wtorek, 31 lipca 2007

the day after the day after tomorrow

W ramach przygotowań organizmu do Wyprawy smażę się w aucie, z premedytacją nie włączając klimy, co najwyżej delikatny wiaterek, na jedynce, nie więcej.

poniedziałek, 30 lipca 2007

dwanaście zdjęć z weekendu

Weekend przeleciał z prędkością odrzutowca, a wrażeń jest tyle, że podjęto uchwałę o wyhamowaniu przez następne cztery dni, bo a) powoli przytyka się urządzenie do rejestrowania wspomnień, b) trzeba się przygotować do Wyprawy. Nie nadążamy też z kronikami tekstowymi i fotograficznymi.
Tak więc w bieżącym tygodniu siedzimy w domu, ewentualnie z jednym wyjściem do sklepu z papierem, bo mam kupon na 5 darmowych kartek i przecież nie mogę pozwolić, żeby przepadł, a ważny jest tylko do końca lipca.
W sobotę udałyśmy się na babską wyprawę do Milwaukee, jakieś 100 km na północ, do Wisconsin. Głównym celem było muzeum sztuki, a przede wszystkim sam budynek przypominający wielką łódź (muzeum jest na brzegu jez. Michigan). Najciekawszym elementem są ruchome „skrzydła” dachu, ale widziałyśmy je tylko w pozycji złożonej. Wnętrze wygląda jak-nie-z-tego-świata; wszędzie biało i lśniąco, z błękitem przezierającym przez szpary w dachu... i jak się to wszystko trzyma, że takie sklepienie nie spada?


Kolekcja dzieł nie jest być może zbyt wielka, ale jest kilka obrazów impresjonistycznych i kilka przedmiotow bardzo starych, na przykład egipski sarkofag czy malowidło Madonny z 14 wieku. Obejrzałyśmy też wystawę specjalną – kilkadziesiąt obrazów Camille Pissarro. Za każdym razem zadziwiam się nad talentem malarzy, którzy z kolorowych ciapek tworzą takie niesamowite dzieła! Ustaliłyśmy, że najbardziej podobają nam się dwa obrazy: wiosenne roztopy oraz kwieciste zbocze. (Zdjęć z Pissarra nie mam, bo nie wolno było. Pożyczyłam z netu.)

Powyższy obraz był NA PEWNO; co do poniższego nie mam pewności.

Udałyśmy się potem w kierunku autostrady, a podrodze natknęłyśmy się jeszcze na meczet.

W drodze powrotnej, jako że miałyśmy trochę czasu, zahaczyłyśmy o piękny nadjeziorny park stanowy Illinois Beach. Jak ja lubię, kiedy idzie się wśród zielska i potem nagle pojawia się woda bez końca – i te kolory! Można stać i się gapić. Tym bardziej, że na jednej z plaż pływali sobie na deskach zaprzągniętych do wielkich tekstylnych skrzydeł, zasuwali po wodzie tak, że czasem wręcz odrywali się od powierzchni. (Czasem też znikali pod wodą, ale tylko na chwilkę.)


Myślałam, że w niedzielę będzie jakiś spokojny dzień, ale z głosowania wynikło, że pojedziemy do Muzeum Nauki i Przemysłu (jakoś bardziej mi pasuje nauki i techniki... ale industry to przemysł, więc jeśli się chce tłumaczyć słowo w słowo...) Widzieliśmy takie mnóstwo wszystkiego, że pamięć się przepełnia i trzeba liczyć na zdjęcia. Najbardziej mnie chyba zaskoczyła gigantyczna kolejka – najpierw myślałam, że zrobili model Chicago widzianego od strony jeziora, potem, że jest to Miasto z przedmieściami, a na koniec, jak już przeszłam za łańcuch górski, okazało się, że model sięga aż do Pacyfiku! Po tym wszystkim jeżdża niczym wije śliczne małe pociągi, zatrzymują się czasem na stacjach, wjeżdżają do tuneli, turlają się po mostach... Nie wiem, ile miejsca zajmuje ta cała instalacja, ale z pewnością jest największa, jaką widziałam. W każdym razie nad nią wisi prawdziwy Boeing (który też się zwiedza.)
Z innych działów można wspomnieć anatomię człowieka z wielgachnym modelem serca, do którego się wchodzi, dział kosmosu z kapsułą, która była na Księżycu, dział o Internecie, o technikach przedstawiania obrazów (całkiem ciekawie wyglądaliśmy w termowizji :). I jeszcze genetyka, wahadło Foucaulta, dział robotów, stare statki i samochody, trójwymiarowy film o rafie koralowej, łódź podwodna, lotniskowiec, replika starego miasteczka z kinem i filmem Chaplina, astronomia, dział energii z modelem prętów z elektrowni atomowej, dział o ropie naftowej... Aha, i jeszcze zjazd do kopalni: wychodzi się na kilkupiętrowy szyb, czeka w kolejce (niestety... ale nawet nie była bardzo długa), po czym zwożą ludzi windą niby do kopalni 200 m pod ziemię. Wszędzie czarno, „wyngiel”, zakręcone chodniki, a przewodniczka w górniczym uniformie opowiada o kopalnianych zagrożeniach i demonstruje działanie kilku bardzo hałaśliwych maszyn, a pośród tego przewożą jeszcze zwiedzających telepiącą kolejką z metalicznym szczękaniem. Ledwo nam czasu starczyło na obejście całości, a ostatnie części przelatywaliśmy szybko; astronomii nawet nie skończyliśmy, bo przyszedł strażnik i wyprosiwszy nas, zgasił światło.
Oto część kolejki oglądanej z balkonu:

Jesteśmy w termowizji!

To musiał być człowiek o naprawdę wielkim sercu...

Wahadło Faucaulta.

Tomek zawiózł nas następnie na Chińczykowo, do najmniejszego chyba parku na świecie, wciśniętego między rzekę a tory kolejowe, autostradę i osiedle mieszkaniowe, gdzie domki są ciasno koło siebie, ale świecą schludnością i staraniem właścicieli. Tuż obok jest chiński rynek (akurat odbywał się jakiś „odpust” ze straganami) oraz małe centrum handlowe. Wdepnęliśmy tam do malutkiej restauracyjki „Wielki Mur”, gdzie jedzenia dano nam tyle, że jeszcze dziś będziemy mieć z tego obiad. Smakowało bardzo znakomicie, a dodatkową atrakcją był fakt, że dookoła byli sami Chińczycy i nawet rachunek nabazgrany był chińskimi krzaczkami.Potem jeszcze zaliczyliśmy – głównie w celu zakupienia pamiątkowej chińskiej łyżeczki – chińskiego dolarowca o najwęższych przejściach między półkami, jakie kiedykolwiek widziałam. Jest tam jednak tyyyyle fajnych przedmiotów, szczególnie miseczek.. szkoda wielka, że nie są mi potrzebne. Trzeba było też zajrzeć do chińskiego spożywczego; dobrze, że chińską dzielnicę zwiedzaliśmy w takiej właśnie kolejności, bo inaczej R za nic nie dałaby się zaciągnąć do restauracji, obejrzawszy we wspomnianym sklepie suszone koniki morskie, jelenie rogi, ogórki morskie i ptasie gniazda. „Wielki Mur” wpisujemy jednak na listę knajpek do odwiedzania, jeśli się będzie w tamtejszej okolicy.

piątek, 27 lipca 2007

Fotoblogasek z dodatkiem muzyczno-okulistycznym

Ale przygoda!
Pojechałyśmy wczoraj z R do hinduskiej świątyni jakieś 20 minut stąd. Cel był taki, żeby obejrzeć zewnętrze dwóch gęsto rzeżbionych budynków, białego (mandir właściwy, czyli świątynia) oraz brązowego (zdaje się, że centrum kulturalne), wejść do środka, trzasnąć kilka zdjęć.
A tu okazało się, że trafiłyśmy na jakieś święto, bo cały dzień trwał post, a w mandirze – akurat kiedy przyszłyśmy – otwarto szafy ze złocisto-kolorowymi bóstwami. Śpiewne dźwięki słychać już było, kiedy wędrowałyśmy podziemnym przejściem do mandiru (bez obuwia, bo zostawia się je w przegródkach przy wejściu przez brązowy budynek, osobno kobiety, osobno mężczyźni.) Pognałyśmy zatem, żeby zobaczyć, co tam robią i w sumie chciałyśmy tylko zajrzeć pobieżnie, ale natychmiast usadzono nas na wyglańcowanej posadzce wśród całego stada Hindusek w przekolorowych sari. Otwarto właśnie wspomniane wyżej szafy, a wśród bogato rzeźbionych kolumn i sufitów brzmiały śpiewy i klaskania. Niesamowite wrażenie – z jednej strony miewam czasem obawy w takich okolicznościach, że każą robić coś dziwnego, a nie przystającego do mojej religii – ale z drugiej gna mnie ciekawość i jakiś jednak szacunek dla ludzi religijnych.
Po kilku pieśniach zaczęto chodzić z tacą, na której tkwiła cienka świeczka. Dawało się na tę tacę pieniądze (nic w tym dziwnego), ale zarazem pobierało się ze świecy „moc”, którą następnie wcierało się we włosy, sobi i ewentualnie towarzyszącemu potomstwu. Nie skorzystałyśmy.
Potem wyszłyśmy na zewnątrz i połaziłyśmy jeszcze po okolicy, nadal pod wrażeniem śpiewów i kadzidełek. Jest to przedziwne miejsce – na standardowych przedmieściach można wpaść na chwilę w kawałek zupełnie innego świata.
PS. Wewnątrz zdjęć się nie robi – zamieszczam zatem zakupione w ichnim sklepiku pocztówki.
To pierwsze zdjęcie ma trochę nieziemskie kolory, ale tak właśnie proponował PhotoShop... i niech mu będzie, bo miejsce było ODMIENNE.

W fontannach płynie barwiona na turkusowo woda.

Wifdok mandiru z boku.

Szczegóły rzeźbione na ścianie.

Kopuła w mandirze - trudno powiedzieć, co jest wklęsłe, a co wypukłe.

Perspektywa między kolumnami w świątyni i jedno z bóstw.

Wnętrze budynku brązowego - rzeźbienia w drzewie tekowym.

Uff, jesteśmy na zewnątrz - mogę robić zdjęcia wszystkiego!

Prawda, że jest tu inaczej?

Szczegół postaci przy fontannie.

Bye, Bye, Neon
Wysłałam zgłoszenie do organizacji charytatywnej, żeby sobie przyjechali zabrać neonkę. Chlip! Łzy miałam w oczach, wypełniając formularz, ale trudno. To “tylko” sterta metalu i szkła. Pierwsza sterta w moim życiu… kobalta już lubię, wiadomo, ale jak przyjadą zabrać neona, to może się nie odejść bez chlipnięcia.
Przy okazji doznałam zaskoczenia językowego, bo po zapodaniu formularza wyskoczyło mi takie coś:
A tower will contact you within 72 hours to pick up your car.
Myślę sobie: co za wieża będzie do mnie dzwoniła I po co? Jakąś wieżę mają, jak na lotnisku, czy jak? Żeby widzieć całą okolicę? A to przecież chodzi o tower, czyli instytucja holująca, od tow / tow away!
Nowe oczki
Chciałam sobie zamówić nowe kontakty, żeby podczas wielkiej wyprawy do „piekła” móc nosić okulary słoneczne. A tu zonk – trzeba podać informację o swoim okuliście, żeby ten mógł potwierdzić stan ślipiów. Takoż i musiałam sobie wtrymiga zaklepać wizytę – na dzisiaj na czternastą – u okolicznego okologa, gdzie można również zakupić soczewki. Są one jednak droższe, niż przez internet, ale może uzyskam jakąś zniżkęz ubezpieczenia. Co mnie zmusiło do szybkiej wizyty w domu celem pobrania karty ubezpieczeniowej, z nadzieją, że R siedzi w chałupie, a nie wędruje po okolicy, jako to ma w zwyczaju, bo dałam jej moje klucze do mieszkania. A skontaktować się nie mogłam, bo komórka dziś jest ze mną. Wszystko się jednak jak do tej pory udało – może zniżka będzie!
Miuzik
Przyniosłysmy z R stosik płyt z biblioteki. Chłopaki wzięły sobie do auta muzykę indiańską, a my słuchamy pięknej dwu-płyty „Music of a People” – utwory związane z Żydami. Jest Exodus, i Bubliczki, i Hatikva, i Szalom alejchem, i Sun Rise, Sun Set, a wszystko w pięknym wykonaniu Londyńskiej Orkiestry Festiwalowej i chóru.
Oprócz tego mamy też płytkę z muzyką z wpływami chińskimi – 12 dziewczątek gra na chińskich instrumentach, wykonując utwory tradycyjne oraz „zachodnie”.
No i jeszcze te hinduskie śpiewy wczoraj w świątyni...
A dziś rano z radością odkryłam, że w kobalcie grajownik odtwarza również mp-trójki! Może to nic dziwnego dla ogółu ludzkości, ale przypominam, że w neonce była tylko kaseta, i to zacinająca się ostatnimi czasy.

czwartek, 26 lipca 2007

pyr pyr pyr

Wspomnienie z zeszłej soboty - rozłożyłyśmy się z piknikiem pod muzeum kolejnictwa, a tu akurat traktory zaczęły jechać. Chyba ze sto.

I jeszcze z partyzanta - link jeden i drugi do ciekawych żaluzji.

Oprócz tego - siedzę w pracy i jakoś wyjątkowo dużo papierów na mnie czyha... wracam więc do czynności redakcyjnych. Na deser jeszcze rzucę link do nowo-odkrytego forum - zdjęcia z Ameryki Północnej. Jeden z uczestników, niejaki voyager747 ma piękne fotki (tu i tu) miejsc, do których się wybieramy. A tu jest cała kolekcja.

środa, 25 lipca 2007

udało mi się zrobić coś z papieru

Jak to przyjemnie grzebnąć coś w papierze! Siedziałyśmy wczoraj z R przy kraftowym stole w niejakim tłoku, bo strasznie dużo mam tam przedmiotów. Ona poprawiała spodnie, a ja wydzióbałam taga dla Laury, koleżanki z sąsiedniej dziupli, która przechodzi właśnie ciężki tydzień w pracy, bo w sobotę wyjeżdża na urlop. Przypuszczam, że będę miała podobne odczucia w przyszłym tygodniu.
Tematyka taga jest letnia - łódź, natura (kwiatysie) i drink, bo zapewne tego właśnie Laura będzie doświadczała w Minnesocie.


Poza tym - R zwiedza, wczoraj pojechali z Tomkiem do Lincoln ZOO i do tamtejszej palmiarni, a potem zaniosło ich do Czerwonego Jabłuszka i pod replikę krzywej wieży w Pizie. Zdjęć na razie nie zamieszczam, bo zajmuję się albumem z wycieczki. Można nawet powiedzieć, że jestem ghost writer, albo ghost picture-uploader, bo powiadomienia przychodzą jakoby od R. Ponieważ przychodzą również DO R, wydaje się jej, że pisze maile do samej siebie, po czym o nich nie pamięta.
Na sobotę planujemy wyprawę do Milwaukee, do tamtejszego muzeum sztuki, bo budynek autorstwa Santiago Calatravy jest przeciekawy, a i eksponaty mają całkiem niezłe. Dodatkowo dostępna jest właśnie wystawa Camille Pisarro. Trochę niepokoją mnie wielkie wykopki, jakie od kilku lat trwają w centrum miasta, ale może sobie jakoś poradzimy. W końcu w zeszłym tygodniu zawracałam tylko raz, a to dlatego, że chciałyśmy jechać na wschód, a w wybranym miejscu zjazd z autostrady jest tylko na zachód.
Jeśli starczy czasu, to przedsięzabierzemy też objazd na indiańskie kurhany w Aztalan. Co prawda nie ma tam niczego oprócz trawiastych górek i rekonstrukcji palisady, ale zawsze można uruchomić wyobraźnię, a także obejrzeć albumik o kurhanach w Cahokii, jaki mam w posiadaniu.
A poza tym trwają przygotowania do Wyprawy - nie mogę się już doczekać, ale jak pomyślę, ile mam jeszcze rzeczy zrobić... brrr. Dopiero w samolocie klapnę sobie na czterech literach i odetchnę z ulgą, włączając tryb "wakacje". I pustynie. I kaktusy.

poniedziałek, 23 lipca 2007

sprawozdanko

Dzisiaj będzie sprawozdanko z wczorajszej wycieczki do Starved Rock State Park oraz Aux Sable Aquaduct. W dalszej kolejności umieści się jeszcze wyprawę na Warren Dunes w Michigan (piątek), oraz Illinois Railway Museum i Anderson Gardens w Rockford (sobota).

Najsampierw zajechaliśmy na śluzę koło miejscowości Utica - trafiliśmy akurat na wpływanie łódek z niższego poziomu i zamykanie wrót. Na pierwszym zdjęciu jest tama i widoczna za nią skała Starved Rock (legenda mówi, że jedni Indianie zapędzili tam innych Indian w zemście za zabicie ich wodza Pontiaca; zapędzeni byli zawzięci i nie poddali się, lecz woleli umrzeć z głodu i stąd nazwa; historyjka ta nie ma jednak potwierdzenia naukowego.)


Tu zamykają się potężne wrota; za moment od dołu zacznie wpływać woda. Przez długi czas myślałam, że woda sączy się przez wrota i w ten sposób się wyrównuje, ale na większych śluzach zapewne żelastwo by nie wytrzymało, a poza tym trwałoby to w nieskończoność.

Wsadziliśmy potem nos do minimuzeum w parku stanowym. Ciekawostka - sum, który siedzi sobie w dziupli i widać naród meldował ciągle obsłudze, że ryba utknęła i trzeba ją ratować; przylepiono więc na szybie wiadomość od suma, że on po prostu tak lubi.

Udaliśmy sie nastepnie w droge, w gore i w dol, po parkowych kanionach. Oto pierwszy z nich - French Canyon, zdaje sie. Wchodzi sie przez przewezenie ze strumykiem na dnie, a potem jest dziura, do ktorej wlewa sie ciurczkiem woda:

Po znacznej ilosci schodow w gore i w dol dotarlismy do dna najglebszego kanionu, uprzednio onejrzawszy go z tarasow na gorze:

Okazuje sie, ze nawet "nudny", brazowy motyl ma piekne wzory i potrafi usiasc na belce tam, gdzie jest malowniczy sek.

Kwiatow zbyt wiele nie bylo, glownie intensywna zielen; a jesli byly, to glownie delikatne, niebieskie dzwonki z wystajacymi czulkami:

Druga atrakcja - Aux Sable Aquaduct, czyli bezkolizyjne skrzyzowanie rzek, o ktorym pisalam juz kiedys na starym blogu i nawet byl w tej sprawie film.

Tu mamy na pierwszym planie kanal w metalowym korytku, a pod spodem rzeke Aux Sable i most drogowy.

Bonusik: po powrocie do domu T odpalil teleskop i ogladalismy Ksiezyc wschodzacy na niebieskim jeszcze niebie.

Widzielismy jeszcze przeciekawe dzikie zycie - wija dwuparca (to nie jest nazwa gatunkowa, tylko jakis wyzszy stopien klasyfikacji; dwuparzec dlatego, ze w kazdym segmencie ma po dwie pary nog; moze dochodzic do 400 odnozy, a jakis rzadki gatunek nawet ponad 700!) Probowalam sfilmowac, ale wyszlo mi raczej nedznie, szczegolnie po zaladowaniu do Tubki. Znalazlam jednak filmik, na ktorym znakomicie widac falowy ruch odnozy. Co ciekawe, fala po drugiej stronie wija jest w odwrotnej fazie, tzn. jesli prawa noga numer 43 jest podniesiona maksymalnie w gore, to lewa noga numer 43 bedzie stala na ziemi, ale tylko przez chwilke, bo fala plynie zaskakujaco szybko.


Poza tym pracuje sie nad nowym albumem zdjeciowym z wypraw podejmowanych tego lata w zwiazku z wizyta R, wiec wkrotce bedzie wiecej zdjec.

piątek, 20 lipca 2007

plany na weekend

Dzisiaj Tomek wiezie R tu.
Jutro robimy babski wypad tu i tu (włączta sobie dźwięk!) Być może również tu - jeśli starczy czasu.
W niedzielę będzie wyjazd w trójkę tu.
Na poniedziałek zaplanowano to.

czwartek, 19 lipca 2007

apokalipsa czyli objawienie

Apokalipsa kojarzy się ludziom albo ściśle biblijnie (rzadziej), albo negatywnie - że katastrofy, koniec świata i Dies Irae. Ja jednak zamierzam skorzystać z pierwotnego znaczenia greckiego słówka - objawienie - i zapodać trasę wycieczki, do której pozostały jeszcze dwa tygodnie, ale już tupię z niecierpliwości. W końcu jedziemy na moje ulubione tereny! Jeeeeee!

środa, 18 lipca 2007

Bąble jak pomidory

Prawdopodobnie około południa odpadną mi dziś nogi, kiedy tylko zorientują się, że istnieją. Po wczorajszej łazędze pod hasłem „Chicago by night” mam uwiąd kończyn dolnych. Nie jestem przyzwyczajona do stawiania takiej ilości kroków w danym odcinku czasu. Warto jednak było! Napasłyśmy wzrok przepięknymi widokami Miasta w dzień, o zachodzie słońca i po nocy.
Zaturlawszy się pociągiem, szłyśmy najpierw ku jezioru, zadzierając co rusz głowę, bo budynki są niesamowite. Co kilka kroków jest pocztówka.

Wędrowałyśmy sobie potem ulicą Michigan, podziwiając miejskie kaniony.

Nad jeziorem odsiedziałyśmy conieco przy akompaniamencie dzwoniących łódek. Przydały się ciasteczka na nabranie sił na dalszą wędrówkę.

Trzeba było zaliczyć Buckingham Fountain, ale okazało się, że nie ma do niej dojścia bezpośrednio znad deptaka nad jeziorem, a nie chciało nam się naginać do świateł, więc tylko zaliczyłyśmy z pewnej odległości.

Kolejnym etapem był Millennium Park – pierwsze zaskoczenie: chaszczowate pole rozmaitych kwiatów, podejrzewam, że preriowych – na pamiatkę krajobrazu Illinois sprzed przybycia osadników.

Kawałek dalej jest korytko, w którym można pomoczyć zbolałe odnóża, ale nie należy w nim stać, jak upomniała mnie pani policjantka.

Mój ulubiony obiekt w parku – Fasolka.

Suniemy dalej Michigan Avenue - na skrzyżowaniu Michigan i Illinois zapakowałyśmy się do autobusu i zajechałyśmy na Navy Pier, skąd widać było piękną panoramę miasta... o wiele fajniejszą, niż udało mi się sfotografować bez statywu.

Posilając nadwątlone siły Najdroższymi Preclami Świata podziwiałyśmy wielkie koło diabelskiego młyna:

Ku uciesze gawiedzi są tam też dwie mniej mrożące krew w żyłach karuzele.

Wracałyśmy przez Crystal Gardens, pełne palm i łuków z wody, których nie powinno być (a może jednak gdzieś tam są jakieś rurki?)

Ostatnią atrakcją był wyjazd na czubek Hancock Building i oglądanie nocnego Miasta z wysokości około setnego piętra.


Potem już leciałyśmy pędem na stację, bo (ha! ha!) planowałam powrót pociągiem o 21:40, a tu ledwie się wyrobiłyśmy na 23:40. I na dodatek pociąg nie pobrał od nas opłaty za przejazd :).

poniedziałek, 16 lipca 2007

Fotoblogasek

Coś mi się zdaje, że przez najbliższy miesiąc refleksji będzie niewiele, za to napcham zdjęć z miejsc zwiedzanych z Rutką.
Odbieranie z lotniska trwało dość długo, bo ja uporczywie tkwiłam przy wyjściu wskazanym na monitorze, a R akurat zjawiła się w drugim i też tam sobie stała. Znalazłyśmy się po jakichś dwóch i pół godzinach od lądowania.
W sobotę pojechałyśmy do Garfield Park Conservatory. W każdej szklarni jest inny klimat albo rodzaj roślinności. Mamy więc przykładowo Fern Room:

Na zewnątrz też są ogrody. Przykład - kopia części ogrodu Claude'a Moneta w Giverny:

Kaktusy zadziwiają swą różnorodnością. Człowiek myśli "pustynia" - niewiele co się dzieje, a tam tyyyyle bogactwa!

Zdjęcie z niedzieli. W pobliżu skrzyżowania North Ave i 25-tej malują bańkę z wodą (albo budują rakietę na księżyc wedle teorii Tomka) i całość okryto płótnem:

Pojechaliśmy do Baha'i. Po drodze do świątyni przechodzi się przez ni to rzeczkę, ni to kanał o przedziwnym kolorze. Akurat przypłynął gość na kajaku i jeszcze dodał do tej niezwykłej kolorystyki. Zdjęcie prosto z aparatu, bez żadnego podkręcania w PhotoShopie.

Świątynia Baha'i na tle niesamowicie niebieskiego niebka.

Kolejna atrakcja - Tomkowa budowa. "Kto ma uszy, niechaj słucha" i zadziera głowę. Patyczki pięknie pachną, czego niestety nie udało się ująć na zdjęciu.

Dotarliśmy wreszcie do muzeum starych samochodów w Volo. Głosuję obiema rękami za przywróceniem kolorków! Dawniej to musiało być radośnie na ulicach, a teraz jeżdżą czarne, białe, srebrne kaloryfery i na okrasę gdzieniegdzie czerwony. Oraz nasz kobalcik.

Pradziadek Tomkowej Impali w kolorzo koral-metalik. Chrom, skrzydełka - jak na filmie z Elvisem. Z tyłu instalacja postaci z "Blues Brothers".

I jeszcze autko o kształcie niezwykłym, razem z chyba autentykiem z "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Brrr.