piątek, 28 lutego 2014

1425. nie lubię zimy...

...i lutego też nie lubię, bo jest za krótki. W harmonogramach przydałyby się te dwa-trzy dodatkowe dni na wydobycie materiałów, pdfów wszystkich, jpegów i co tam jeszcze kto ma przysłać. A tak - to kroi się praca w weekend, bo mam stresa, że inaczej nie wyrobię się przed wyjazdem na Kostarykę. Trochę tam będzie improwizacji, bo też chyba nie zdążę się przygotować tak, jakbym chciała. Grunt, że mapa jest i lista przystanków oraz noclegów.

Na zakładzie czuję się przysypana niedbałością ludzką. Nie żebym ja nigdy nie popełniała pomyłek - ale przynajmniej się, kurka, staram, jak coś gdzieś wysyłam, żeby sprawdzić. A tu u naszych drogich reklamodawców marketingowcom brakuje ortografii, a grafikom - pojęcia o miarach. Albo po prostu tak ze wszystkim pędzą, że nie mają czasu porządnie sprawdzić. Albo są paskudne niedbaluchy i jak rozpuszczone dzieciaki przyzwyczaili się, że redakcja wszystko wypoprawia, albo przynajmniej sprawdzi i każe poprawić, jak sama nie będzie mogła.

Dziś ogromna, bardzo znana firma o globalnym zasięgu przyprawiła mnie niemal o płacz - cztery dorosłe osoby na stanowiskach kierowniczych zachowują się jak dzieci. Nie dość, że sami nie są w stanie pilnować harmonogramów i trzeba im o wszystkim przypominać, to jeszcze zażyczyli sobie, że w tytule emaila ma być najpierw YELLOW LIGHT, kiedy jeszcze są dwa tygodnie czasu, a potem ma być jeszcze drugie przypomnienie, kilka dni przed terminem, i RED LIGHT w tytule.

Jak ktoś może coś takiego wymyślić? I jak to możliwe, że pozostałe trzy Ważne Osoby nie powiedzą pomysłodawcy, że się wygłupia? I żeby się nawet nie przyznawał, że taką bzdurę wymyślił?

Wysłałam więc YELLOW LIGHT i RED LIGHT, ale nic się nie działo, nikt nie raczył odpowiedzieć, więc wczoraj poszedł email z hasłem RED LIGHT AND BLINKING - że miga. Bo reklama potrzebna dziś, bo ma być wystawiona na stronie na marzec.

Wreszcie jedna kobita się odezwała - że przygotowują pliki. I nawet przyszły te pliki, o 16:30. Tylko że w nazwie produktu, wypisanej wołami we wszystkich reklamach, była literówka. Bo żaden z kierowników nie sprawdził.  Odesłałam, poprawili.

Ale - co już całkiem mnie zesłabiło - ten sam błąd był w materiałach, które przysłali do czegoś innego w zeszłym tygodniu i też odesłałam, żeby poprawili.

I tak sobie dziś myślę, tonąc we frustracji - a może bym takiej Wielkiej Globalnej Firmie przestała sprawdzać pisownię i literówki, a co mnie to, niech mają byle co. I jak ktoś spartaczy wymiary, to nie my będziemy poprawiać, tylko niech oni się męczą. Ale czasem byłoby to podcinanie gałęzi, na której sami w redakcji siedzimy, bo nad nami wiszą z kolei harmonogramy z drukarni i prościej po prostu jest zrobić, co się da, na miejscu, zamiast czekać aż reklamodawca poprawi i fafnaście razy przypominać, że mają przysłać plik.

Uef, będzie lepiej. Jakoś zacisnę zęby i się przebiję przez te przeszkody. I może nawet uda mi się nie znielubić reklamodawców :)

piątek, 21 lutego 2014

1424. przegląd pogody

Ja wiem, że pisanie w kółko o pogodzie naprawdę robi się nieciekawe, ale obecne warunki są dziwaczne nawet jak na Chicago. W ciągu ostatnich 24 godzin doświadczyliśmy mianowicie:

- nagłych roztopów
- ulewy (oraz wynikłych z niej podtopień)
- burzy z piorunami (w lutym??)
- deszczu ze śniegiem
- samego śniegu
- lodu na drodze
- gęstej mgły
- wiatru w porywach do 90 km/h
- słoneczka z niebieskim niebkiem.

???

środa, 19 lutego 2014

1423. szybka kartka

Karteluszka zrobiona na szybko, potrzebna na urodziny. Trochę mi szła pod górkę (taczki ciężkie były) - i w kwestii doboru kolorów, i potem z wykonaniem, które się krzywiło, to, co powinno było wyjść, okazywało się niefajne... ale kartka wysłana, z treścią "od serca", która - miejmy nadzieję - nadrobi za ewentualne niedoskonałości.


Z całkiem innej beczki - ucieszył mnie zakup sardynek z LATARNIĄ MORSKĄ. Spodziewałam się uczty smakowej, ale i tu nastąpiło lekkie rozczarowanie, może po prostu olej sojowy nienajlepiej przyjaźni się z rybkami. 


poniedziałek, 17 lutego 2014

1422. pax, quintus, rex i seneca

Śnieżek pada. Gwincik, ma dziś dołożyć kolejne dwadzieścia centymetrów! Nie sądziłam, że Ziemia jest w stanie wytworzyć taką ilość śniegu, przecież muszą być jakieś granice?

Poniższy obrazek przedstawia nazwy winter-stormów, bo w tym roku co przylatuje jakaś zawichura, to dostaje swoją nazwę. O ile mnie pamięć nie myli, zaczęliśmy od Herkulesa, a obecnie jesteśmy przy Rexie. Ciekawe, czy dojedziemy do końca alfabetu, a jeśli tak, to co dalej? KONIEC ŚWIATA?? Bo to już naprawdę będzie snowpocalypse?

Źródło

piątek, 14 lutego 2014

1421. serducho i słodycze

Na niedzielę planuje się malowanie śniegu - wymyśliłam (a potem okazało się, że przede mną wymyśliła to  już cała gromada innych osób...), że ponalewamy do butelek wody z barwnikiem spożywczym, porobimy dziurki w zakrętkach i pójdziemy kolorować śnieg. Dziś rano zrobiłam test - działa! Temat jakoś nawinął się sam :)


A skoro już jesteśmy przy tym święcie, to przedstawiam cukiernianą kolekcję kartek, które pojechały do Krakowa na Akcję Specjalną. Pierwszą z nich już kiedyś pokazywałam, a dziś wystąpi w towarzystwie pozostałych wypieków:






czwartek, 13 lutego 2014

1420. babeczki i bling

Auto rano czyste, nie trzeba ani skrobać, ani wykopywać. Temperatury przyjemne, minus osiem C, idę bez czapki, oczy nie zamarzają po kilku metrach od drzwi. Spokojnie można wytrzymać bez rajstop pod spodniami. Wesoły niebiesi szalik dynda luźno, zamiast spowijać szyję aż po czubek nosa (na skutek czego zaparowałyby okulary).

Nie trzeba czekać, aż pojazd dojdzie do siebie, żeby biednych tłoków w silniku nie szokować od razu dwoma tysiącami obrotów. Obyło się bez niemiłego piskozgrzytu przy odpalaniu. Ulice suche, nie ma śniegu, nie jest ślisko.

Życie jest piękne.

Ostatnio bardziej grzebię w słowach niż w kleju, ale że zaistniało zapotrzebowanie, to stworzyło się kartki. Jedna - świeżynka z dzisiejszego poranka - na urodziny szesnastolatki. Miało być słodko.


Bardzo mi się podoba ta trójskładanka, niby prosty pomysł, a daje fajne możliwości. Od razu pojawiają się kolejne wersje, ale na razie zapisują się w kajeciku i muszą czekać na później.

Na urodziny koleżanki z pracy powstała karteluszka z koroną. Tani stempelek z dolarowego koszyka, a dzięki malutkim błyszczydłom zrobił się dość atrakcyjny. Blingi przyklejałam tym razem za pomocą Glossy Accents - kusi mnie, żeby wysłać podobną kartkę testowo do Polski celem sprawdzenia, czy drobinki nie poodpadają po drodze. 



wtorek, 11 lutego 2014

1419. dziesięć milionów pociągów ze śmieciami...

...czyli o tym, jak nie zostaliśmy właścicielami ziemskimi.

T znalazł był wczoraj w skrzynce grubachną kopertę opatrzoną numerami sprawy, z sądem jako nadawcą - adrenalina mu na chwilę podskoczyła, bo takie pisma zwykle nie zwiastują niczego dobrego. Po otwarciu okazało się, że to powiadomienie z sądu o odrzuceniu skargi o to, że urząd miasta zaplanował nową uliczkę, która jakoby odcina znaczne części działek, które potencjalnie nadawałyby się pod zabudowę.

T poczytał i nijak się do sprawy nie odniósł, bo nie był świadom, że jest właścicielem jakiegoś kawalątka działki (kto wie, czy nie w postaci wysypiska śmieci) - tym bardziej, że nigdy nie dotarło do nas powiadomienie o ZŁOŻENIU owej odrzuconej skargi. Dziwne było również to, że ktoś raczej nieznajomy go tu namierzył, po pół tuzinie przeprowadzek w Nowym Kraju i kilkunastu latach niebycia w Starym.

Zadziwiająca jest też sądowa umiejętność przewidywania, która zakłada, że amerykańska poczta (u nas występująca pod postacią miłego skośnookiego pana) posługuje się polskim bądź francuskim - bo tylko w takich językach wydrukowany jest piękny pomarańczowy formularz przylepiony do koperty naklejkami z motywem wag, a zatytułowany POTWIERDZENIE ODBIORU.

Ciekawe, co zrobi sąd, kiedy nie dostanie ani potwierdzenia odbioru, ani zwrotu przesyłki? Będzie składał reklamacje? Będzie wysyłał nową paczkę? Tak czy siak - kroi się zamieszanie na skalę międzynarodową :)

Przy okazji przypomniało mi się, jak to niedawno i ja niespodziewanie okazałam się właścicielką działki - tyle, że nie było pewności, czy na tym moim dziedzictwie zmieściłby się  choćby leżaczek, bo to był jakiś skrawek ogródka. Czym prędzej zrzekłam się tego ścinka na rzecz mieszkającej tam rodziny, bo po co mi on.

Wracając jednak do wczorajszej sprawy - T przeczytał początek i koniec, a ja z ciekawości zaczęłam zgłębiać całość grubego pliku papierów, siarczyście opieczątkowanego na różowo i na czarno. Zaczęło się nawet dość rozumnie, ale potem dziarskiego autora poniosła wyobraźnia, a za to opuściły wszelkie zasady interpunkcji wraz ze znajomością ortografii, umiejętnością dzielenia tekstu na paragrafy i w ogóle pisania na maszynie. Stąd liczne kwiatki w rodzaju "artykółu" czy tekst wyjeżdżający na margines, a następnie ginący w odmętach przestrzeni poza kartką i zaczynający się w kolejnej linijce od całkiem  innego wyrazu. Co się zaś tyczy przecinków - można odnieść wrażenie, że piszący sypnął nimi na kartkę z garści jakoby makiem i zostały sobie tam, gdzie akurat spadły.

Za półmetkiem tych kilkunastu stron nie mogłam się już powstrzymać od chichrania, albowiem natrafiłam na taki fragment:


Cały wieczór wyobrażaliśmy sobie niepomierność tej bzdury - dziesięć milionów pociągów ze śmieciami sięgnęłoby na Księżyc i to niejeden raz, a wręcz owijałoby się między Ziemią a naszym satelitą po wielekroć, niczym łańcuchy na choince. Zachodzi też obawa, że gdyby zaczęto owe pociągi zapełniać najpierw omawianą górą śmieci, a następnie wszystkim, co znajduje się dookoła, to na miejscu Tatr mogłaby powstać depresja na miarę Morza Martwego. A Księżyc obciążony taką masą materiału gotów by był wypaść z orbity.

I z jednej strony popłakaliśmy się ze śmiechu, ale z drugiej zasmuciliśmy - z kilku powodów. Po pierwsze, że wśród tuzina zamieszanych w sprawę "poszkodowanych" nie znalazł się ktoś, kto by potrafił wytworzyć sensowne pismo. Nie jesteśmy w stanie ocenić, czy rzeczywiście są poszkodowani, czy też jest to objaw pieniactwa - tak czy siak, nieporadność w zakresie ojczystego języka jest przerażająca. 

Po drugie zaś - że kancelarie i sądy rozmaitych instancji muszą się przedzierać przez takie bzdury i pewnie czytać więcej niż raz, bo po jednym razie nie da się tego zrozumieć. A następnie traktować je poważnie i odpowiadać. (Z odpowiedzi wynika, że jedynym zasadnym argumentem w skardze jest punkt o pomylonych imionach kilkorga uczestników sprawy, ale to akurat ma się nijak do przeprowadzenia ulicy przez działki.)

T w każdym razie przyjął pismo do wiadomości oraz do szuflady i nie zamierza nic z nim robić, bo nie za bardzo nawet wie, gdzie ta jego domniemana własność się znajduje. I dlatego nigdy nie zostaniemy magnatami nieruchomościowymi, bo raz po razie odmawiamy przyjęcia oferowanych nam gruntów.

poniedziałek, 10 lutego 2014

1418. brrrr?

Zima wychodzi bokiem. Od dwóch miesięcy, czyli od powrotu z Polski, praktycznie dzień w dzień trzeba sobie wykopywać auto ze śniegu, względnie wyskrobywać je z lodu. Albo usuwać niezwykle wredną warstwę zlodowacenia po wewnętrznej stronie przedniej szyby, do której krzywizny nie pasuje żadne oficjalne narzędzie i najlepiej korzystać ze starej karty kredytowej.

Przy czym, jeśli się pojazd odkopie/odskrobie rano, to oczywiście nie ma gwarancji, że na parkingu w pracy operacji nie trzeba będzie powtórzyć. Wszak śniegu napadało już niemal tyle, ile mam wzrostu (jesteśmy na dobrej drodze do pobicia rekordu - jeszcze trzeba z pół metra, ale wir się kręci, końca kataklizmu nie widać.) Temperatury poranne nadal około -20 stojącej i -30 odczuwalnej.

Zastanawiam się, skąd się bierze tyle zimna. Tak naukowo, ale prostym językiem gdyby mi to ktoś wyjaśnił... I ciekawa też jestem, jak się do tej wściekłej zimy na dość znacznym obszarze ma globalne ocieplenie. Czytam teorie, że "jest zimniej, bo jest cieplej" i znakomicie rozumiem, że trzeba rzecz traktować globalnie, biorąc pod uwagę smażących się właśnie Australijczyków i suszę w Kaliforni. No ale??

A potem idzie się do lasu - i jest magicznie.







piątek, 7 lutego 2014

1417. było wodniście, teraz na słodko

Na słodko, bo w środę było się w bibliotece miejskiej na małej prezentacji o czekoladzie. Prowadzący, właściciel mini-fabryczki czekolady, pośrednio zachwalał swoje produkty, ale nie było to zbyt nachalne - podobnie jak krytyka wielkich producentów. Czekolada jest jak tłumaczenie, tak mi przyszło do głowy - ani jednego, ani drugiego nie da się zrobić szybko i dobrze. Pan mówił właśnie, że był kiedyś na wycieczce w Wielkiej Fabryce, która chwaliła się, że skróciła proces z dwóch dni do pół godziny - i w takich warunkach uzyskanie dobrego produktu końcowego po prostu nie jest możliwe. W tłumaczeniu też trzeba słowa dobierać powoli, sprawdzać, obracać jak w bębnie w jakimś zakładzie - i dopiero potem wychodzi ładny tekst.

Dobra czekolada wymaga też dobrego surowca - beans czy też nibs nie mogą być bylejakie, a ponoć najlepsze idą - uwaga - do Europy i na skutek tego tania europejska czekolada jest lepsza od drogiej amerykańskiej. Tak twierdził Pan Czekoladzista.

Z tłumaczeniem bywa może nieco inaczej, bo kiepskawy "surowiec" można w przekładzie trochę nareperować. Ale zdarzają się i kulfony nieprzetłumaczalne, bo zbitka słów nie ma sensu w języku wyjściowym, albo gramatyka jest tak zamotana, że nie da się zrozumieć. Pamiętam takiego mówcę, który tworzył zdania bardzowielokrotnie złożone i otwierał jedno zdanie podrzędne po drugim - ale ich nie zamykał. Tłumacząc na żywo trzeba było po prostu trochę zmyślać, bo inaczej się nie dało. Albo przyzwyczaić się do faktu, że zdania zaczynające się przykładowo od "sądząc, że..." nigdy nie doczekają się logicznego dokończenia i każdy segment trzeba proaktywnie tłumaczyć jako osobne stwierdzenie.


Tyle o czekoladzie i słowach - w połączeniu z powyższym dwie niedawne karteluszki, takoż ze słodką tematyką:



poniedziałek, 3 lutego 2014

1416. nadal wodniście

...chociaż może nie do końca, bo takie skamieliny to i na lądzie się znajdą, a może przede wszystkim. W kartce oprócz standardowych papierów bierze udział karbowana tekturka ze Starbucksowej obwoluty, pomalowana na złoto i pobrokatowana. Mam jeszcze jedną taką muszelkę, która znajdzie się w caaaałkiem innym otoczeniu...


I jeszcze jeden z kilku żaglowców, jakie ostatnio powstały - część popłynęła do Polski, a ten zostaje po naszej stronie Atlantyku:


Co się zaś tyczy warunków zewnętrznych - to już chyba nie wir, tylko korkociąg jakiś, z którego nie widać wyjścia. Dziś wielkie mrozy, jutro jakoby cieplej, ale znów góry śniegu. I tak w kółko.

Na nowo doceniam też manie stałej pracy. W związku z możliwością fuchy tworzę i tłumaczę (sobie) listy z rekomendacjami, czeka mnie jeszcze stworzenie CV, jako że właściwie od uzyskania bieżącego zatrudnienia z półtorej dekady temu nic się w dziedzinie dokumentów nie działo... Zmagam się z dwoma problemami: jeden to po prostu irytująca natura tego zajęcia, a druga polega na tym, że nie jestem przyzwyczajona do trąbienia na prawo i lewo o dokonaniach i jaka to jestem fajna i bystra. A tu trzeba się czasem zebrać i wysmażyć peany na własny temat.

Jeśli się jednak nie włoży wysiłku, to nie ma co liczyć na rezultaty... tak mówią mądre przysłowia.