poniedziałek, 29 lipca 2013

1361. następna wyprawa

Wychodzę z kropki opisanej w poprzednim poście, bo jest masa innych fajnych, ciekawych spraw, jakie czekają w kolejce nie tyle do załatwienia, co do zajmowania się (nimi) - jakieś zakręcone zdanie mi wyszło :)

Jedna z tych spraw to planowanie następnej wyprawy na początek września. Jest to wyprawa nader ważna, bo jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to będziemy po niej mieli zaliczone wszystkie kontynentalne stany!!! Zostaną jedynie Hawaje, ale to grubsza wyprawa, również finansowo, bo bez latania się nie obejdzie.

W kontekście zaliczania "wszystkich" stanów trzeba uściślić, co się ma na myśli. Istnieje pojęcie właśnie stanów kontynentalnych (czyli wyrzucamy Hawaje, czasem również Alaskę, mimo, że znajduje się na tym samym kontynencie); są stany określanie jako contiguous, czyli "ciagłe" - wtedy nie liczy się Alaski i Hawajów. Jest też zwrot Lower 48 - oznaczający z grubsza to samo, co stany ciągłe, zwykle obejmujący również dziwadło administracyjne, jakim jest Dystrykt Kolumbii. "Niższe 48 stanów" jest przy tym określeniem nieścisłym, bo główne wyspy Hawajów są "niżej" czyli bardziej na południe, niż najbardziej południowy punkt w tychże 48 stanach.

Ale tak już bywa z potocznymi określeniami, że nie zawsze są ścisłe naukowo :)

Wymyślając nazwę tej jesiennej wycieczki zaczęliśmy od "Nowa Anglia", ale to jednak nie całkiem odpowiada docelowym terenom. Będzie to chyba raczej wyjazd na kolonie (kolonie jesienne, w odróżnieniu od letnich), w nawiązaniu do Trzynastu Pierwszych Kolonii. Nasza trasa będzie prowadziła przez większość z nich, więc by się zgadzało.

Droga natenczas wygląda tak:


Zasuwamy więc do Kanady, z pierwszym znaczącym przystankiem w Toronto, oglądamy ostatnie z Wielkich Jezior w naszej kolekcji (Ontario), potem kawałek wedle rzeki św. Wawrzyńca, na północ do Ottawy i Montrealu.

I tyle by było Kanady - spadamy potem na południe i tu troszkę mi się już plan rwie, bo jestem w trakcie czytania materiałów. Wiemy jednak, że na pewno będzie masa latarni morskich, w samym Maine, o powierzchni niecałej jednej trzeciej Polski, jest ich tyle:


Chcemy też na pewno zobaczyć wymienione tu w dowolnej kolejności:

Acadia National Park
Plymouth Rock - gdzie przypłynęli Pielgrzymi
Shenandoah National Park
Chesapeake Bridge-Tunnel - smakołyk techniczny
West Point Academy
Góra Szalonej Pogody
Najwschodniejszy punkt w stanach... ale to nie taka prosta sprawa, bo NAPRAWDĘ najwschodniejszy punkt jest zupełnie gdzie indziej, na Aleutach poniżej Alaski :) Znajduje się tam pewna niezamieszkana wysepka, ale liczy się, bo sięga kilkanaście minut poza południk 180 stopni, więc jest tak w ogóle na drugiej półkuli. West Quoddy to najwschodniejszy punkt kontynentalny i tego się będziemy trzymać :)

Oto mapka z naj-punktami:


Na razie tyle. Celowo będziemy omijać wielkie miasta (z wyjątkiem kanadyjskich), bo Nowy Jork, Boston czy Waszyngton to wycieczki same w sobie, każde osobno. Nie da się wszystkiego upchnąć w jedną trasę.

sobota, 27 lipca 2013

1360. w kropce (.)

Zupełnie nie umiem sobie poradzić z sytuacją, w której ktoś strzela focha i na dodatek robi to nie pierwszy raz, swoim zachowaniem wyrażając hasło "obraziłam się na ciebie, zgadnij o co". Dawno, dawno temu, za górami, za morzami, miałam już takich znajomych, z którymi widywałam się bardzo często i był to problem, bo człek nie znał dnia ani godziny, kiedy sobie wyimaginują jakiś powód do obrazy. Teraz jednak te osoby są baaardzo daleko, za całkiem innymi górami i rzekami, i tamten problem się był zlikwidował.

Problem bieżący mieszka jednak niedaleko i nie da się od niego uciec, a zupełnie nie mam za co przepraszać (ani ja, ani nikt inny) - i na dzisiejszy wieczór skończyło mi się kubełko z cierpliwością. Widać dno, nie ma już czego wyskrobać. Mam ochotę po cichutku tupnąć nóżką (po cichutku - bo nawet nie jestem wkurzona, tylko przytrzaśnięta sytuacją) i czekać, co będzie dalej. Może się rozejdzie po kościach, ale ślady, niestety, pozostaną, i to na niejednej duszy. I chyba to jest najsmutniejsze.

czwartek, 25 lipca 2013

1359. latarnia

Znów przerywamy relacje turystyczne (przecież musi być drugi odcinek sprawozdania mostologicznego), by oznajmić, że zbudowałam pierwszą latarnię w życiu! No dobra, drugą - pierwszy był tak naprawdę prototyp z bylejakiego kartonu.


No i od razu mam listę w głowie, co należałoby zmienić, mimo że jestem z ogólnego rezultatu zadowolona. Okienka może zaokrąglane, a nie szpiczaste; nie wiem, czy nie powinno ich być mniej i rozmieszczone spiralnie. Balkonik powinien mieć balustradkę (nawet mam pomysł, jak ją wykonać, choc to sporo więcej pracy.) No i zamiast niebieskiego walca fajnie byłoby mieć jakieś okienka - tylko zaś w środku by się przydało coś, na przykład koralik, robiący za soczewkę.

środa, 24 lipca 2013

1358. mostologia raz!

Można powiedzieć, że wczorajsza chandra przeszła, a to dzięki opakowaniu cheddarowych chrupek, Agacie Christie oraz długiemu odespaniu. Jakoś radośniej patrzę dziś na świat, cudakami się nie przejmując - mam jednak w zanadrzu obawy, że cudaki jeszcze wypłyną, ale to nic, będę sobie z tym radzić, kiedy nadejdzie czas.

Niniejszym przechodzimy do mostologii, gdyż temat to o wiele wdzięczniejszy. Na poniższej mapce zaznaczyłam sześć mostów z niedzielnej wycieczki: przez cztery przejeżdżaliśmy, dwa oglądaliśmy (jeden nadal działający, jeden w skansenie).


Tak się ma zwiedzany obszar do całości stanu:


Jako pierwszy znalazł się na naszej drodze mój ulubiony most Savanna-Sabula. Śliczny i niebiesi, z gatunku kratownicowych.

Źródło

Tak się przezeń jedzie:



 
Na kolejnej mapce widać, jakim niesamowitym przedsięwzięciem inżynieryjnym jest ta przeprawa - nie jest tak, że MYK przejeżdżamy sobie po moście i lądujemy na drugim brzegu rzeki. Rzeka jest w tym rejonie baaaardzo szeroko rozlana (nieco niżej w jej biegu znajduje się omawiana wcześniej tama), więc z mostu zjeżdżamy na dziesięciokilometrową groblę, zahaczającą po drodze o leżące na wysepce miasteczko Sabula. Znaczy się - jedziemy po różowej kresce:


Zbaczamy z niej jednak na chwilę, żeby obejrzeć ponadstuletni most kolejowy (takoż kratownicowy), którego najfajniejszą cechą jest to, że jedno przęsło, ponadstumetrowe, obraca się, by przepuszczać barki i inny ruch rzeczny. Bieg torów zaznaczony jest na mapce na pomarańczowo, a z lotu ptaka wygląda to tak:

Źródło

Podobnie jak w przypadku szosy tory nie przecinają koryta Mississippi prostopadle i na przestrzał, tylko kręcą się i wiją po groblach i wysepkach. Niesamowita sprawa, że ponad sto lat temu ktoś wykombinował taką strukturę!

W niedzielę most był akurat zamknięty - ciekawiej byłoby, gdyby obrotowe przęsło było otwarte, ale trudno.


Poniższa animacja pokazuje, jak kręcą się takie przęsła - tu akurat jest trochę inne miejsce, ale też na Mississippi. Co ciekawe, most tkwi tuż nad śluzą (a w tle widać tame czyli chyba właściwie jaz :)

Źródło

Udało mi się wykopać zdjęcie z wcześniejszej wycieczki, kiedy przęsło było otwarte:


T wybrał się z aparatem aż na sam most - ja wylazłam jedynie na nasyp. Mam jakieś obawy przed chodzeniem po torach, że mnie nagły pociąg rozjedzie, czy coś.

Podczas swojej śmiałej wędrówki T odkrył dwie sprawy: po pierwsze, na składaniu stałej części mostu i obrotowego przęsła tory nie są przecięte zwyczajnie na pół, prostopadle do długości, tylko skośnie:

 
Po drugie zaś - zastanawialiśmy się nad "torami wewnętrznymi" - tu widać je nieco dalej na moście. Pierwsza teoria była taka, że to jakieś wzmocnienie; gugloszukanie wskazuje jednak, że to odbojnice (zwane też przeciwwykolejnicami, cóż za piękne słowo), zapobiegające, jak widać, wykolejaniu się pociągu (szczerze mówiąc, na razie nie do końca umiem to sobie wyobrazić).
 
I tyle mostologii na dziś wystarczy - będzie jeszcze drugi odcinek, o pozostałych czterech strukturach.

wtorek, 23 lipca 2013

1357. blah

Łatwo się jest cieszyć i ćwierkać, na wycieczce będąc, ciekawe miejsca zwiedzając... i nawet jeszcze w następny dzień. A potem brzdęk i balonik jakoby sflaczał, powietrze uciekło, bo raz, że człowiek w pracy spaćkał to i owo (dwie sprawy w jeden dzień - to naprawdę się rzadko zdarza... ), a i ludzie różni frustrujący trochę, bo jakby się człek nie starał, to zawsze coś nie tak.

Może po prostu nie należy się przejmować osobami, których upodobania czy oczekiwania to ruchomy cel - taki ruchomy, że chyba sami nie całkiem nadążają za swoimi pomysłami, mało praktycznymi zresztą. Taki osobnik prosi o kwiatka i jak się mu owego kwiatka przyniesie, to nagle stwierdza, że on przecież od poczatku chciał cukierka. Ha, mam akurat pod ręką cukierka, więc daję - eee, bo w sumie to chodziło o banana. Albo piórko. Albo zestaw śrubokrętów. I tak w kółko.

Mam w sobie jakieś dążenie do tego, żeby otoczenie było zadowolone i kiedy dzieją się takie dziwy, jak w powyższym paragrafie, wytrąca mnie to z równowagi; nie chodzi nawet o złoszczenie się, tylko o jakiś rodzaj tracenia gruntu pod nogami.

A w pracy... Chińczycy mi się pomylili. Myślałam, że cały czas chodzi o tych samych, a to były dwie osobne firmy. Najbardziej w takiej sytuacji nie cierpię tego, że moją pomyłkę musi odkręcać ktoś inny, przeważnie więcej, niż jedna osoba.

poniedziałek, 22 lipca 2013

1356. pelikany pływają gęsiego, czyli z wizytą na stopniu wodnym

Z jednej strony ciągnie mnie do opisania w pierwszej kolejności wszystkich mostów, jakie widzieliśmy (a było ich ze sześć rodzajów), ale zostawimy to sobie na jutro, niech ochłonę. T z kolei wymyślił sprytny tytuł niniejszego posta, więc będzie o „tamie” nr 13 i o pelikanach.

Zacznę może od tego, że Mississippi jest rzeką niebywale leniwą. Taka Wisła płynie sobie nieco ponad 1000 km i na tej długości pokonuje w pionie ponad kilometr różnicy wysokości. Mississippi w porównaniu z tym wlecze się straszliwie – na prawie 3800 km różnica wysokości to ledwie 450 m.

Niemniej jednak nawet taka powoli płynąca rzeka wymaga regulacji po to, żeby mogły z niej korzystać barki – i po to właśnie nabudowano tam.

Poniższy wykres ilustrujący rozmieszczenie stopni wodnych Górnej Mississippi jest bardzo zębaty i można odnieść wrażenie, że spadek jest o wiele większy – ale jednak tak nie jest:

Źródło

Dorzecze Mississippi ma ogromne – od Appalachów po Góry Skaliste, mniej więcej trzy i pół Europy :)

Źródło
 
Tu zaznaczone są zlewiska głównych jej dopływów:
 
Źródło
 
Nasze oglądanie przypadło mniej więcej w strefie środkowej Górnej Mississippi – tu można zobaczyć, gdzie dokładnie znajduje się numerek trzynaście (do końca – do stopnia 28 jeszcze kaaawał drogi!)
 
Górna Mississippi - od źródeł
w Minnesocie do St. Louis

Cała rzeka (Źródło)
 
Mapnik już zamykamy – jeszcze tylko na koniec zdjęcie lotnicze dla lepszego wyobrażenia struktury:
 
 
Pierwszy raz w życiu oglądaliśmy tamę z bliższa, niż z oficjalnej platformy widokowej; drżałam nieco, wędrując po górnej krawędzi bramy śluzy, tym bardziej, że chodniczek nie jest z desek czy betonu, tylko z kratki, przez którą widać wodę i ta woda NA PEWNO jest głęboka. 
 


 
Nie weszliśmy na samą przegrodę, czyli jaz (patrz poprzedni wpis słówkowy), ale byliśmy bliziusieńko, tuż nad kłębiącymi się brązowożółto zwałami wody przepływającej pd wrotami. 
 
 
Strach – a jednak dzikie życie w postaci pelikanów i kormoranów nic sobie z tego nie robi. Siadają ptaszyska na falach pod samą tamą, ogonem w dół rzeki, i jadą sobie, wyławiając po drodze jedzonko. Inne egzemplarze zasiadają na pylonach i grzeją pióra.
 

Pelikany płyną gęsiego :)

Grupa pelikanów z jednym kormorankiem

Pelikan zaraz będzie szorował piętami po wodzie -
kapitalnie lądują, przez moment robiąc ślady na powierzchni
Kormorany ponoć nie mają „naoliwionych” piór, więc po pierwsze trudniej jest się im utrzymać na wodzie, a poza tym od czasu do czasu muszą lecieć się gdzieś wysuszyć. Przewodnik wspomniał też o anhingach – spokrewnionych z kormoranami ptaszyskach, które mieliśmy okazję oglądać właśnie w trakcie suszenia pierza na Florydzie.
 
 
Nie mamy zbyt wielu zdjęć samej struktury tamy, bo przewodnik sugerował, że nie należy takowych robić – to jeszcze pozostałości, choć raczej symboliczne, ograniczeń wprowadzonych po 11 września. Tam jest budynkiem rządowym i rząd może powiedzieć, że sięnie fotografuje. (Co mi przypomina dawne czasy w Polsce, kiedy na byle moście albo innej strukturze wisiały tabliczki „nie fotografować” :)

Z tamy zapamiętamy jeszcze bliskie spotkania z dzikim życiem w postaci jętek czyli jacicy. Było jej MNÓSTWO – zwały truchełek leżały we wszystkich kątach i pod ścianami, mimo że dzień wcześniej posprzątano poprzednią porcję. Nawet kiedy poszłam do ubikacji, nie obyło się bez strzepywania ich z odzieży.
 
"Nie ruszaj się chwilę, zrobię zdjęcie,
jak cię jętki oblazły."

Sterta jętek pod ścianą

Oficjalny portret (Źródło)
Spotkaliśmy się już z nimi w zeszłym roku i wczoraj po raz kolejny cieszyliśmy się, że nie gryzą, bo bycie obłażonym, łącznie z okularami i nosem, nie jest najprzyjemniejszym uczuciem. Z drugiej strony – co tam, biedaki żyją tylko jeden dzień, więc niech sobie robią, co chcą. Ich łacińska nazwa jest nawet odzwierciedleniem tego krótkiego życia – Ephemeroptera, z greckiego εφημερος, ephemeros = „krótko żyjący" (dosłownie „jeden dzień”) oraz, πτερον, pteron – skrzydło. (Stąd i inne piękne słowo – efemeryda.)

Jętki mają kilka ciekawych cech – na przykład to, że nie jedzą; aparaty gębowe są raczej szczątkowe, więc choćby chciały, to nie mają czym nas dziabnąć. Ograniczony czas życia wykorzystują na szybkie znalezienie partnera, złożenie jaj (w locie nad wodą, albo dotykając odwłokiem powierzchni wody, albo też zanurzając się) i to właściwie tyle, jeśli chodzi o harmonogram życia.

Mają też długaśne przednie nogi, na których nie stoją, tylko w chwilach spoczynku wystawiają je do przodu. No i jeszcze jedna ciekawa sprawa – jętki są wyjątkiem wśród innych owadów, bo ich nie-całkiem-ostateczna postać (subimago) ma już skrzydła i odlatuje na nich znad samej powierzchni wody nieco dalej, po czym następuje jeszcze jedno, ostateczne przekształcenie. Bywa to jednak bardzo krótki okres i te subimaga raczej nie latają zbyt wybitnie. U wszystkich innych owadów skrzydła nadające się do lotu występują tylko u postaci dorosłej.

Uff, tyle chyba wystarczy – na koniec jeszcze dwa zdjęcia: tama jako taka, już wcześniej na niniejszym blogasku prezentowana (tam właśnie podczas siarczystej zimy oglądaliśmy orły), oraz pływający żuraw rzeczny – do niedawna największy na świecie, teraz już zbudowano większy :)
 

sobota, 20 lipca 2013

1355. wodniste odkrycie językowe

Okazuje się, że całe życie źle wiedziałam o tamach - dziś rozkminiam program jutrzejszej wycieczki i wyczytałam, że tama wcale nie tamuje w powszechnym zrozumieniu tego słowa. Tama służy do regulacji biegu rzeki i może być to nurtu równoległa (!), albo skośna. Rety!

Zdaje się, że po angielsku byłby to dyke/dike. 

Wodę tamuje czyli spiętrza zapora - na przykład wedle terminologii hydrotechnicznej powinno się mówić Zapora Hoovera, a nie Tama Hoovera. No coś takiego. Dam!

Istnieje jeszcze jaz, czyli spiętrzacz/tamowacz wody (and. weir), ale taki, przez który woda się przelewa.

Czyli miejsce, gdzie w styczniu oglądaliśmy nad Mississippi orły i gdzie zamierzamy być również jutro, to stopień wodny, czyli żadne z powyższych :) Stopień wodny służy do ułatwienia żeglugi i składa się z jazu właśnie, ze śluzy, przepławki dla ryb i hydroelektrowni (chyba akurat na naszej "tamie" nr 13 takowej nie ma, dowiemy się jutro).

Przypuszczam, że dalej będziemy używać słowa "tama", bo jednak jest o wiele poręczniejsze, niż stopień wodny.


W ogóle jutro będą ciekawe sprawy inżynieryjne - jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, przejedziemy też albo zwiedzimy pięć rodzajów mostów: kratownicowy, wiszący, obrotowy, dźwigarowy i kryty. Do tego drogi i tory kolejowe na kilkukilometrowych groblach ciągnących się przez Mississippi i jeszcze fragment Lincoln Highway - pierwszej drogi transkontynentalnej, od Times Square w Nowym Jorku aż do samego San Francisco.

I jeszcze skansen w starym kamieniołomie, i destylarnia... możemy już jechać? :)

piątek, 19 lipca 2013

1354. ręka w rękę, czyli w klawisz

Czuję się ostatnio przyrośnięta do mojego laptopa. Niedługo nie będę w stanie wziąć bez niego prysznica, co może się okazać zgubne dla Jegomości.

Oczywiście nie może się bez niego obyć tłumaczenie ani pisanie, bardzo ostatnio intensywne. Wczoraj dla odtrutki zabrałam się wreszcie za górę prasowania, która leżała już na fotelu tak długo, że zapewne zaczęły się w niej już procesy geologiczne. Trochę sprzątania, pranie, ogólnie kurodomostwo. Ale co - z lapka poleciała muzyka!

Wstaję rano, sprawdzam pocztę, wędruję po kawę, klepię, klepię. Wieczorem - znów pisu-pisu. Dziś Jegomość przybył nawet ze mną do pracy, bo przez kilka ostatnich dni przytyka nam się chwilami internet (śledztwo w toku) i ogłoszono, że można przynieść swój sprzęt i korzystać z niteczek w powietrzu.

A jeszcze moja najnowsza frajda, czyli hebrajski webinar, a jeszcze skajpy, zdjęcia, przygotowanie wycieczek...

I Mah-jong.

czwartek, 18 lipca 2013

1353. znaczek chłodzący

Piękny znaczek dostałam w pracy – trochę naderwany i ZUPEŁNIE niezgodny z porą roku (właśnie przeżywamy najgorsze upały od zeszłego lata), ale bardzo mi się on podoba:

Na froncie tłumaczeniowym melduję postęp – wczoraj wieczorem i dziś rano przebiłam się w sumie przez około 600 słów. Oto niepoukładana kolekcja notatek wynikłych ze sprawdzań i poszukiwań:
  • in view of Article 80 of the U.N. Charter – Karta Narodów Zjednoczonych
  • (U.N.) Security Council Resolutions 242 and 338 – Rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ
  • Yom Kippur War – Wojna Jom Kippur (Sprawdzałam, czy Yom, czy Jom, oraz czy jedno, czy dwa p w Kippur – mam wrażenie, że polska transkrypcja ma tendencję do unikania podwójnych liter, a tu jednak nie)
  • Resolution 242, which as Under Secretary of State for Political Affairs between 1966 and 1969, I helped produce - podsekretarz stanu do spraw polityki – udało mi się znaleźć oficjalną polską stronę z tym tytułem
  • Five and a half months of vehement public diplomacy made it perfectly clear what the missing definite article in Resolution 242 means – zabawa ze zgrabnym ujęciem po polsku różnicy wynikającej z użycia (bądź nie) “the”: Withdraw its armed forces “from territories” Nie obyło się bez "przyp. tłum."
  • “fragile” and “vulnerable” Armistice Demarcation Lines – rozejmowe linie demarkacyjne – “rozejmowe” wzięłam z głowy, ale nie wiem, czy nie poprawię na jakieś “oparte na porozumieniu rozejmowym” czy coś.
  • Resolution 242 built on the text of the Armistice Agreementsarmistice zapędziło mnie w rozważania nad różnicą między armistice a cease-fire/truce (rozejm i zawieszenie broni); doszukałam się, że armistice to raczej byłby rozejm, ale potem w wiki, czytając hasło o omawianych właśnie w moim tekście Porozumieniach z Rodos określenia „rozejm” i „zawieszenie broni” używa się praktycznie zamiennie.

środa, 17 lipca 2013

1352. zdanko o poranku

Wstałam sobie dziś rano z zamiarem wbicia zębów w ostatnią część ostatniego rozdziału mojego tłumaczenia. Miałam nadzieję na chociaż kilka paragrafów (realistycznie zdając sobie sprawę, że zbyt daleko nie zajadę), ale skończyło się na... jednym zdaniu. Oto oryginał:

The following Consolidated Articles of April 23, 1990 and October 21, 1991 from The New Republic were written by Eugene W. Rostow, former U.S. Assistant Secretary of State (1966-1969).

Widzę, że będę się zmagać z tymi artykułami i z Assistant Secretary of State. Nie znalazłam nigdzie oficjalnego przekładu tego stanowiska – wikipedia kończy się na Sekretarzu Stanu, nie wiadomo, co z tym asystentem. Doszukałam się jednak podobnych urzędów, gdzie assistant przemienił się w zastępcę, więc mamy i zastępcę sekretarza stanu.

O wiele bardziej dały mi w kość te skonsolidowane artykuły. Pachnie to trochę jakimś terminem prawnym, nazwą/rodzajem ustawy, czy coś w tym rodzaju. Widzę, że w takim kontekście odpowiednikiem może być jednolity – na przykład tu jest mowa o tekście jednolitym, dokopałam się też do jedonolitego aktu europejskiego:

Jednolity akt europejski - umowa międzynarodowa zawarta w 1986 dotycząca kwestii Europejskiej Współpracy Politycznej, utworzenia Rady Europejskiej, wzmocnienia roli Parlamentu Europejskiego oraz utworzenia rynku wewnętrznego (zasada swobodnego przepływu osób, towarów, kapitału i usług). Wszedł w życie w lipcu 1987.

Dziwne jednak, że nigdzie nie widzę – nawet po angielsku - Consolidated Articles of April 23, 1990 and October 21, 1991 (a bywają np. rezolucje z daną datą). Ach, cóż za gapa ze mnie – i czemu tak utrudniam sobie życie? Przecież tu jest mowa o jakiejś publikacji, może chodzi po prostu o artykuły w czasopiśmie!

Rzeczywiście – The New Republic okazuje się magazynem. Zaczęłam guglać Eugene Rostow The New Republic i od razu wyskoczyła strona, gdzie owe dwa artykuły zamieszczone są jako odrębne, choć powiązane tematycznie teksty. Ha, zatem autor mojego artykułu nieco mnie zmylił, pisząc Consolidated Articles z wielkiej litery. No i to chyba nie jest standardowa praktyka, żeby brać dwa teksty i je „konsolidować”? Jak się to ma do reguł cytowania? (Ale to już nie moja sprawa chyba.)

Jesteśmy zatem w domu – jeśli chodzi o zrozumienie tego, o czym piszemy. Teraz trzeba ideę opakować zgrabnie w słowa.

Rzadko mi się zdarza, żeby zdanie aż tak wywrócić do góry nogami – w sensie struktury; pozwalam sobie jednak na wyjście dość opisowe, żeby sprawę wyjaśnić, zamiast budować jakąś karkołomną, a mniej jasną wypowiedź bliższą oryginału. Mamy zatem:

The following Consolidated Articles of April 23, 1990 and October 21, 1991 from The New Republic were written by Eugene W. Rostow, former U.S. Assistant Secretary of State (1966-1969).

Poniższy tekst stanowi połączenie dwóch artykułów napisanych przez Eugene’a W. Rostowa, zastępcę sekretarza stanu USA w latach 1966-1969; ukazały się one w magazynie
The New Republic 23 kwietnia 1990 r. oraz 21 października 1991 r.

Niewykluczone, że będą jeszcze zmiany, bo nie wiem, czy trochę nie przesunął mi się przy tej operacji środek ciężkości, w sensie tego, co w zdaniu chcemy podkreślić najgrubszą (i najżółciejszą) krechą.

I tak właśnie wygląda ta praca... wielka rozkminka dla samej siebie i dopiero potem przekład. Ale jak sie mało o czymś wie, to niestety tak trzeba.

Uff, trzeba by wybrać jakieś ładne zdjęcie na koniec – wspominkowo z Izraela, rzecz jasna :)

 

Skoro mowa o sprawach politycznych, to i zdjęcie z nimi związane – zabłądziliśmy troszkę na granicy izraelsko-egipskiej, niechcący wpakowaliśmy się Kropką – maleńkim autem z wypożyczalni - na posterunek wojskowy... panowie żołnierze pozwolili pstryknąć kilka fotek, ale piorunem, po czym kazali się natychmiast wynosić.

poniedziałek, 15 lipca 2013

1351. migawki z weekendu

Weekend znów przeleciał jak szalony - niby nazałatwiało się różnych spraw, napisało się słów, ale stan, gdy nie ma już NIC do zrobienia jest prawdopodobnie nieosiągalny. Być może wynika to z wieku, a być może z niezaspokojonej łapczywości wobec życia.

A świat na to odpowiada:
normalny duszy stan,
to nie musi być stan podgorączkowy,
pana trzeba przebadać,
przedsięwziąć jakiś plan
by te bzdurne problemy raz mieć z głowy!


Nie umiem sobie wyobrazić, że już nic nie zostało - i niemalże wygodnie jest mi z tym stanem podgorączkowym, jak śpiewał Michał Bajor. Niby jęczę, że tyle jest do zrobienia, ale gdyby ktoś mi to wszystko zabrał i kazał nic nie robić - olaboga!

Przechodząc zatem do weekendu - kota przedstawiam, mieszkańca parteru. Właściciele zakładają mu szelki i w ten sposób kitek chodzi sobie na sznurku po trawie. Razem z nim mieszka jeszcze czarno-bialec, ale nie jest taki przytulny. Czarny (ponoć ma na imię Honey) zawsze leci się łasić i nawet włazi na kolana.


Postęp w łazience - bladym sobotnim świtem sprowadziliśmy z T płytę gipsomurku oraz drewno do budowy wnęki - w ten sposób miałam możliwość w ramach bratania się z budowlanym narodem ponosić sobie mojego własnego tubajfora.


W niedzielę zaczął nabierać kształtu mój wymarzony wodospad:


Tutaj troche lepiej widać płytki, choć nadal w marnym świetle: szkieuka i chrom na wodospadzie oraz maziaje na tych większych. Ramka jest ze szklanych patyczków, ale jakoś się nie załapały.


Dalszy etap - kran, kurek i durszlak:


Kiedy T kleił płytki, ja trochę kurodomowiłam. Jagody obrodziły (w sklepie najbliższym), więc upiekłam ciasta....


...i nawet trochę jagód zamroziłam. Co prawda ostatnie dwa lata nie były dla mrożonek szczęśliwe, bo w jednym na skutek niemal-tornada nie było przez kilka dni prądu (i mrożonki poszły się paść czyli płynąć), a w następnym umarła lodówka - ale może tym razem będzie lepiej.


I to tyle... w moim tłumaczeniu widać już światełko na końcu tunelu, zostały cztery stroniczki - ale łatwo nie będzie, po tekst naszpikowany jest rezolucjami, zastępcami sekretarzy stanu, szarifami, kalifami... z jednej strony radość dla rozumu, bo wyzwanie, ale z drugiej - przy niemal każdym zdaniu trzeba grzebać w internetach, sprawdzać różności. I tak cieszę się niezmiernie, że internety istnieją, bo ciężko mi sobie wyobrazić szukanie tego wszystkiego w wydawnictwach drukowanych (taaa... pamiętam tłumaczenie ze 20 lat temu tekstu o Wielkiej Piramidzie, przy którym słupki książek i encyklopedii ułożonych na podłodze sięgały mi po kolana :)

piątek, 12 lipca 2013

1350. pójdź, dziecię, ja cię uczyć każę

Nie wiem, z jakiego utworu literackiego pochodzi tytułowy cytat - przeżycia T z wczorajszego wieczoru można by zawrzeć w następującym poemacie:

Cztery baby i ja
Na poziomie dwa.
Raz - dwa - trzy,
W połowie lekcji awansujesz ty!
 
T udał się mianowicie wczoraj do szkół (czytaj: wypchaliśmy go z Pisklakiem) - w kościółku niemalże naprzeciwko naszego osiedla otwarła się szkółka języka angielskiego. Za cztery miesiące nauki płaci się dość śmieszną cenę (mam nadzieję, że na koniec semestru nie trzeba się obowiązkowo nawrócić na ichniejszą denominację :), a jeszcze dają xionszkę i nawet dożywiają raz na kilka tygodni.
 
Zasiadłam więc wczoraj do mojego seminarium hebrajskiego, a T wystroił się w kantkę i odprasowaną koszulę w drobne krateczki i udał się również na naukę. (Pisklak się obija, bo ma akurat wakacje, ale normalne też miewał w czwartki swoje zajęcia.)
 
Nie mogłam się doczekać na jego powrót - z nerwów odpucowałam całą podłogę. Zaczynałam się już obawiać, że od razu po pierwszej lekcji zostawili go w kozie.
 
Aliści okazało się, że lekcja była całkiem przyjemna. Najsampierw trzeba było przejść drobny test kwalifikujący, po czym zaklasyfikowano T do średniaków. Zaprowadzili go do klasy, gdzie siedziały już cztery uczennice i gdzie od razu wdał się z Panią w dyskusję o naszym osiedlu (okazało się, że sąsiadka i nawet Pisklaka zna z widzenia, bo jak się widzi takie frędzle, to trudno nie zwrócić uwagi).
 
Nie minęły trzy kwadranse, a Pani wyszła i wróciła z drugą. Stwierdziły, że T powinien się jednak przenieść do starszaków, czyli na poziom trzeci. Takoż i powędrował do innej sali, gdzie już trzymali go do końca i dyskutowali o stanach ducha i odczuciach. Było nawet kilka nowych słówek, które T karnie spisał w pomarańczowym kajeciku - i dostał Zadanie Domowe! Następna lekcja w poniedziałek, więc pewnie będzie to zadanie odrabiał w niedzielę o dwudziestej trzeciej, albo w ogóle w poniedziałek w lancz na kolanie.
 
Grupka jest fajna, cztery osoby - więc w sam raz do nauki; nie ma litości, wszystko musi być po angielsku, bo jakże inaczej dogadałby się Polak, Boliwijczyk, Południowa Koreanka i Rosjanka? Chyba ciężko sobie wyobrazić większy rozrzut językowy :)
 
A ja zmagam się z tym izraelskim tłumaczeniem (w sensie o Izraelu) i idzie mi to jak po grudzie... myślałam, że rozdział naukowy był trudny, ale teraz dobrnęłam w ostatnim dodatku do spraw polityczno-historycznych i chwilami wymiękam. Ale przecież się nie poddam, trzeba zacisnąć ząbki i jeszcze przetrwać te kilka stron. Dowiem się przy tym niejednego, więc pod tym względem owo tłumaczenie jest chyba najbardziej pouczającym tekstem (ale i wymagającym), jaki przyszło mi przełożyć.

czwartek, 11 lipca 2013

1349. smętne rurki, czyli o tubajforach słów kilka

Udajemy się dziś na wielce pouczającą wycieczkę do wnętrza ściany, a to na skutek remontu odbywającego się właśnie w łazience. Gdyby ktoś chciał zobaczyć, jak wygląda wewnętrzna ściana tutejszego budownictwa - rzeczy mają się następująco:


W lustrze widać całą wnękę wanienno-prysznicową i nawet kawałek niebiesiej ściany - całkiem możliwe, że obejdzie się bez malowania :)


Portret tytułowych smętnych rurek - takie skrzyżowanie, które musi wymienić nam pan hydraulik.



A tu w środku jest prund.


I jeszcze jeden widoczek - w sam raz tam, gdzie kończy się płyta drajła (drywall) i znakomicie widać tubajfory.


W nagrodę za ciężką tyrkę remontową proponuję krakersiki - wczoraj pierwszy raz w życiu zrobiliśmy sobie takie coś i wygląda na to, że wciągamy do jadłospisu :)