wtorek, 31 stycznia 2012

1096. francuszczyzna w toku

Powoli, powoluśku klei się francuskie łuki gotyckie...




poniedziałek, 30 stycznia 2012

1095. co w trawie piszczy

Z tytułową trawą chyba nie do końca wiadomo, bo przykryta jest obecnie śniegiem... zaś co do kraftostołu, to po dokonaniu pół tuzina prób różnych kombinacji skończyłam wreszcie naszyjnik z klawiszem. Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia w tworzeniu biżuterii, więc i pewnie mój twór jest daleki od doskonałości... ale spokojnie zalicza się do kategorii "może być". Klawisz okleiłam w górnej części niebieskim sznureczkiem, bo był jakiś taki łysy i chyba z tego wynikało niepowodzenie poprzednich prób. Jako kleju użyłam Glossy Accents, bo zdaje się, że Tim Holtz w swoich dwunastu Christmasowych tagach w ten sposób przylepiał niektóre elementy, więc postanowiłam zaeksperymentować.


Przypominam niniejszym o trwającym jeszcze chwilkę wyzwaniu muzycznym - mój klawisz na pewno się nadaje do tego tematu :)

Kontynuując wyzwania craftypantkowe - zeszłej nocy, jak już wspomniałam, nareszcie spadło nieco śniegu, teraz w dzień topnieje, gdzieś po drodze jeszcze przymarzło, więc może się będzie coś działo w meteopakiecie! Natenczas pakiet wygląda następująco:


W dziedzinie nowych nabytków pochwalę się zdobyczą ze Sklepu Drugiej Szansy, w którym dziś wszystko jest za pół ceny. Nabyłam więc zestaw napoczętych motków różnych grubych nici (nie do końca wiem, co to dokładnie jest kordonek, więc nie będę ryzykować fachowej terminologii). Lubię takie fragmentaryczne szpulki, wolę mieć mniejsze kawałki, ale za to w wielu kolorach. A całość kosztowała jakieś 75 centów.


 A na kraftostole mamy obecnie następny projekt - składankę z gotyckich łuków:


No i jeszcze link trzeba zapodać - na portalu etraveler ukazał się wywiad z moim siostrzeńcem Mikołajem i jego kolegami o zeszłorocznej wyprawie do Pakistanu. Smacznego czytania!

czwartek, 26 stycznia 2012

1094. meteopakiet

Na Craftypantkowym blogu zaczęłyśmy właśnie zupełnie świeży projekt - długoterminowy, bo pierwszy etap trwa do końca kwietnia, a drugi jeszcze parę miesięcy dłużej. Szczegóły oraz raport z przygotowań w wykonaniu naszej ekipy można wyczytać w zalinkowanym powyżej poście; w skrócie powiem tu jedynie, że chodzi o to, by sporządzić pakiet rozmaitych materiałów i wystawić go na kilka miesięcy na działanie czynników atmosferycznych. Czynniki coś w tym roku niewyraźne, i to po obu stronach Atlantyku - kiepskawo trochę z deszczem i śniegiem, ale przed nami jeszcze dwa miesiące z hakiem, więc może się uda.

Potem skarby się rozwija, poddaje ewentualnie niezbędnemu czyszczeniu i tworzy Sztukę.


Zapakowałam więc do mojej wiąchy rozmaitość papierów i materiałów roślinnych, jak również conieco metalu (liczę na to, że zardzewieje i poplami otoczenie.)


Jako czynniki potencjalnie barwiące dołożyłam filtr z ekspresu do kawy razem z fusami oraz rozprułam stary mazak - jeśli wszystko inne zawiedzie, to przynajmniej on powinien napaprać!


Całość obwiązałam w szeroką taśmę z muślinu, która została mi z szycia szaty Abrahama kilka miesięcy temu (ha, opłacało się zakisić :) i wyłożyłam na balkon. Czekam teraz z niecierpliwością na opady, obojętnie jakie!

środa, 25 stycznia 2012

1093. między wandalem a nurkiem śmietnikowym

Śpieszę donieść, że moje najnowsze znalezisko nie wymagało rzeczywistego nurkowania do wnętrza śmietnika, a choć czułam się trochę jak wandal, bo odłamywałam kawałki większego i bardzo szacownego przedmiotu, to jednak nie sądzę, że ktokolwiek byłby w stanie zrobić jeszcze z niego jakiś użytek.

Jechałam sobie mianowicie przedwczoraj wieczorem do domu i już na osiedlu zoczyłam w ciemnościach jakiś osobliwy mebel przy śmietniku. Pomyślałam najpierw, że to może następny eksponat do wintażowej kolekcji T - wszak mamy już stare radio lampowe z gramofonem oraz podobnie moderny telewizor. Zawróciłam, wylazłam z auta pomimo niesprzyjającej mokrej, lodowatej i wietrznej aury i oto oczom moim ukazało się mniej więcej takie coś.

Klamot był z wierzchu mokry i omarznięty, z tyłu nie posiadał ścianki, a wnętrzności były mocno pordzewiałe. "Jak znalazł na craftypantkowe wyzwanie muzyczne!" - zakrzyknęłam w duchu... ale okazało się, że klawisza żadnego zabrać się nie da i już. Flaczki na tyłach też były nie do ruszenia... pozostało jedynie brutalne odłamanie językowatych klawiszy widocznych u góry.

Na klawiszach są napisy - znam je, bo w kościółku rodzinnym w Polsce jest instrument takoż mocno wintażowy, ale na pedały, nie na prąd. Posiada jednak gałki, które można wciskać bądź wyciągać, a na nich całkiem podobne słowa. Co do niektórych nie wiem nawet dokładnie, co znaczą, taki na przykład diapason... ale od razu sprawdziłam, czy jest vox humana, bo natychmiast przyszło mi do głowy sporządzenie naszyjnika z takim napisem...

Vox humana oczywiście był! T zabrał był wczoraj bordowy język do pracy, wyrównał ułamanie, wywiertał dziurkę - i oto mam składnik do biżu, zupełnie wyjatkowy, i nie posiadam się z radości :)


Na zdjęciu voxowemu klawiszowi towarzyszą inne języki oraz kwiatysie, które zrobiłam wczoraj w pracy w przerwie lunchowej - ot, kawalątko kartonika, pod spód podklejone petelki z włóczki. Małe podobają mi się chyba bardziej, mają kartkowe wymiary :)

czwartek, 19 stycznia 2012

1092. wodnisty wpis

Po opisywanej już wycieczce do Downtown, do Aqua Tower, należało sporządzić odnośny wpis do Gromadziennika, pierwszy w tegorocznej edycji. Oto cztery stroniczki zainspirowane wodą (falisty papier) i złocistymi kółkami na ścianie we wnętrzu hotelu (niech żyją indyjskie pieczątki z krakowskiego Tuluza):




środa, 18 stycznia 2012

1091. wena łaskawie wróciła...

...albo też została przymuszona do powrotu za pomocą zamówienia złożonego przez pewną panią w pracy :) Takoż i wczoraj siadłam i zmontowałam dwie rodziny karteluszek - jedna oparta na ptactwie z bloczku papierów K&Company, druga - na ścinkach papierów z tego samego zestawu, tylko trochę bardziej abstrakcyjnych:



I trochę szczegółów:


Mam nadzieję, że wena się ostanie na kraftostole, bo naprawdę dobrze byłoby uzupełnić zapasy "towarów"...

wtorek, 17 stycznia 2012

1070. plany były taaaakie na długi weekend...

...a wyszła z nich jedna karteczka na gotowo, i to prosta, oraz kilka niedokończonych jeszcze stron w Gromadzienniku, ale za to przeczytałam kawał książki The Red Queen. Kupiłam ją sobie w dolarowcu w piątek, czekając, aż przybędzie T z kluczem od mojego pojazdu i umożliwi mi dostęp do moich, zamkniętych wewnątrz :)

Karteczka zaś wygląda następująco:


I to by było na tyle, bom jest wyczerpana długim weekendem oraz sportami.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

jak to z chałą było


אתה ײ אלהינו מלך העולם המוציא לחם מן הארץ

Baruch atah Adonai, Elohaynu, melech ha-olam ha-motzi lechem min ha-aretz.
Blessed are you, Lord, our God, king of the universe who brings forth bread from the earth.
Błogosławiony jesteś Ty, Adonai, nasz Bóg, Król Świata, któy wydobywasz z ziemi chleb.

Zrobiłam w sobotę szabasową chałę. Nie obyło się bez przygód, bo, jak pisałam poprzednio, przygody mam ostatnio na każdym kroku.

W piątek pojechałam do polskiego sklepu po "żywe" drożdże, bo do tych suchych to jakoś nie mam zaufania, a nie chciałam się zniechęcić od razu przy pierwszym w życiu cieście drożdżowym, że mi wyszedł zakalec. Drożdży w sklepie nie było, ale za to zatrzasnęłam sobie kluczyki w samochodzie. Dobrze, że było się gdzie przechować do przyjazdu T, bo mróz nastał ostatnio wielki.

W sobotę rano pojechałam znów do tegoż samego sklepu, bo pani obiecała, że w sobotę rano drożdże będą. Nie było - ale miały dojechać za pół godziny. Powędrowałam więc do supermarketu meksykańskiego zrobić sobie inne zakupy. Wędrowałam do auta obwieszona siatami, aż tu nagle stanęłam jak wryta, słysząc siarczyste polskie przekleństwa, wywrzaskiwane na cały parking przez pana z chodzikiem... zbaraniałam, jako żywo, bo odzwyczaiłam się od tego słownictwa, a szczególnie w takiej głośności. Brrrr.

Drożdży dalej nie było, więc pani poleciła mi poczytanie sobie polskich magazynów. Nie minęło dziesięć minut - przyjechały! Kupiłam cały wielki kawał, ale znów miałam zagwózdkę, bo metka, która wyskoczyła ze sklepowej wagi, twierdziła, że jest ich 0.65 kg, ale chyba coś mieli źle ustawione, bo cała kocha (której kupiłam pół) ważyła funt, czyli ok. pół kilo.

No nic, zadzwoniłam do domu w Polsce, celem doinformowania się względem drożdży i ciasta, po czym przystąpiłam do działania. Wszyscy wiedzą - rosną drożdże, rośnie ciasto, potem rośnie już gotowy produkt, zanim się go jeszcze upiecze. Radował mnie niezwykle widok rosnącego mojego własnego ciasta drożdżowego, gapiłam się na poszerzającą się szczelinę z uśmiechem na paszczy.

Ciekawym etapem było oczywiście zaplatanie chały - skorzystałam w tym celu z filmiku na Tubce, coby sobie z czterema wałkami poradzić.



Chały zrobiłam dwie (bo wedle żydowskiego zwyczaju tak należy) - tu na blasze przed upieczeniem...



...a tu po upieczeniu:


No i wszystko szło pięknie, aż spróbowałam schłodzonego wypieku... rety, niesłone! Sprawdziłam przepis trzy razy, soli w nim nie ma... i teraz mam zagwózdkę, czy to pomyłka, czy może celowo się ciasta nie soli, bo podczas szabasowej wieczerzy zanurza się kawałki w soli?

Komitet moich królików doświadczalnych posmakował i stwierdził, że mogę piec dalej. Następnym razem dorzucę jednak nieco soli, ot, eksperymentalnie.

sobota, 14 stycznia 2012

1068. szybkie kartki

W zeszły piątek miałam wirusa na komputerze w pracy - aż musiał iść do kliniki na leczenie.
W niedzielę popsułam kartę do aparatu.
W poniedziałek zgubiłam MP3 playera (we wtorek na szczęście się znalazł).
W środę zgubiłam przywieszkę do kluczy, umożliwiającą wchodzenie do sportów (też się znalazła, przez współpracownika.)
W piątek, czyli wczoraj, pojechałam po drożdże do polskiego sklepu (których zresztą nie było) i zatrzasnęłam sobie kluczyki w samochodzie. Musiałam czekać, aż T przybędzie i wyratuje mnie z opresji.

Po pierwsze - mam nadzieję, że ta passa się już skończyła, bo dziś robię pierwszy raz w życiu ciasto drożdżowe i fajniej byłoby, gdyby nie wyszedł zakalec. Przymierzam się do sabatowej chały, takiej plecionej, wedle żydowskiego przepisu. Tylko sobie muszę drożdże przywieźć, najlepiej nie zatrzaskując przy tym kluczyków, bo dziś T jest naprawdę bardzo daleko.

Po drugie - mam też nadzieję, że powyższe nieszczęścia, których część wynika z mojego gapiostwa, nie są skutkiem na przykład wytrzęsienia mózgu podczas biegania albo innych ćwiczeń? Bo z jednej strony mam wrażenie, że łatwiej mi jest zapamiętać nowe słowa (nawet hebrajskie) i inne informacje, a z drugiej - takie bambulce sadzić...

No i karteczki by trzeba było produkować, bo po ostatnich sprzedażach zostało mi raptem cztery. Dorobiłam na chybcika taką oto prostą rodzinkę:







czwartek, 12 stycznia 2012

1067. post strażacki :)

W zeszłą niedzielę odbyliśmy nieplanowaną wycieczkę do centrum Wietrznego Miasta, głównie celem zapoznania się z dość nowym wieżowcem - Aqua Tower. O zewnętrzu i wnętrzu struktury można poczytać na Craftypantkach, tu i tu, a poniżej chciałam jeszcze dorzucić kilka słów o polskim akcencie, na jaki się natknęliśmy.

Tuż obok Aqua Tower stoi mianowicie pomnik z napisem "Watroba":

 
Stoi on przed remizą numer 13. Oczywiście polskie nazwisko nas zaciekawiło i po powrocie wyguglaliśmy, kto zacz. Okazało się, że Pan Walter Wątroba to jedyny strażak z tego oddziału, jaki poniósł śmierć podczas akcji, a miała ona miejsce w listopadzie 1976 roku poza rejonem tej remizy, w Fisk Station, dość paskudnie dymiącej elektrowni węglowej. Waltera przytrzasnął taśmociąg do transportu węgla i udało się go wyciagnąć dopiero po amputacji nogi, ale niestety na skutek odniesionych obrażeń zmarł.


Z innych ciekawostek - strażacy mają prawo korzystać ze specjalnych tablic rejestracyjnych i o ile zwykły śmiertelnik z Illinois wozi na tablicach Lincolna (choć po prawdzie Lincoln wcale się tu nie urodził :), to strażak ma specjalny znaczek, który lepiej widać tu:



No i jeszcze inny rodzaj oznakowania, który zobaczyłam pierwszy raz w życiu - otóż w remizie (jak również na policji i w innych podobnych instytucjach) można anonimowo zostawić noworodka do adopcji. W 2011 roku minęło 10 lat odkąd wprowadzono to prawo w Illinois i teraz istnieje ono już we wszystkich 50 stanach. Podczas tej dekady uratowano w ten sposób 69 dzieci (dla porównania - na śmietnikach i w innych okropnych miejscach pozostawiono ich 62, z czego połowa zmarła :(


Następna wycieczka w planach to Sears Tower (czyli Willis Tower, ale mało kto używa tej nowej nazwy), by stanąć wreszcie na szklanym balkonie na sto-którymś piętrze - może wieczorem? Żeby przy okazji pooglądać morze światła? A dalej - Instytut Orientalny z całą masą eksponatów z Bliskiego Wschodu. I z pomnikiem upamiętniającym pierwszą kontrolowaną reakcję nuklearną, który jest całkiem niedaleko.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

1066. w to mi graj

W styczniu Craftypantki zapraszają do zmierzenia się z muzyką - "obrabiamy" mianowicie to, co w jakiś sposób związane jest z nutami, piosenkami itd. Tu i tu można sobie zobaczyć, co wykombinował nasz zespół (sypnęło pracami na tyle, że trzeba było je przedstawiać w odcinkach :), a poniżej są moje dwie propozycje, które siedziały mi już w rozumie od jakiegoś czasu, ale jestem zbyt przywiązana do moich starych kaset, by którąś z nich rozpruć i nieodwracalnie zalterować.

W zeszłą niedzielę nieoczekiwanie wpadła mi jednak w ręce kaseta obca, z którą nie odczuwałam żadnego związku emocjonalnego. Rozkręciłam ją więc wtrymiga, co przypomniało mi staaaaare czasy, kiedy to taśmy się psuły np. poprzez wkręcenie się w magnetofon albo zerwanie i wtedy uruchamiało się zestaw "mały naprawiacz kaset", by cenne nagranie uratować. Oczywiście zdarzało się, że taśma się rozwijała, drobne części z wnętrza wyskakiwały i turlały się w nieznanym kierunku...

...tu jednak nie musiałam się martwić o takie rzeczy, bo kaseta raz rozmontowana w takim stanie już pozostała. Pogessowałam ją i pomalowałam akrylówkami, pooklejałam, pokropkowałam. W środku sa kartki jakoby w albumie, a całość związana jest kawałkami taśmy z dyndadełkami, między innymi właśnie flaczkami z wnętrza.


Kaseta przybyła do mnie w pudełku, które znakomicie nadało się po podrasowaniu na stojącą ramkę na złote myśli:


Zapraszamy zatem do eksperymentów - niechaj nam w duszy zagra (i zaśpiewa) na początek nowego roku!

sobota, 7 stycznia 2012

1065. program Daniela, Szadracha, Meszacha i Abed-Nego

Mam sobie kilka refleksji o programie sportowo-odchudzającym, bo jak tak człowiek ciupie składniki na sałatki, to ma dużo czasu na przemyślenia. Nazwałam sobie te działania programem Daniela, Szadracha, Meszacha i Abed-Nego. Celowo unikam słowa "dieta", bo w moich uszach brzmi okropnie i od razu zniechęca.

Księga Daniela 1:11-13:
"11. I rzekł Danijel do sługi, którego był postanowił przełożony nad komornikami nad Danijelem, Ananijaszem, Misaelem i Azaryjaszem:
12. Doświadcz proszę sług twoich przez dziesięć dni, a niech nam dadzą jarzyn, którebyśmy jedli, i wody, którąbyśmy pili.
13. Potem przypatrzysz się twarzom naszym, i twarzom innych młodzieńców, którzy jadają pokarm z potraw królewskich, a jako obaczysz, tak uczynisz z sługami twymi."
(Biblia Gdańska)

Kontekst jest taki, że około roku 606 p.n.e. Żydzi znajdują się w niewoli w Babilonii, a tamtejszy król Nabuchodonozor życzy sobie wybrać z podbitego narodu młodzież do przeszkolenia, żeby po trzech latach stali się jego dworzanami. Wśród wybrańców jest właśnie Daniel i jego trzej przyjaciele - w cytacie mają imiona hebrajskie, ale jakoś łatwiej jest mi ich spamiętać wedle imion nadanych im w Babilonii.

W ramach szkolenia młodzieńcy mają też jeść potrawy i pić wino ze stołu królewskiego. Daniel jednak stara się z tego wywinąć i jeść raczej jarzyny, na co opiekun grupy początkowo nie chce przystać, obawiając się, że rezultaty tej akcji przyprawią go o gardło u króla (jak ja lubię starą polszczyznę Biblii Gdańskiej :)

Ustalają, że odbędzie się dziesięciodniowa próba, po której podejmą ostateczną decyzję. Okazuje się, oczywiście, że Daniel i spółka wychodzą na tym jak najlepiej i zdobywają w ten sposób zgodę na samodzielne decydowanie o swoim pożywieniu, czyli obroku, że znów sięgnę do słownictwa z BG.

Werset podsumowujący jest w Biblii Gdańskiej nieco zagadkowy, bo mówi, że młodzieńcy byli tężsi - trudno mi sobie wyobrazić, że na zielsku człowiek utuczy się bardziej, niż na potrawach królewskich, zapewne mięsnych i o wiele bardziej kalorycznych. Chyba, że chodzi tu o tężyznę, a nie tęgość. Bardziej podoba mi się tu Biblia Tysiąclecia, która wyraża się jaśniej i  powiada, że "wygląd ich był lepszy i zdrowszy, niż innych młodzieńców".

Wracając więc z tego wielkiego objazdu do mojego programu - pięć dni jedzenia praktycznie samego zielska, i to w większości na surowo, plus cztery sporty dały wyniki, których się absolutnie nie spodziewałam. Podejrzewałam nawet T o jakieś mataczenie w kwestii naszej wagi łazienkowej - bo przecież jakże mogłoby ubyć 6-7 funtów???

W każdym razie jestem przeszczęśliwa, że bez jakiegoś nadludzkiego wysiłku widać rezultaty... i byle tylko dalej się tego trzymać, nawet kiedy dojadę do plateau, czyli momentu, w którym strasznie trudno jest popchnąć wskazówkę wagi choćby kawalątek dalej.

czwartek, 5 stycznia 2012

1063. światło

O świetle dzisiaj będzie, a to w związku z wyzwaniem w Galerii Rae. Gdzieś tam się napatoczyła wiadomość o tym temacie, na biurku od pewnego czasu leżała kartka ze świecą wytargana z jakiegoś magazynu, a do tego słuchało się przez święta Mesjasza... i tak się te elementy wyskładały w stronę do art journala:



Tekst to werset z Proroctwa Izajasza 9:2, który właśnie w Mesjaszu występuje. Poniżej wykonanie tego fragmentu, które wygrzebałam na Tubce i doznałam zachwytu - chyba jeszcze nigdy nie patrzyłam komuś śpiewającemu w twarz z aż tak bliska :) Normalnie czuć wibracje głosu z ekranu.

 

Werset zaczyna się śpiewać dopiero w trzeciej minucie, ale i wstęp warto obejrzeć - te zapadające ciemności widać na twarzy Pana Solisty, aże się można wystraszyć! A potem następuje radość z pojawienia się światłości.

Z innych tematów: na sportach byłam dziś ze Stefkiem-Anglikiem, co wymagało pewnego dostosowania emocjonalnego, bo oto facetowi, który zna mnie tylko z biura, czyli w "ładnym" wyglądzie, trzeba się będzie przedstawić w różowych gatkach dresowych, a po kilku minutach i moja facjata nabierze równie jaskrawego odcienia fuksja-pink. Oraz będzie się malowniczo ociekało potem.

Poszło jednak całkiem miło - w następnej edycji dołączy zapewne Żółty, że tak sobie niepoprawnie politycznie pozwolę napisać.

Z kolei odnośnie nadchodzącej wyprawy - trochę nam przycięto skrzydła, bo okazuje się, że bilet do Petry - samo wejście - kosztuje $135 od łebka! Myśleliśmy, że całość uda się zmieścić w $200 od osoby razem z dojazdem - tyle bym jeszcze wydała na ten cud świata, ale najwyraźniej nie ma mowy, żeby tak się stało, nawet jeśli zamiast dołączyć do (droższej) zorganizowanej wycieczki z Eilat podjęlibyśmy trud dostania się tam na własną rękę.

Trudno - zamiast tego kroi się snorklowanie w jeden dzień, oraz łapanie oddechu po dość morderczym locie nocnym do Turcji, mini-zwiedzaniu Stambułu, również nocnym locie do Tel Avivu i pięciu godzinach telepania się autobusem przez pustynię do Eilat. Uff, na samą myśl czuję się zmęczona... W drugi dzień chcielibyśmy zobaczyć Timnę.

Drugim podcięciem była wiadomość, że wycieczka nie przewiduje wyłażenia na Masadę na własnych nogach - będzie można ewentualnie zlecieć. Wyjeżdża się kolejką. Trudno. Nie zawsze pierwszy maja - no i dlatego właśnie wyprawy generalnie organizujemy sobie sami :)

środa, 4 stycznia 2012

1063. kości bolą...

...po tych wczorajszych sportach. Szłam, biegłam, potem znowu szłam, potem jechałam na rowerze (bardzo marny sposób spalania kalorii), a na koniec wdrapałam się na elliptical i... omal nie spadłam z wyczerpania po ledwo trzech minutach. (Tak przy okazji - wie ktoś, jak się ten elliptical nazywa oficjalnie po polsku?)

W domu potem padłam na pysok i na tym się skończyła przygoda na wczoraj... Mam nadzieję, że się jednak łatwo nie poddam, odbyłam dziś pogawędkę z grafikami i może się trochę podczepię pod nich, tylko że oni chodzą podczas lunchu, co wymagałoby przeorganizowania dnia. W ten sposób utworzylibyśmy grupkę międzykontynentalną - polsko-brytyjsko-tajlandzką :)

wtorek, 3 stycznia 2012

1062. poczatek kolejnego gromadziennika

Zbliża się kolejna wyprawa, więc czas rozpocząć nowy gromadziennik! Zrobiłam sobie wstępny wpis o planach, o kupowaniu biletów, o podejmowaniu decyzji. Wykorzystałam różne ścinki, które się już zbierały od jakiegoś czasu - zdjęcia z magazynów podróżnych, kapelusz z ulotki o karcie kredytowej, opakowanie z czekolady, takie tam. Teraz trzeba będzie dorobić stertę kartek na dalsze zapiski.



A skoro o decyzjach mowa - zapisałam się wczoraj na sporty, czyli na siłownię. Jakoś wraz z przekręceniem się licznika urodzinowego przybyło również mnie samej, święta oczywiście też się do tego dołożyły. Zobaczymy, na ile mi starczy zapału, żeby jeść same "zdrowe" rzeczy i męczyć się na machinach. Siłownia sama w sobie motywuje, bo nie da się zapisać na mniej niż pół roku. Koszt jest niewielki, ale znając moją skąpiracką duszę, będzie chciała jak najwięcej z tej opłaty wydusić :)

Cudnie byłoby zrzucić parę funtów (wolę myśleć o funtach, bo są dwa razy łatwiejsze, niż kilogramy), no i trzeba przygotować szanowny organizm na wiosenną wyprawę. Cel jest taki, żeby wdrapać się samodzielnie na Masadę, a nie wjeżdżać wagonikiem :)

poniedziałek, 2 stycznia 2012

1061. podsumowanko

...nie chodzi jednak o coś tak ambitnego, jak podsumowanie minionego roku, o nie! W niniejszym kraftopamiętniku chciałam jedynie utrwalić pozostałą po poprzednim poście część dzieł na szkółki niedzielne dla dzieci. Czasem skrobię się poniewczasie po głowie, że zgodziłam się na aż tyle prac... ale jakoś to wszystko na koniec udaje się wykonać, i tylko pozostaje mi docenić fakt, że T okazuje wyjatkową cierpliwość co do wiecznie zasypanego wszystkim stołu. Nie denerwuje się również, że sweter, jaki przyniósł do pozszywania czeka w kolejce ze trzy tygodnie, jak nie więcej, a słynna Sztuka z Alaski w tejże kolejce przebywa już półtora roku.

W pierwszy dzień, opisywany poprzednio, tematem był Dawid-pasterz.W drugi - Dawid-król. Oprócz sklepowych koron, które dzieciaki samodzielne ozdabiały, mieliśmy pokazany już pałac oraz przebywające w nim postacie:


Uszyłam też dzieciom pelerynki, żeby mogły się poczuć jak królewny i książęta... wyszło mi trochę karnawałowo, bo jeszcze był trzeci kolor, nowo-orleańsko zielony, no i ten wzorek też jakby historycznie nie na temat, ale co tam, rakom się podobało :)

  W trzeci dzień - czyli dzisiaj - mówi się o Dawidzie-muzyku. Wyprodukowałam w tym celu liry - oczywiście był problem z tym, co to lira i jak wyglądała w biblijnych czasach. Znalazłam jednak to zdjęcie i na jego podstawie wyrysowałam sobie mój kształt (na tekturze z pudła na papier do ksero :)


Po ozdobieniu lir naklejkami dzieciaki dostaną książeczki, gdzie będą wklejały ilustracje w nutkach wedle wlepionych już na gotowo wersetów z miniaturkami. Wybrałyśmy kilka głównych tematów Psalmów, w miarę zrozumiałych dla kilkulatków: stworzenie, historia Izraela, pasterz, życie w pałacu z Saulem, Słowo Boże, modlitwa.





Inna grupa zajmuje się z kolei historią Jerycha - poproszono mnie o zrobienie kartonowych mieczy, przy użyciu których mają się odegrać sceny podboju miasta :)


No i jeszcze dwustronna ilustracja - z jednej strony mamy Rahab z czerwonym paskiem (hm, o tym chyba Dobra Księga akurat nie mówi...) oraz czerwony sznur wywieszony przez okno...


... a z drugiej strony Izraelici dmą w trąby, walą się mury - oczywiście miejsce oznaczone czerwonym sznurem pozostaje w miarę nietknięte.



Uff, musze się przyznać, że napracowałam się nad tym wszystkim... ale potem jest satysfakcja, jak dzieciaki wciągają się w lekcję i mają radochę. Teraz jednak przechodzę do całkiem innych działań - w końcu nadchodzi pora ogłoszenia nowego, styczniowego wyzwania w Craftypantkach!