Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wnuczka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wnuczka. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 22 czerwca 2015

15:55. wiejska wyprawa

Wybrałyśmy się wczoraj z Alą na farmę, po raz nie-wiem-już-który, bo byłyśmy już tak zwyczajnie, i na małych owieczkach, i na strzyżeniu owiec, i na zwiedzaniu domu. Tym razem główną atrakcję stanowił hayride, czyli jazda na wozie na paczkach słomy. Tak naprawdę powinno się zatem mówić strawride, a nie hayride, ale trudno.

Na początku zahaczyłyśmy standardowo o centrum dla zwiedzających połączone ze sklepikiem. Zobaczyłyśmy przez okno powracający z poprzedniej rundy wóz i Ala tak się nim podekscytowała, że zasuwała za nim prawie że na zderzaku (nieistniejącym), a babcia ledwie za nią nadążała. (Zapamiętać na przyszłość: nie wybierać się na takie wycieczki w klapkach ledwo co trzymających się stóp.)

Piękne było to zatrzymanie i odetchnięcie wsią; spojrzenie na pola z budynkiem gdzieś na horyzoncie, podziwianie intensywnych kolorów lata i młodego życia w postaci urodzonych na wiosnę jagniąt i kurczaków. Ktoś mógłby powiedzieć, że jak się widziało oceany, górskie szczyty i kaniony, to pole kukurydzy nie zachwyci. A jednak... bo kawałki piękna są wszędzie.










środa, 3 grudnia 2014

15:12. trzeci dzień tworzę ten post...

...i tak mi schodzi.

W dziękczynieniowy weekend pomalowałam łazienkę - na razie tylko zdjęcie przed, bo zasłonka - inspiracja do nowego ubarwienia dotarła z Chin dopiero dziś, zdaje się, że wolnym statkiem, o ile w ogóle nie kajakiem.


Tak wyglądało mieszanie nowej farby:


Umyśliłam sobie, że z dużego wiaderka bardzo-jasno-popielatej oraz małego kubełka grrrranatu wyjdą mi trzy skoordynowane odcienie: tenże popielaty na sufit, jedną ścianę i półkę, średnia ultramaryna na większe ściany oraz ciemniejsza na jedną ściankę we wnęce.

No i wszystko szło sprawnie i kolorowo, dopóki nie okazało się, że nie wymieszałam farby wystarczająco dokładnie i na dnie objawił się nieco inny odcień, skutkujący maziajami widocznymi na ścianach na tyle wyraźnie, że nie było innego wyjścia, tylko umieszać nową porcję i zabrać się za malowanie od początku.

Aliści w tym momencie zdarzyła się rzecz na tyle niesłychana, że prawie niemożliwa: nową porcję farby udało mi się ukręcić w odcieniu identycznym z poprzednim poczatkowym, tak że gdy zamalowałam nią maziaje, wszystko się ślicznie wyrównało.

Teraz pozostaje jeszcze wymalować napisy od szablonu... ale zwlekam, bo wymaga to wielokrotnego przyklejania owego wzoru taśmą maskującą, a nie chciałabym, żeby mi w którymś miejscu odlazła farba. T przykręcił już wszystkie uchwyty i wieszaki. Ach, no i pozostaje jeszcze kwestia drugiej zasłonki pod kontuarem... trzeba będzie z jakiejś szmatki zmontować w skoordynowanym kolorze.

Nowy temat. Alicja w niedzielę przewiozła swoimi środkami transportu dobre kilkadziesiąt ton towarów, a jeździła po wielkich kartkach z rulonów, czyli planów, jakich T używa na całkiem prawdziwych budowach.



Na froncie kraftowym zaś - kartka z... Mikołajem. Kolejne ściśle określone zamówienie, że nie z Santa znanym z amerykańskiej komerchy, tylko świętym Mikołajem, takim "katolickim". No tom wykleiła:




A na warsztacie obecnie spoczywają nasze domowe kartki świąteczne, które trzeba będzie sfinalizować w nadchodzący weekend. I jeszcze tyle rozmaitych rzeczy ciekawych do zrobienia... a tu wczoraj dotarła nowa zabawka, Kindle Fire, no i jak tu się nie zatopić w takim sprzęcie?

poniedziałek, 5 maja 2014

14:41. intensywny weekend

Weekend, jak zwykle, intensywny. Z najciekawszych kawałków - kraftolekcja w sobotę, kiedy to wzięłyśmy na tapetę robienie na drutach. Obawiałam się jak to będzie, a jeszcze bardziej się obawiam zniechęcenia - jeśli dziecię zobaczy, że te krafty to może nie są takie trudne, ale żeby nie tworzyć krzywulców, trzeba ćwiczyć...

Na razie jednak jest dobrze, bo dziecię ćwiczy w tygodniu całkiem z własnej woli, powodując nawet u siebie uszczerbek na zdrowiu w postaci zadraśnięcia igłą. Ale się nie zniechęca i to jest piękne.

W sobotę najpierw odbył się wstęp ogólnoznawczy, czyli analizowałyśmy górę ciekawych włóczek i zrobiłyśmy z nich chwosta, coś w rodzaju wzornika. Potem było omówienie drutów, rozpoznawanie, co zostało zrobione na drutach, a co szydełkiem - i wreszcie praca na przygotowanych wcześniej próbkach. Sprawdzałyśmy, czy lepiej jej będzie robić na drutach-kijkach, czy tych z żyłką - żyłkowe szły o wieeeeele łatwiej.

Za tydzień kontynuacja - drugi (i ostatni) rodzaj oczek. Potem jeszcze zaczynanie robótki, zakończenie robótki, a potem ewentualnie trudniejsze zadania, jakiś ażurek albo kulki czy coś.

W niedzielę z kolei odbyłyśmy z Alą POM czyli Powolny Objazd Miasta - taka chyba będzie myśl przewodnia tego lata: jakiś okoliczny plac zabaw plus jeziorko albo pomnik albo inna ciekawostka. Mamy to szczęście, że Ala ekscytuje się mnóstwem rzeczy. Wczoraj przykładowo zajechałyśmy na parking pod firmą od klimatyzacji, na którym to parkingu stoi bałwan wyrzeźbiony z pnia dość potężnego drzewa. Myślałam, że będzie to wyskok z auta i za minutę suniemy dalej - a tu do bałwana trzeba było się przytulić, potem odbyć chodzenie po krawężnikach, potem pooglądać ptaki na trawie, a potem jeszcze zainteresować się kamykami na klombach.

Potem Ala poprosiła, żeby jechać to the place which has books and things for kids czyli do biblioteki. Nie udało się, niestety - bo w bibliotece obchodzono dzisiejsze Cinco de Mayo i w całej okolicy nie szło zaparkować. Udałyśmy się więc do różowej lokomotywy, a tam z kolei były dwa place zabaw... i tak zleciał kawał dnia.

Z objazdu przyniosłyśmy też kwiatysie, a po powrocie do domu odpaliłyśmy mikroskop.


Pękam z dumy, że czterolatka produkuje proste preparaty mikroskopowe :)

 
Pyłek

Włos Ali - powód do wielkiego śmiechu, że na ekranie
jest taki gruby!

Skórka z pomidora

Plastik z kolorowym nadrukiem

Kłaki spod szafki

Reakcja Ali na kłaki spod szafki

Szkiełka "z fabryki"

Fabryczne komórki roślinne
Badałyśmy też wodę z łazienki T, w której trafiły się piękne wrotki:




A dziś rano wpadła mi do skrzynki wiadomość, że pewna żydowska organizacja zleca mi tłumaczenie książki. Na poważnie, za pieniądze. Dzielę już skórę na tym niedźwiedziu i myślę o nowym laptopie... bo obecny miewa objawy chorobowe, które mnie coraz bardziej niepokoją.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

1438. jajecznie, poświątecznie

...no właśnie, bo u nas już po świętach, nie ma dodatkowego wolnego, więc się nie czuje nastroju.

W ramach świątecznej żywności porwałam się jednak na deviled eggs, czyli faszerowane jajka, potrawę bardzo wśród tubylców popularną. Nic wielkiego, ot - żółtka z majonezem i musztardą oraz innymi dodatkami. Zrobiłam próbnik czyli sampler - każdy dostał wersję z chrzanem, ogórkami konserwowymi, rzodkiewką i podsmażanymi pieczarkami. Wyszło na to, że nie ma się co męczyć, najulubieńsze były te z chrzanem :) Widać do tego jest przyzwyczajony nasz polski smak.


P zaczął znów niedzielną szkołę, co oznacza, że i my mamy cotygodniowe przedszkole. Byłyśmy wczoraj z Alą na świeżym powietrzu na placu zabaw (dzień piękny, prawdziwie wiosenny), a potem odbyło się dekorowanie kartonowych jajec, na przykład z pomocą dziurkaczy.


Przybył też nowy argument na to, że nawet najmniejsze ścinki się mogą jeszcze przydać :)


Bo w pudle można było grzebać, dokonywać tysiąca odkryć, a następnie te odkrycia przylepiać na karton. 


piątek, 14 lutego 2014

1421. serducho i słodycze

Na niedzielę planuje się malowanie śniegu - wymyśliłam (a potem okazało się, że przede mną wymyśliła to  już cała gromada innych osób...), że ponalewamy do butelek wody z barwnikiem spożywczym, porobimy dziurki w zakrętkach i pójdziemy kolorować śnieg. Dziś rano zrobiłam test - działa! Temat jakoś nawinął się sam :)


A skoro już jesteśmy przy tym święcie, to przedstawiam cukiernianą kolekcję kartek, które pojechały do Krakowa na Akcję Specjalną. Pierwszą z nich już kiedyś pokazywałam, a dziś wystąpi w towarzystwie pozostałych wypieków:






poniedziałek, 4 listopada 2013

1388. zachwyty

Zachwycam się przez ostatnie kilka dni - różnościami, z zupełnie niezwiązanych ze sobą półek.

Wczoraj natychałam się kolorami i krajobrazami - rano odpaliło piękne jesienne słońce, do tego niebieskie niebo, lekkie chmurki... Koniecznie trzeba było pójść w świat. Powędrowałyśmy z Alą do rezerwatu na bagna - bardzo mi się podoba to, że w tym super-cywilizowanym, gładko uczesanym przedmieściowym świecie pozostawiono takie naturalne bałagany, chaszcze, jeziorka, gdzie natura robi co chce.

Stawałyśmy kilka razy pod świetlistym parasolem pojedynczego drzewa, żeby zachwycić się kolorowymi promieniami - to jak naturalny witraż!


Wędrowałyśmy po krętych ścieżkach, właziłyśmy pomostami na sztuczne wyspy... Ala może jeszcze nie do końca ogarnia wszystkie szczegóły - niby proste, niebo, trzciny, sfalowana woda, a takie w tym słońcu piękne.


Ala za to napalona jest na uczenie się wszystkiego - z bagiennej strony wydrukowałam tabelkę z obrazkami służącą do szukania jesiennych skarbów. Nie byłam pewna, czy zabawa się uda, nigdy jeszcze tego nie robiłyśmy - poza tym obrazków było aż osiemnaście, więc może trochę za dużo... poszło jednak znakomicie, przy mojej niewielkiej pomocy, bo Ala nie znała na przykład brązowych pałek wodnych, a obrazek nie był zbyt wyraźny. Tyle jednak miała frajdy z odhaczaniem znalezisk - wzięłyśmy sobie drewnianą tabliczkę z klamerką, przywiązałyśmy do niej ołówek (i kto wie, może to nie ostatni raz, kiedy była w użyciu.)

Patrzę więc na te jej zachwyty fruwającymi nasionami, hałaśliwym kaczym stadem, każdym przechodzącym psem, cieniami, jagodami, patykami, wielkim orzechem, który można długo kopać po ścieżce... i myślę sobie, że tak, jak ona uczy się pewnych rzeczy ode mnie, tak i ja powinnam przejąć tę pasję poznawania, albo może częściej ją odgrzebywać, nie dać się przysypać pracą i kurodomostwem. W jakimś stopniu na pewno to kultywujemy, ale może za mało...

Zachwyciłam się też - trochę pokrewnie do powyższego - wolnością, nieograniczonym praktycznie dostępem do wiedzy, do książek, do słów i obrazów. Nikt mi nie truje, że dana rzecz jest bezwartościowa czy niepotrzebna (sama sobie chyba dość skutecznie odsiewam), nikt mi też nie zakazuje czytania takiego choćby innego przekładu Biblii - a wyczytałam niedawno, że istnieją ekstremiści gdzieś w południowych stanach, dla których liczy się jedynie King James, a wszystkie inne wersje to zło. Do tego stopnia, że należy je spalić.

I życiem pewnej zmarłej niedawno osoby się zachwyciłam - otwartością jej umysłu, który nawet w ostatnim, dziewięćdziesiątym trzecim roku jej życia działał znakomicie. Trybiki kręciły się w nim dzień w dzień do granic możliwości, ciągle coś pisały, tworzyły, myślały... i jeszcze niedawno grały, bo osoba z wykształcenia była pianistką i organistką.

Piękne, bogate życie - łącznie z podróżami od Indii poprzez Izrael, Jordanię, Egipt, Alpy Szwarcarskie, mnóstwo miejsc w Stanach... a wszystko to wśród nieustającego dbania o bliźnich. O takich ludziach można pisać książki.

Więc może te wszystkie moje zachwyty są jednak jakoś powiązane, bo zahaczają o ciągłe rozwijanie siebie?

Tylko może nie bardzo pasuje do tego czas spędzony w sobotę na intensywnym pucowaniu kuchni - gdzie rączki i nóżki bardzo się zmęczyły, ale jednocześnie, razem z myciem okna, nastąpiło jakieś oczyszczenie rozumu. Coś na kształt małej defragmentacji. Hm, może za mało sprzątam... bo ostatnio mi brak takiego właśnie poukładania.

poniedziałek, 14 października 2013

1379. zielony konik czyli jesienny festiwal w stadninie

Wczorajsza niedziela obdarzyła nas piękną, słoneczną pogodą, więc wybrałyśmy się z Alą na jesienny festiwal do pobliskiej stadniny. Trochę inaczej sobie to wyobrażałam - nie skojarzyłam, że to tak olbrzymie miejsce i impreza na setki (jeśli nie tysiące) samochodów. Dopiero kiedy skręcałyśmy z głównej drogi na mniejszą, prowadzącą do stadniny i zobaczyłyśmy policjantow kierujących ruchem (pomimo istniejącej na tym skrzyżowaniu sygnalizacji świetlnej) coś mnie tknęło.

Przedzierałyśmy się następnie przez kwadrans labiryntami ścieżek na miejsce, gdzie wyznaczono nam parkowanie. Oprócz tego, że ruszaliśmy się wszyscy powolusieńku, nie było zamieszania - co kawałek stał wolontariusz machający energicznie kolorowymi pałeczkami i wskazujący drogę. Niemniej jednak było to dla mnie lekko traumatyczne, bo nie jestem przywykła do wielkiej Tomkowej impali, a na dodatek trzeba było się przemieszczać po trawniku. No i zaparkować w chudym miejscu między samochodem a pomarańczowym stożkiem.

Dotarłyśmy wreszcie i najsampierw zainteresowałyśmy się pokazami na głównej arenie - grupa dziewcząt goniła akurat w różnych konfiguracjach i pozycjach.


Spora atrakcja to, oczywiście, szeroko pojęte krafty. Malowało się na przykład dynie...


...i robiło konia.


Nabywa się za symbolicznego dolara dwuwarstwowy koński łeb, koloruje, dziurkuje, przytwierdza grzywę - a na drugim końcu potężnego namiotu siedzą kolejni wolontariusze, którzy łeb zaopatrują w tekturowy kijaszek (a właściwie rurę) i można sobie na koniu galopować.

Przeżyłam w tym namiocie chwilę rozterki. Obserwowałam inne mamy i babcie, które dość aktywnie włączały się w kraftowe działania: doradzały kolory, dziurkowały, przeciągały włóczkę, wiązały, zaplatały... Ja stałam obok i zamieniałam jedynie czasem jakieś zdanie z Alicją, nie doradzając nic, ani też nie robiąc. Skuli tego mamy konia po jednej stronie czarnego, a po drugiej... ZIELONEGO, ale czy należy dziecku tłumaczyć w tym kontekście, że zielonych koni nie ma?

Widząc, że naprzeciwsiedzące mamy porysowały na koniach cętki i zadały dzieciom ich kolorowanie, zapytałam Alę, czy chciałaby, żebym jej też zaznaczyła takie kółka. Ala na to: "Nope", po czym wzięła w garść pisak i sama wysmarowała sobie cudnie koślawe cętki, po czym zabrała się za ich zapełnianie kolorem. Myślałam, że pęknę w tym momencie z dumy - tym bardziej, że pozostałe dzieci były od Ali starsze :)

Pomogłam jej trochę przy robieniu dziurek na grzywę - Ala z dziurkaczem typu kleszcze jest oczywiście obeznana, ale zwyczajnie nie miała siły, żeby się przebić przez dość sztywny karton. No i nie ma jeszcze opanowanego wiązania, więc i tu potrzebne było wsparcie. (Przyholowałam jednak ze Sklepu Drugiej Szansy książeczkę z guzikiem, zamkiem, sznurowadłem itp. i potem wieczorem ćwiczyłyśmy - czasem się wiązanie udawało :)

Uff, po tym wtręcie emocjonalnym przechodzimy do naj-atrakcji, czyli hayride - i tu brakuje mi dobrego polskiego odpowiednika nieopisowego. (Podobnie brakuje mi porządnego angielskiego słowa na bakalie, ale to zupełnie inna działka.) Siada się na kostkach słomy (więc to straw-ride raczej niż hayride), a następnie traktor ciągnie ową przyczepę przez pola, zagajniki...


Traktor się co jakiś czas zatrzymuje i traktorzysta objaśnia świat. Można sobie wszystko pomacać i zabrać do domu.


Można też obejrzeć kombajny i inne ustrojstwa.


Po jeździe zatrzymałyśmy się jeszcze nad niby-jeziorkiem, gdzie łowiło się magnetyczne ryby.


Jedna z ostatnich atrakcji - analizowanie akhem odchodów różnych zwierząt - bezpiecznie, za szybą...

 
I tyle. Kilka godzin poznawania świata, obserwowania, natychania się złocistym jesiennym powietrzem... Za tydzień może pociąg? Zobaczymy, zaczekamy na prognozy meteo.

poniedziałek, 7 października 2013

1376. na farmie

Korzystając z pięknego jesiennego dnia wybrałyśmy się wczoraj z Alą na pobliską farmę. Tacie zaczęła się szkoła, więc przyszła pora na nasze babskie wycieczki po okolicy :)

 
Najsampierw trzeba było wsadzić nos do Visitor Center - między innymi w celu zakupu mydełka w kształcie owcy, ale niestety mydełek nie było. Doszła za to nowa atrakcja: dojenie krowy. Mam nadzieję, że dzieciaki nie nabiorą sobie do głów, że krowa daje wodę :D
 

Tuż obok znajduje się pole kukurydzy. Farma dokonuje zbiorów korzystając z darmowej siły roboczej, która przy tym ma masę frajdy.


No i można zobaczyć z bliska KONIS!


Inną atrakcją był wiatrak, który tym razem kręcił się na dość silnym wietrze.


Wiatrak podłączony jest do małej budki...


...i porusza w niej pompą, z której woda płynie najpierw do innej budku, do zbiornika, gdzie dawniej chłodzono bańki z mlekiem, a stamtąd - do kadzi na zewnątrz.


Oczywiście trzeba było odwiedzić owieczki.


I zajrzeć do KONIS - zastanawiałam się, skąd Ala wzięła akurat taką formę, ale to chyba nie jest od dopełniacza "koni" z angielską końcówką, tylko z nazbyt zmiękczonego "ń", czyli "koni" stanowiłoby mianownik w liczbie pojedynczej. No i KONIS robi się oczywiste.


Przyniosłyśmy do domu troche skarbów - przede wszystkim "mapę"; Ala ma dogłębnie przyswojone (i bardzo słusznie), że jak się gdzieś jedzie, to trzeba się rozejrzeć za mapą. Babcia też tak ma :)

I jeszcze był kot, i zwiedzanie starego domu, i kurnik, i analiza uli, i krowy na pastwisku... niestety, zagapiłam się ciut ze zdjęciami, bo spotkałyśmy na farmie znajomych i trzeba było podzielić uwagę na więcej części.


Znaleziska botaniczne trzeba było w domu pokroić, bo Ala ciekawa jest, co siedzi w środku takich różnych owocków.

Na przyszły tydzień, o ile pogoda zechce współpracować, wybierzemy się na Święto Jesieni do pobliskiej stadniny, gdzie będzie można jeździć na wozie z sianem. Przynajmniej tak sobie wyobrażam hayride.

Teraz jednak trzeba pędem nadrabiać to, czego się nie zdążyło wykonać w weekend :)