Pokazywanie postów oznaczonych etykietą słownik. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą słownik. Pokaż wszystkie posty

piątek, 26 sierpnia 2016

16:55. KY 10: Burbon kulki, czyli sklep z czekoladą w Cave City

poprzedni odcinek | następny odcinek


Przez Cave City - miasteczko tuż obok Jaskini Mamuciej - prowadzi jedna główniejsza droga i podczas naszego pobytu przejechaliśmy nią chyba z tuzin razy. Skręciliśmy w końcu tam, gdzie szyld kusił napisem BOURBON BALLS. Spodziewałam się czekoladowych kulek przypominających rum balls, jakie rabia na święta koleżanka z pracy – czyli piłeczek z jakiejś masy z dodatkiem alkoholu.

Tu kulki były jednak skorupkami wypełnionymi płynem; do nich dokupiliśmy jeszcze porcyjkę Bourbon Walnut Fudge... cóż za wspaniały smak! Myślę, że spokojnie możemy tę łakoć uznać za kontynuację wczorajszego zwiedzania Jima Beama.

Smak to jednak nie wszystko; w sklepiku z czekoladą przeżyliśmy mini przygodę podróżowania powoli, a zarazem wśród lokalsów: pani przyniosła najpierw maciupkie próbki, choć w ogóle nie trzeba było nas przekonywać do zakupu. Opowiedziała potem o asortymencie – a że czekoladki robi się na miejscu, zna wszystkie szczegóły.

Zapytała, skąd jesteśmy i kiedy powiedzieliśmy, że z Chicago, a korzeniami z Polski, przywitała nas całkiem przyzwoitym Jak się masz. Okazało się, że jej małżonek jest polskiego pochodzenia, a teściowa była w ogóle stuprocentową Polką (co brzmi trochę dziwnie, ale przy określaniu wielonarodowościowych rodowodów w tym kraju ma sens). I pani lubi bardzo polskie jedzenie, z wyjątkiem jednej tylko potrawy – kiszki.

Rozmowa się rozwinęła; a co zwiedzamy, a gdzie jedziemy – rzuciłam, że śpimy na kampingu Singing Hills, a pani na to, że w takim razie przysługuje nam 10% zniżki. Pochwaliliśmy warunki na kampingu i ogólne przygotowanie gospodarzy – okazało się, że to brat i bratowa Pani Czekoladziarki.

Bourbonowy fudge zjedliśmy po kawałeczku w namiocie, gdy zaczęła się już nocna ulewa. Kto by pomyślał, że w tym dość prymitywnym sposobie podróżowania natrafimy na takie delicje.

---

A cóż to jest ten fudge? Szukam dobrego polskiego odpowiednika, ale bezskutecznie; fudge to fudge, a jeśli słownik podpowiada nawet krówka, cukierek czy masa karmelowa, to nie oddaje rzeczywistego charakteru tego smakowitego zjawiska. A fudge można sobie sporządzić samemu, przepisów w internetach nie brakuje, jak choćby tu czy tu.

A kolację na kampingu robimy tak.

środa, 24 sierpnia 2016

16:54. KY 9: W wijolesie, czyli okna krasowe



Po późnym lanczyku postanowiliśmy zajrzeć jeszcze na drobne szlaczki w okolicy Jaskini Mamuciej – jeden z nich znajduje się w południowej części parku narodowego, przy całkiem innej drodze, i prowadzi do potężnego zapadliska, na dnie którego widać kawalątek błotnistej rzeki. Woda nawet nie płynie, tylko tworzy spore kałuże o odcieniu "mała kawa, duże mleko".


Zeszliśmy na dno przepaści, by na własnej skórze odczuć głębokość zjawiska; nie było, na szczęście, komarów – doszliśmy do wniosku, że w tak wilgotnym powietrzu nie dają po prostu rady machać skrzydełkami. Pot lał się z nas strumieniami, parowały okulary... parowały okulary, jak w saunie jakiej! Takie zjawisko to dla nas nowość, żeby w normalnym lesie, na zwykłym spacerze zaparowaly szkiełka. I zdjęcia też wyszły zamglone.




Nie było żadnych zwierząt – pewnie też im się nie chce nic robić w takiej duchocie. Natknęliśmy się jedynie na Haploa clymene, ćmę z odwróconym krzyżem i kilka płaskich, kolorowych wijów Polydesmida...




...oraz na miriady wijów brązowych, których prawdziwej nazwy nie udało mi się znaleźć. Zeszliśmy na balkonik pod skalną półkę, oparłam łokcie na poręczy, patrzę – a tu obok zasuwa taki wielonóg... a obok drugi, a na całej poręczy dziesiątki, a na skale nad głową setki!!!


Potem już niczego w tym lesie nie dotykaliśmy bo wije wiły się po zwalonych drzewach i nawet po jeszcze żywych, po poręczach i po wszystkich mostkach.

Szukając informacji o wijach odkryłam ciekawostkę językową. Myślałam, że millipede i centipede to to samo, przynajmniej w użyciu potocznym. A tu nie! Centipedes mają po jednej parze nóg na segment i po polsku nazywają się pareczniki, a millipedes to dwuparce i mają po dwie pary nóg na segment. Oczywiście są i inne różnice, ale to widać od razu.

No a jak powiedzieć po angielsku stonoga? Widzę, że istnieje coś takiego jak woodlouse, czyli dosłownie (choć bez sensu) wesz drzewna. Artykuł w Wikipedii podaje, że pospolitych nazw jest sporo i różnią się zależnie od regionu. Zdaje mi się, że na Środkowym Zachodzie powiedziałoby się potocznie roly-poly. Wszystko to jest, rzecz jasna, nie do końca ścisłe, bo potoczne określenia robali niekoniecznie pokrywają się z systematyką. W każdym razie stonoga to nie wij :)

Drugi szlak znajdował się nad rzeką – Green River się ona zwie i tam, gdzie do niej zeszliśmy, rzeczywiście wygląda zieloniutko. Nie była to jednak główna ciekawostka; od koloru bardziej interesujący był jeżdżący na linach prom, w ciągu minuty z małym okładem transportujący auta na przeciwny brzeg.




Przy promie jest też krótki szlaczek do kolejnej podziemnej rzeki – Echo River wydostaje się tu z jaskini i spływa do Green River; ciężko trochę to wypatrzyć, bo miejsce wypływu przypomina raczej brudne bajorko, a nie krystaliczne źródło. Niemniej jednak dzięki wiszącym tuż nad ziemią mgłom (wspominałam już, że było wilgotno? :) niektóre widoki były całkiem magiczne.





wtorek, 15 marca 2011

919. słowa, kwiaty, kolory, faktury

Kobietki z Collage Cafe jakiś czas temu zaczęły akcję słownikową. Oczywiście bardzo mnie to kusiło, ale jakoś się nie zebrałam do akcji. Teraz jednak wpadł mi do głowy pomysł utylitarny, z tym, że nie wiem, na ile będzie on "artystyczny". Otóż myślę o sporządzeniu słownika dla wnusi Alusi - Ala zaczyna dźwięczeć pierwszymi słowami, więc stoimy już na progu porozumiewania się :) Słowa trzeba będzie ćwiczyć, żeby polszczyzna jak najlepiej zapisała się jej na małych szarych komórkach, żeby potem się nie popsuła, kiedy przyrzuci się ją angielszczyzną.

Takoż i moje słówka będą proste, rzeczownikowe zapewne - na kartonikach 3x3 cale, czyli 7,5 x 7,5 cm. Zostaną przedziurkowane i spięte kółkiem, co utworzy swego rodzaju książeczkę. Będzie też można kartoniki rozłożyć, wykorzystać do gier, układanek... o ile babci szkieuce starczy zapału na stworzenie większej ich ilości.

I rozumiem, że lawenda nie jest najbardziej podstawowym słowem w dziecięcym słowniku, ale gdzieś trzeba było zacząć, a akurat napatoczyły się w pracy obrazki z lawendami :)

I jeszcze dorzucę (delikatnie, coby się nie potłukły) stertę jajecznych prefabrykatów, nad którymi pracuje się od kilku dni. Jajca są szmatkowo-pasmanteriowe, więc z radością grzebię w pudłach pełnych przydasiów (i, jak zwykle, ubywa ich tycio-tycio, redukcja zasobów minimalna...). Dowiedziałam się przy tym, że na przykład przylepianie błękitnej aksamitki na kleju nie działa - zostają plamki :( Spróbuję przytwierdzić jakieś ząbki albo coś na wierzchu, może się zamaskuje. Bo szkoda mi wyrzucić te dwa jajca.