiermaszu
Troszkę mi się przypiłowały skrzydełka na sobotnim kiermaszu - w zeszłym roku poszło znacznie lepiej, było o wieeele więcej zwiedzających... A tu zestresowałam się już podczas dojazdu, bo dałam się prowadzić GPSowi, na skutek czego wylądowałam przed bramką, jako że osiedle domków jednorodzinnych, gdzie impreza się odbywa, to gated community i obcych tam NIE CHCOM.
Na szczęście poratowały mnie miłe emeryckie dusze, opuszczające właśnie zabramkowane osiedle, kierując do innego wjazdu, takoż zagrodzonego, ale zaopatrzonego zarazem w żywego strażnika, któren pobrawszy ode mnie nazwisko, roztworzył bramę na oścież.
Potem, po wejściu na salę ze stoiskami, okazało się, że naprzeciwko, po drugiej stronie przejścia, jest... druga pani z kartkami. Nieco innymi od moich, zawierającymi herbatki, kawki, przyprawy - ale ścięło mnie na moment, bo widzę, że pani korzysta nawet z tych samych papierów, które ja mam na składzie! Uratowały mnie jednak torebusie - pani konkurentka też miała torebki, ale w znacznym stopniu fabryczne, tzn. z jakichś gotowców, przyciętych papierów z zestawu (zdaje się, że Marty S.) i tylko przyczepiła do nich kwiatysie.
Koniec końców źle nie było, szczególnie w momencie, kiedy przekroczyłam zadaną sobie kwotę oznaczającą, że zwróciła się opłata za miejsce oraz - z grubsza - materiały. Zapłata za godzinę przygotowań wyszła jednak w granicach 10% minimalnej płacy... no, ale na szczęście jest to raczej zabawa i jeśli jakikolwiek zysk się pojawia, to jestem na plusie. Całe szczęście, że nie musimy z tego żyć, bo już byśmy dawno z głodu pomarli.
Z drugiej strony - obyło się bez klientów rzucających hasła typu "niech się przyjrzę, może moja siostrzenica/wnuczka/sąsiadka też by mogła takie robić" - litości, nawet, jak się myśli takie coś, to nie należy tego mówić! No i nikt nie jęczał, że drogo. Pojawiło się za to kilka osób, które w zeszłym roku nabyły torebusie i wyraziły zadowolenie.
Najfajniejsze było to, że przyniosłam sobie conieco materiałów i podczas pilnowania stołu wyciupałam eksplodujące pudełko - drugie w życiu. Zaczęłam i trzecie, ale dokończyć muszę w domu, bo rzecz okazuje się o wiele bardziej prachochłonna, niż sądziłam.
Powyższy egzemplarz jest o tematyce ogrodowej, natomiast obecnie powstający będzie o książkach i czytaniu, w palecie - łatwo zgadnąć - brązowo-kremowo-złotej.
Miłe było też sąsiedztwo po lewej stronie mojego stołu: do końca życia słowo hatchet będzie mi się kojarzyło z panią sprzedającą hatchet scarves - toporkowe szaliki, a właściwie ozdoby na szyję. Ozdoba wygląda jak toporek, tzn. jest kwadrat - jakby ostrze i pasek, czyli trzonek. Na końcu trzonka jest pętelka, przez którą przewleka się "ostrze" i układa na dekolcie, przypinając od wierzchu broszką z tego samego materiału.
Podziwiałam tę panią, że nawet pod koniec szóstej godziny wyjaśniała zasadę działania toporkowego szalika tak, jakby dany spóźniony klient był pierwszy i absolutnie wyjątkowy; widać też było, że babeczki wykazywały spore zainteresowanie i prawie każda odchodziła z pakiecikiem.
Za to pani kartkowa z przeciwka była niezadowolona (ale - choć to może niezbyt ładnie sypać takimi określeniami, jeśli się kogoś nie zna - miała taką minę, jakby w ogóle była niezadowolona z życia, a jeśli się do tego dołoży zbójeczny głos oraz papierosowy oddech, to niestety całość nie zachęca do pzostawania dłużej przy tym kramie.)
Wzruszyło mnie za to stoisko po przekątnej, gdzie dziouszka dziergała czapki i szaliki, a pomagał jej ojciec, ledwo chodzący, ale się przydający - wędrował sobie ów staruszek drobniutkimi kroczkami, o lasce, niósł do kosza talerz po kanapce, potem znów dreptał z butelką po wodzie, potem z jakimiś papierami... A kiedy przyszło do pakowania, dziewczyna - choć mogła sama wszystko zwinąć i niewątpliwie byłoby to prostsze i szybsze - specjalnie zadawała mu do wykonania drobne prace i widać było, że staruszek bardzo się stara i dumny jest, że uczestniczy.
Uff. Tyle o kiermaszu... w niedzielę zaś najpierw się rozpędziłam z pracami kurodomowymi, a potem wsysła mnie książka zakupiona niby na podróż do Polski, ale chyba nie dotrwa, bo zostanie wcześniej przeczytana. Sprawczynią mojego zniknięcia jest powieść The Tea Rose - jak na książkę w tubylcznym języku, czytanie idzie mi pędem! I nie mogę się doczekać, co będzie dalej, właśnie przybyliśmy do Nowego Jorku - iiiii???
Na szczęście poratowały mnie miłe emeryckie dusze, opuszczające właśnie zabramkowane osiedle, kierując do innego wjazdu, takoż zagrodzonego, ale zaopatrzonego zarazem w żywego strażnika, któren pobrawszy ode mnie nazwisko, roztworzył bramę na oścież.
Potem, po wejściu na salę ze stoiskami, okazało się, że naprzeciwko, po drugiej stronie przejścia, jest... druga pani z kartkami. Nieco innymi od moich, zawierającymi herbatki, kawki, przyprawy - ale ścięło mnie na moment, bo widzę, że pani korzysta nawet z tych samych papierów, które ja mam na składzie! Uratowały mnie jednak torebusie - pani konkurentka też miała torebki, ale w znacznym stopniu fabryczne, tzn. z jakichś gotowców, przyciętych papierów z zestawu (zdaje się, że Marty S.) i tylko przyczepiła do nich kwiatysie.
Koniec końców źle nie było, szczególnie w momencie, kiedy przekroczyłam zadaną sobie kwotę oznaczającą, że zwróciła się opłata za miejsce oraz - z grubsza - materiały. Zapłata za godzinę przygotowań wyszła jednak w granicach 10% minimalnej płacy... no, ale na szczęście jest to raczej zabawa i jeśli jakikolwiek zysk się pojawia, to jestem na plusie. Całe szczęście, że nie musimy z tego żyć, bo już byśmy dawno z głodu pomarli.
Z drugiej strony - obyło się bez klientów rzucających hasła typu "niech się przyjrzę, może moja siostrzenica/wnuczka/sąsiadka też by mogła takie robić" - litości, nawet, jak się myśli takie coś, to nie należy tego mówić! No i nikt nie jęczał, że drogo. Pojawiło się za to kilka osób, które w zeszłym roku nabyły torebusie i wyraziły zadowolenie.
Najfajniejsze było to, że przyniosłam sobie conieco materiałów i podczas pilnowania stołu wyciupałam eksplodujące pudełko - drugie w życiu. Zaczęłam i trzecie, ale dokończyć muszę w domu, bo rzecz okazuje się o wiele bardziej prachochłonna, niż sądziłam.
Powyższy egzemplarz jest o tematyce ogrodowej, natomiast obecnie powstający będzie o książkach i czytaniu, w palecie - łatwo zgadnąć - brązowo-kremowo-złotej.
Miłe było też sąsiedztwo po lewej stronie mojego stołu: do końca życia słowo hatchet będzie mi się kojarzyło z panią sprzedającą hatchet scarves - toporkowe szaliki, a właściwie ozdoby na szyję. Ozdoba wygląda jak toporek, tzn. jest kwadrat - jakby ostrze i pasek, czyli trzonek. Na końcu trzonka jest pętelka, przez którą przewleka się "ostrze" i układa na dekolcie, przypinając od wierzchu broszką z tego samego materiału.
Podziwiałam tę panią, że nawet pod koniec szóstej godziny wyjaśniała zasadę działania toporkowego szalika tak, jakby dany spóźniony klient był pierwszy i absolutnie wyjątkowy; widać też było, że babeczki wykazywały spore zainteresowanie i prawie każda odchodziła z pakiecikiem.
Za to pani kartkowa z przeciwka była niezadowolona (ale - choć to może niezbyt ładnie sypać takimi określeniami, jeśli się kogoś nie zna - miała taką minę, jakby w ogóle była niezadowolona z życia, a jeśli się do tego dołoży zbójeczny głos oraz papierosowy oddech, to niestety całość nie zachęca do pzostawania dłużej przy tym kramie.)
Wzruszyło mnie za to stoisko po przekątnej, gdzie dziouszka dziergała czapki i szaliki, a pomagał jej ojciec, ledwo chodzący, ale się przydający - wędrował sobie ów staruszek drobniutkimi kroczkami, o lasce, niósł do kosza talerz po kanapce, potem znów dreptał z butelką po wodzie, potem z jakimiś papierami... A kiedy przyszło do pakowania, dziewczyna - choć mogła sama wszystko zwinąć i niewątpliwie byłoby to prostsze i szybsze - specjalnie zadawała mu do wykonania drobne prace i widać było, że staruszek bardzo się stara i dumny jest, że uczestniczy.
Uff. Tyle o kiermaszu... w niedzielę zaś najpierw się rozpędziłam z pracami kurodomowymi, a potem wsysła mnie książka zakupiona niby na podróż do Polski, ale chyba nie dotrwa, bo zostanie wcześniej przeczytana. Sprawczynią mojego zniknięcia jest powieść The Tea Rose - jak na książkę w tubylcznym języku, czytanie idzie mi pędem! I nie mogę się doczekać, co będzie dalej, właśnie przybyliśmy do Nowego Jorku - iiiii???
Labels:
kiermasz,
ksiazki,
papierrr,
z życia wzięte
niedziela, 6 listopada 2011
1022. intensywnie ostatnio
Intensywnie dość przebiegliśmy przez te ostatnie dni... najsampierw piekąc ciasteczka snowball with mini morsels, czyli takie kuleczki z czekoladowymi kropkami w środku. Nie od początku szło dobrze, bo powstała jakaś sucha mieszanka zamiast ciasta - dopiero kolejna analiza przepisu wykazała, że dałam o połowę za mało masła. Tak się pomylić! Na szczęście dało się jeszcze naprawić i ciasteczka wyszły całkiem fajnie.
Potem trzeba się było skupić na przygotowaniach do kiermaszu. Naostatniochwilizm nie został jeszcze, niestety, całkowicie ze mnie wypleniony (miewa się w sumie całkiem dobrze), więc jeszcze w sobotę o świcie pakowałam klamoty. Kiermasz zaś przebiegł znakomicie, okazuje się, że bez pięćdziesięciu torebeczek nie ma się co pokazywać, a i mogłoby być nawet o dziesięć czy dwadzieścia więcej. Kartki natomast szły tak sobie.
Oto widok ogólny sali przy luterańskim kościele, do którego należy redakcyjna funfelka:
Moje stanowisko, wraz z malowniczym orurowaniem w tle:
Szczegóły - skrzynka sprezentowana mi kiedyś przez koleżanki wystąpiła w roli staroświeckiego kufra:
Kolejny nowy element wystroju - pióropusz na kartki, jak to nazwał T:
No i oczywiście torebusie w roli głównej i centralnej:
A koło południa grała nam jeszcze orkiesta dęta z okolicznej wioski:
Ledwo się wróciło z kiermaszu i upitrasiło szybki obiad, trzeba było lecieć do polskiego kościółka, potem dziś rano do angielskiego, potem zaś zakupy świąteczne (bo skoro mają dopłynąć do PL na święta, to czas najwyższy montować paczki). I teraz skutek jest taki, że wszędzie stoi COŚ, pudełka, skrzynki, torby, a ja... siedzę i klepię posta :D Znikam zatem i ruszam ku sprzątaniu.
Potem trzeba się było skupić na przygotowaniach do kiermaszu. Naostatniochwilizm nie został jeszcze, niestety, całkowicie ze mnie wypleniony (miewa się w sumie całkiem dobrze), więc jeszcze w sobotę o świcie pakowałam klamoty. Kiermasz zaś przebiegł znakomicie, okazuje się, że bez pięćdziesięciu torebeczek nie ma się co pokazywać, a i mogłoby być nawet o dziesięć czy dwadzieścia więcej. Kartki natomast szły tak sobie.
Oto widok ogólny sali przy luterańskim kościele, do którego należy redakcyjna funfelka:
Moje stanowisko, wraz z malowniczym orurowaniem w tle:
Szczegóły - skrzynka sprezentowana mi kiedyś przez koleżanki wystąpiła w roli staroświeckiego kufra:
Kolejny nowy element wystroju - pióropusz na kartki, jak to nazwał T:
No i oczywiście torebusie w roli głównej i centralnej:
A koło południa grała nam jeszcze orkiesta dęta z okolicznej wioski:
Ledwo się wróciło z kiermaszu i upitrasiło szybki obiad, trzeba było lecieć do polskiego kościółka, potem dziś rano do angielskiego, potem zaś zakupy świąteczne (bo skoro mają dopłynąć do PL na święta, to czas najwyższy montować paczki). I teraz skutek jest taki, że wszędzie stoi COŚ, pudełka, skrzynki, torby, a ja... siedzę i klepię posta :D Znikam zatem i ruszam ku sprzątaniu.
poniedziałek, 26 września 2011
998. deszczowo, czyli dzień kiepskich fotek
Co prawda marna jakość poniższych fotek związku z dzisiejszym deszczem zbytnio nie ma, ale co tam, wykręt jest :)
Skrobnąć należy słówko o sobotnim kiermaszu, który pożarł mi cały wolny czas przez minione półtora tygodnia - i wyglądał o, tak:
A teraz czeka mnie rozpakowanie całego majdanu po powrocie, co nie nastąpiło wczoraj, bo a) kościółek, b) gotowanie i pieczenie, c) wizyta u Pisklaków d) przecież koniecznie trzeba obejrzeć "Przepis na życie" i posłuchać trochę hiszpańskiego, bo się na nadchodzący weekend kroi wydarzenie po hiszpańsku właśnie. Będę w nim uczestniczyć pasywnie, czyli słuchając, a jeśli ktoś by mnie miał zahaczyć o cokolwiek, to przygotuję sobie frazę "ja mówię tylko ciut, ale tu jest Cristina". Cristina is from Argentina i oczywiście mówi biegle, gdyż to jej pierwszy język.
A kraftownia wygląda w tej chwili tak, jak widać na poniższym zdjęciu - klozet zwymiotował i zawalił podłogę wszystkim, wymieszanym. Bo ja oczywiście nie miałam z tym bałaganem nic wspólnego.
A tak naprawdę, to sprzątam, bo w tym klozecie czyli garderobie jest multum wszystkiego i mam nadzieję, że mi się conieco uda wyrzucić, a takie przykładowo zabawki umieścić w pudłach, żeby łatwo je było wyciągnąć i schować, zależnie od potrzeby. I w ogóle zaprowadzić tam jakąś organizację, najlepiej szybko, bo za tydzień jedziemy do Kanady i czem prędzej trzeba wymyślać marszrutę.
Skrobnąć należy słówko o sobotnim kiermaszu, który pożarł mi cały wolny czas przez minione półtora tygodnia - i wyglądał o, tak:
A teraz czeka mnie rozpakowanie całego majdanu po powrocie, co nie nastąpiło wczoraj, bo a) kościółek, b) gotowanie i pieczenie, c) wizyta u Pisklaków d) przecież koniecznie trzeba obejrzeć "Przepis na życie" i posłuchać trochę hiszpańskiego, bo się na nadchodzący weekend kroi wydarzenie po hiszpańsku właśnie. Będę w nim uczestniczyć pasywnie, czyli słuchając, a jeśli ktoś by mnie miał zahaczyć o cokolwiek, to przygotuję sobie frazę "ja mówię tylko ciut, ale tu jest Cristina". Cristina is from Argentina i oczywiście mówi biegle, gdyż to jej pierwszy język.
A kraftownia wygląda w tej chwili tak, jak widać na poniższym zdjęciu - klozet zwymiotował i zawalił podłogę wszystkim, wymieszanym. Bo ja oczywiście nie miałam z tym bałaganem nic wspólnego.
A tak naprawdę, to sprzątam, bo w tym klozecie czyli garderobie jest multum wszystkiego i mam nadzieję, że mi się conieco uda wyrzucić, a takie przykładowo zabawki umieścić w pudłach, żeby łatwo je było wyciągnąć i schować, zależnie od potrzeby. I w ogóle zaprowadzić tam jakąś organizację, najlepiej szybko, bo za tydzień jedziemy do Kanady i czem prędzej trzeba wymyślać marszrutę.
środa, 21 września 2011
996. wysyp sypie się dalej
Truskawki gotowe...
...słonie gotowe...
...choinki w trakcie...
... w kolejce czeka fajny papier.
A na rozgrzewkę wystemplowałam sobie wczoraj torbki do pakowania ewentualnych zakupów.
...słonie gotowe...
...choinki w trakcie...
... w kolejce czeka fajny papier.
A na rozgrzewkę wystemplowałam sobie wczoraj torbki do pakowania ewentualnych zakupów.
poniedziałek, 19 września 2011
994. weekendowe krafty
Mała armia torebeczek z karteczkami-samoprzylepkami (nareszcie się nieco ścinków wykorzystało)...
...stertka notesów małych i dużych (z odpadków z drukarni)...
...kartki świateczne (z wykorzystaniem elementów z zeszłego roku)...
...kartki jesienne, mniamuśne papiery - K&Company, ofkors :)
Szczegóły - bo i papier fajny, z błyszczącą powłoką na niektórych elementach, i sklepowe przydasie też mi się podobają.
A to nie koniec maratonu... będzie tak do piątku, a w sobotę - kiermasz!
...stertka notesów małych i dużych (z odpadków z drukarni)...
...kartki świateczne (z wykorzystaniem elementów z zeszłego roku)...
...kartki jesienne, mniamuśne papiery - K&Company, ofkors :)
Szczegóły - bo i papier fajny, z błyszczącą powłoką na niektórych elementach, i sklepowe przydasie też mi się podobają.
A to nie koniec maratonu... będzie tak do piątku, a w sobotę - kiermasz!
Labels:
akcja ścinek,
kartki,
kiermasz,
papierrr,
post-it-notes,
recykling,
teapot creations
poniedziałek, 9 listopada 2009
634. cóż za weekend to był.
Dopiero w niedzielę wieczorem trochę wyhamował, kiedy zasiadłam nad lapkiem z raportem, który przyniosłam sobie z zakładu na zadanie domowe.
Głównym wydarzeniem był, rzecz jasna, kierrrrmasz. Zakupiono około połowy przedmiotów, jakie miałam, jeśli chodzi o koleżankę-luterankę, to też jej dość dobrze poszło. Zysk jest – oraz nabyłysmy usprawiedliwienie domowego bałaganu, jakie możemy przedstawiać naszym rodzinom, bo oto ten kram przynosi pieniążki!
Największym powodzeniem cieszyły się torebeczki z samo-przylepkami – poszły wszystkie, piorunem. Czyli mogę torebkować dalej i mieć etsy z przeproszeniem w nosie, bo na żywo nie można nastarczyć, a tam siedziały chyba z dwa miesiące i ani jedna nie znalazła nowego właściciela.
Oczywiście chodzi mi już po głowie chęć wystąpienia w jakimś następnym kiermaszu, może na wiosnę... muszę z Niki pogadać, czy też miałaby ochotę. We dwójkę jest łatwiej i raźniej, no i koszt stoiska dzieli się na pół.
Nie byłybyśmy sobą, gdybyśmy nie wykorzystały tych kilku godzin na lepienie. Niki przywiozła swój profesjonalny wagon skrapowy, a ja miałam okazję wykorzystać nosidełko, nabyte kiedyś na promocji, bo było wypchane rozmaitymi dobrami. (Teraz się zastanawiam, czy nosidełka nie spakować do Polski, ułatwiłoby to przechowywanie i przenoszenie w domu kraft-klamotów.)
Niki zakupiła gdzieś na promocji zestawy do robienia kartek, sama jeden wykorzystała, a drugi dała mi do obróbki podczas kiermaszu. W zestawie były też gąbkowe kwadraciki do tworzenia efektu 3d – cóż za fajny wynalazek! Będę korzystać.


Niejako na fali tworzenia zestawu zabrałam się za przerobienie kompletów kartek z dolarowca na hendmejdy. Na razie wytworzyłam na szybko testowe okładki i siedzą w nich te sklepowe kartki, ale docelowo wszystkie zostaną pocięte i użyte do zrobienia nowych.

I tyle na dziś... lista przedwyjazdowa nadal jest długachna, więc zabieram się wtrymiga za jej realizację.
Głównym wydarzeniem był, rzecz jasna, kierrrrmasz. Zakupiono około połowy przedmiotów, jakie miałam, jeśli chodzi o koleżankę-luterankę, to też jej dość dobrze poszło. Zysk jest – oraz nabyłysmy usprawiedliwienie domowego bałaganu, jakie możemy przedstawiać naszym rodzinom, bo oto ten kram przynosi pieniążki!
Największym powodzeniem cieszyły się torebeczki z samo-przylepkami – poszły wszystkie, piorunem. Czyli mogę torebkować dalej i mieć etsy z przeproszeniem w nosie, bo na żywo nie można nastarczyć, a tam siedziały chyba z dwa miesiące i ani jedna nie znalazła nowego właściciela.
Oczywiście chodzi mi już po głowie chęć wystąpienia w jakimś następnym kiermaszu, może na wiosnę... muszę z Niki pogadać, czy też miałaby ochotę. We dwójkę jest łatwiej i raźniej, no i koszt stoiska dzieli się na pół.
Nie byłybyśmy sobą, gdybyśmy nie wykorzystały tych kilku godzin na lepienie. Niki przywiozła swój profesjonalny wagon skrapowy, a ja miałam okazję wykorzystać nosidełko, nabyte kiedyś na promocji, bo było wypchane rozmaitymi dobrami. (Teraz się zastanawiam, czy nosidełka nie spakować do Polski, ułatwiłoby to przechowywanie i przenoszenie w domu kraft-klamotów.)
Niki zakupiła gdzieś na promocji zestawy do robienia kartek, sama jeden wykorzystała, a drugi dała mi do obróbki podczas kiermaszu. W zestawie były też gąbkowe kwadraciki do tworzenia efektu 3d – cóż za fajny wynalazek! Będę korzystać.





Labels:
kartki,
kiermasz,
papierrr,
z życia wzięte
Subskrybuj:
Posty (Atom)