czwartek, 31 lipca 2008

Przejaśniło się… | Brightening up

Ucho już prawie w normie – zgodnie z Wikipedią przechodzi po siedmiu dniach.
Pierwsza lekcja wczoraj nawet dość, raki pamiętają sporo słówek, ale schody zaczną się w sobotę, jak będziemy powtarzać czasowniki, tworzenie zdań i słowa pytające.
Pisklak zrobił kolejne kroki w szkole. Dostał PIN, adres emailowy i konto na stronie szkoły. Zalogował się – a tam nie dość, ze od razu było wiadomo, na jakie kursy jest zapisany, to od razu wyskoczył guzik z połączeniem do listy książek, jakie mu są na te kursy potrzebne, link do szkolnej księgarni wraz z wykazem cen książek używanych i nowych, oraz możliwość natychmiastowego zakupu. No już bardziej chyba nie można podtykać wiedzy pod nos – ewentualnie jakby jeszcze te podręczniki dostarczali delikwentowi do domu.
The ear is almost fine – just like Wikipedia said, it took seven days to heal.
The first Polish class yesterday was quite good, the kids remember lots of words. It’s going to get more tricky on Saturday, though, because we will be revisiting action words (“verbs” means nothing to them), putting together sentences and using “question words”.
The Younger Unit has made some more progress at school. He received his PIN, email address and an account on the college’s Web site. He logged in – and right away the system knew which courses he is registered for. What impressed me even more was the list of books he needs, together with a link to the school bookstore and pricing for the used and new books. And the opportunity to purchase them online. Knowledge really gets shoved in kids’ faces – the only other thing they could do would be delivering them books to the students’ desks!

Pora teraz na obrazki. Najsampierw – legitymacja Jego Wysokości Studenta.
And now – a few pictures. First, the ID card of His Student Highness.

Z tydzień temu Pisklak wracał wieczorem do domu i na szybie w klatce schodowej natknął się na takiego zwierza – miał co najmniej z dziesięć centymetrów średnicy. Niesamowite – całe to futerko i szczoteczkowate czułki!
A week ago The Younger Unit was returning home in the evening and this is what he saw in the hallway. A big furry beast, with comby antennae!

Ateciaki z Finlandii. ATCs from Finland.

Ateciaki z Seattle – ciekawa technika, której niestety nie widać na zdjęciach. Dziełka są mianowicie woskowane – skleja się kilka warstw (tutaj przykładowo serwetki), a na wierzchu właśnie ten wosk, tylko nie wiem, jak się go aplikuje. W każdym razie daje to niesamowite kolory.
ATCs from Seattle – a very interesting technique, involving tissues and wax. I don’t know yet how it’s done, but I’ll surely find out one day!

Od Marthy przyszły też fantastyczne obrazki – szczególnie ten po prawej. Chyba go sobie w jakieś rameczki oprawię i umieszczę na ścianie w pracy, gdzie będę go mogła stale oglądać. Tłem jest arcyciekawy papier, również z tej samej wymiany.
Martha from Seattle also sent me two amazing pictures. I absolutely love the one on the right – goes together perfectly with my Japanese Graphic Art book. I think I will frame it and hang it on a wall.

środa, 30 lipca 2008

Wiktoria? | Victory?

Jeszcze nieśmiało, ale się cieszę... Babiszon z Chicago Title oddzwonił i bardzo grzecznie zapodał, że wyśle odnośną dokumentację FedExem i będę ją miała w szkieukowych łapkach w piatek! I tak mam niemiłe odczucia względem tego, że musiałam zadzwonić do menadżera i zakablować, ale trudno. Kobieta sama jest sobie winna.
Może wreszcie się przejaśnia. Pisklaka przyjęli do szkoły (college, niemożebyć), pisał wczoraj testy dla ustalenia ile umie, angielski zaliczył koncertowo, matematykę pół na pół, bo już pozapominał. No i słówka się pewnie trochę do tego dołożyły. Planuję więc w mojej macoszej główce, że jak już zdobędzie podręcznik(i), to trzeba będzie przejrzeć początek i zrobić ściągę ze słówek. Sama się chętnie naumiem kilku nowych.
Obawialiśmy się trochę, że trzeba będzie wyskoczyć z góry pieniędzy za tę szkołę, ale okazuje się, że póki co chcą tylko opłatę za pół roku, nie za cały. Uff. Dostał następny kawałek plastiku ze swoją paszczą i jest Jaśnie Student. Następny krok – zdobycie książek, najlepiej używanych.
Wczoraj zebrałam się w sobie i zrobiłam grubsze porządki, powyrzucałam conieco papierów, naciupałam sobie baz do ateciaków, zrobiłam pudełko z papierami do wysyłania z ateciakami... A dzisiaj zaczynam trzeci rok uczenia polskiego. Zobaczymy, ile raki pamiętają po wakacjach.
Quietly rejoicing – the woman from Chicago Title called back and very politely explained that she is FedExing all the documentation and I will have it in my hands Friday. Yippeee! I still have the nasty feelin that I had to become a snitch and call her manager, but oh well. It’s her own fault. I wouldn’t, if she had EVER called back.
Maybe there is a light at the end of the tunnel… The Younger Unit is signed up for college, he took the placement tests yesterday. He passed English with flying colors, and got 50% in math. He forgot a lot of stuff from high school, and also the vocabulary may have been a little of a problem. So I’m planning in my step-mother head that as soon as he obtains the coursebook, we will have a look and perhaps create a voc cheatsheet. I’ll be glad to learn a few new words myself.
We were worried that we would have to pay a whole mountain of money for the whole year, but it turned out that for now he only needs to pay for one semester. They gave him another piece of plastic with his face on it, so he is His Student Highness now. Next step – getting the books, preferably used ones.
Yesterday I pulled myself together and cleaned a lot, threw away a pile of paper, cut bases for ATCs, created a box with goodies to send out with ATCs… And today I’m starting the third year of teaching Polish. We’ll see how much them kids remember after the vacation.

wtorek, 29 lipca 2008

wiadomości uszne i inne | ear news etc.

Ucho nadal nie może się zdecydować, czy już wyzdrowiało. Zatyka się i odtyka, tu zakłuje, tu jest całkowicie w porządku. Będę się radować radością wielką, jak już przejdzie. (Wyrażenie zastosowane pod wpływem ostatnich tłumaczeń i kontaktów ze starym przekładem Biblii.)
Przyszły dwa pierwsze ateciaki z nowej strony – fotki poniżej. Fajne są bardzo, choć zaniepokoiło mnie, że mają bardzo grube bazy. Muszę się dopytać, czy takie są reguły, czy może akurat trafiłam na grubobazowych producentów. Przyniosłam sobie karteczki do pracy i na razie trzymam je na biurku, a potem zostaną umieszczone na ścianie, którą powinnam kiedyś sfotografować.
Zrobiłam też naprędce – rano, przed pójściem do pracy – kartkę dla Kelly z okazji urodzin. Nie są to jakieś wodotryski, ale mi się nawet dość podoba, adresatce też. Tym bardziej, że w środku była zagadka/układanka słowna, ale to taki „wewnętrzny żart” na temat wyrazu, który w zasadzie nie istnieje.
The ear still cannot make up its mind (?) if it’s sick or not. I will rejoice exceedingly when it shall fully recover. (This statement penned under the influence of the recent contacts with the older translations of the Bible.)
The first two ATCs arrived from the trade on the new Web site – photos included below. They are beautiful, although I’m a little anxious about their thickness. I will have to ask people if all the bases are supposed to be so thick, or is it just a coincidence that I encountered fat-base traders? I brought the cards to work so that I can enjoy them on my desk, and they will eventually be posted on my wall. Which I should probably photograph and present at some point, as it is my art gallery.
Today before work I put together a simple card celebrating Kelly’s birthday. No bells and whistles, but I still like it and so does the addressee. There was also a word puzzler inside, but it’s kind of an inside joke and this word doesn’t officially exist.




poniedziałek, 28 lipca 2008

zdrowiejąc | getting better

Mówiłam, że ostatnio coś pod górkę? Przechorowałam weekend, najwyraźniej lodowate powietrze wiejące na mnie z klimatyzacji na zakładzie zrobiło swoje. Ucho kłuło, przeziębiona byłam i w ogóle do niczego. Myślę jednak, że przynajmniej w tej dziedzinie się polepsza, bo na przykład baba z Chicago Title dalej nie raczyła się odezwać. Wypada mi zgodnie z obietnicą zadzwonić do jej menedżera. Nie lubię być wredna, ale chyba nie ma innego wyjścia. Biorę też pod uwagę to, że menedżer może być równie niekomunikatywny, jak podwładna.
Poza tym – ubiłam sobie nóżkę od małego lusterka w łazience. Poza tym Pisklak się rozwalił na rowerze i zjawił się w domu zbroczony krwią niczym pracownik miejskiej rzeźni. Na szczęście to „tylko” ręka, a nie np. twarz, a krew z odzieży sprała się dość łatwo za pomocą Cloroxowego proszku.
Poza tym wśród roślinności na balkonie mnożą się paskudy – robal wyjadł dziury w liściach żółtej papryki, po czym urządził sobie kokon w jednym z nich. Aksamitki uschły – nie wiem nawet dlaczego, chyba jakaś choroba liści. Liście na zielonej papryce też choro-brązowe. Dobrze, że chociaż tych mini-robaczków z zeszłego roku nie ma.
W tym wszystkim dalej nie bardzo mam nastrój twórczy. Przetłumaczyłam dobrych kilka stron kościółkowych tekstów – cieszę się, że w dzisiejszych czasach człowiek nie musi się obkładać stertą literatury pomocniczej, wystarczy jedynie laptop, a na nim:
- tekst oryginału skopiowany z archiwum w necie
- wyszukiwarka wersetów wedle słów kluczowych oraz odnośników (po angielsku)
- trzy polskie przekłady Pisma Świętego
- słownik ang-pol na gadu-gadu (jest całkiem przyzwoity, trochę wbrew moim oczekiwaniom)
- wikipedia do sprawdzania nazw własnych.
Upieczętowałam też kilka superprostych karteczek do wysyłania z ateciakami, no i wyprodukowałam kilka ateciaków.
Did I mention recently that life seems to be going up-hill nowadays? The whole weekend I was sick, it appears that the arctic air blowing at me from the AC vent finally took its toll. Earache, cold, general weakness. I’m thinking, though, that in this area things are getting better. The AC air got redirected towards the hallway on Friday (finally!). I can’t report the same about the woman from Chicago Title – she is still incommunicado. Looks like I need to follow up on my threat and call her manager. I hate doing that, but I don’t think I’m EVER going to get that tax money back otherwise. I’m also taking into account the fact that the boss may be as bad as the subordinate.
Apart from that I broke the little stand off my bathroom mirror. Then The Younger Unit injured himself on the bicycle and came home drenched in blood as if he worked at the town slaughterhouse. Fortunately, it’s just his arm and not the face, for instance. And the Clorox powder was quite successful at removing the bloody stains from the clothes.
Apart from that the plants on the balcony are unhappy: a bug ate some leaves of the yellow pepper and then rolled itself up in a cocoon made from another leaf. Marigolds died some time ago – a lead sickness, I guess. The leaves on the green pepper are sickly-brown, too. At least the bugs from last year did not show up.
Despite that, I managed to translate a good few pages of text for my church. It’s so nice nowadays that one doesn’t need to build a fort of books during translations – all the Bibles, concordances, dictionaries and encyclopedias are available online.
Finally, when I got better yesterday, I stamped a few super-simple notecards for sending with the ATCs, and also a few ATCs.





środa, 23 lipca 2008

pomarudze sobie | crabby szkieuka

Tak jakoś ostatnio cały czas pod górkę. Niespodziewane wydatki i niemiłe niespodzianki. Niemili ludzie w urzędach. Użeranie się z Jugosławianką w Chicago Title Company w sprawie zwrotu nadpłaconego podatku od własności, co było skutkiem jej błędu. Dzwonię do babska od lutego, zostawiam wiadomości. Babsko nigdy nie oddzwania. Wysyłam faksy. Kilka razy udało mi się z nią porozmawiać – obiecuje, że zaraz wyśle, albo za tydzień. Nie wysyła. Dzwonię i faksuję znowu. Wysłała, ale wróciło, bo źle napisała numer sprawy. To znowu wysłała faks do mnie, zamiast to Skarbnika Powiatowego, nie napisała, do kogo to, faks tydzień błądził po zakładzie, bo nie było na nim żadnych danych o mnie. No kołek nad kołkami. I jeszcze pyskuje do mnie.
Trzy tygodnie temu wreszcie mi powiedziała, że wysłała. Trzy razy dzwoniłam do Skarbnika, nie ma śladu. Zostawiłam dziś wściekłą wiadomość, że będę rozmawiać z jej managerem, jeśli mi nie oddzwoni, bo najwyraźniej albo nakłamała, albo znowu namieszała w adresie albo gdzieś. Kurka flaczek, jeśli będę musiała iść tam osobiście, to się umówię i pójdę.
Dla wyjaśnienia – chodzi o TRZY świstki: kopię czeku, którym ten nieszczęsny podatek był zapłacony (jest), affidavit – formularz, gdzie trzeba wpisać może z tuzin słów, oraz liścik do Skarbnika, żeby czek wydano na mnie, a nie na Chicago Title. Bo jeśli te pieniążki – ponad 1000 $ - pójdą do Chicago Title, to z ich odzyskaniem mogę się nie wyrobić do emerytury.
Chicago Title w każdym razie wygrywa wszelkie zawody w dziedzinie opieszałości i złej obsługi klienta.
Recently everything seems to go uphill. Unexpected expenses, unpleasant surprises. Rude people in offices. Struggling with the woman at Chicago Title Company concerning the refund of property tax, which was their mistake to begin with. I’ve been calling this woman since February, leaving messages – she never returns them. So I send faxes. She actually picked up the phone a few times, she promises she will do the needful, nothing happens. So I call again, fax again. She finally sends it – but the paperwork comes back because she screwed up the case number. Then she faxes it to me, instead the Treasury. She doesn’t put my name on the fax, so the poor fax travels around our rather large office for a week, before it reaches me, because there is no reference to me on it whatsoever. And she talks back in a rude manner.
Finally, three weeks ago she said she had mailed it. I called the Treasury three times – no trace of any paperwork. I left an angry message and threatened to talk to her manager, if she doesn’t get her act together and call me back. She either lied about sending the papers or screwed up the address or something. Chimney Crickets, if I need to make an appointment and show up at their office in person, I will do that. I am desperate now.

To make it clear - we are talking about three pieces of paper: an affidavit (about a dozen words to fill in), a copy of the tax check and a letter telling Treasury to make the check to me, not Chicago Title. Because if the money goes to Chicago Title, I may not succeed in getting if out of them before my retirement. "It's my money and I need it NOW!"
Thus Chicago Title is the winner of all contests in procrastination and bad, bad customer service.

poniedziałek, 21 lipca 2008

nowe kartki | new cards

Wygląda na to, że nieco mi się odblokowało z tfurczością. Podczas weekendu – gorącego i dusznego, czyli „magowatego”, jak mówią niektórzy, skleiłam dwie piramidki, wymodziłam cztery kartki i całkiem przypadkowo ateciaka z drzewem. Kartki wzięły się stąd, że osoba w pracy dała mi w piątek zestaw dziesięciu czystych kartek z dziesięcioma kopertami, więc trzeba było jedną zrobić jako odwdzięczenie się. Druga pójdzie do El, kobietki pracującej u jednego z naszych reklamodawców, która będzie wkrótce miała operację biodra. Może to wygląda dziwnie, ale znam ją chyba z dziesięć lat, choć się nigdy nie widziałyśmy. Trochę postrzelona, ale niewymownie sympatyczna.
Zapisałam się też na nowe forum wymiany ateciaków i mnóstwa innych rzeczy: www.atcsforall.com. Spodziewam się, że przybędą do mnie piękne i ciekawe eksponaty.

Looks like my crafter’s block has been lifted, at least temporarily. I packed some supplies into a box and moved to the coffee table near the balcony door, so there is more air, but still the weekend was pretty muggy, so the AC and/or the fan were running most of the time. I managed to assemble two pyramids and four cards, as well as – rather unexpectedly – an ATC with a tree.
One card is going to the lady at work who gave me a pack of ten blank cards with envelopes last Friday. One is going to El, a slightly crazy, but exceedingly nice woman working for one of our advertisers, who will undergo a hip surgery soon. Maybe it sounds strange to make a card for such a business relationship, but I’ve known El for the last ten years, although we’ve never seen each other, and she is really a lot of fun.
I also joined a new ATC (and lots of other things) trading group –
www.atcsforall.com. I am looking forward to receiving some beautiful and interesting art pieces.







piątek, 18 lipca 2008

Co słychać | What’s up

Po pierwsze, to można powiedzieć, że powiększyło nam się mieszkanie, bo zamiast dość paskudnej wylewki mamy obecnie na balkonie piękne brązowe płyteczki, pasujące fajnie do brązowej ścianki wokół niego. T się wczoraj postarał i mimo stówy na termometrze wybrukował powierzchnię i teraz chciałoby się cały czas mieć drzwi otwarte na oścież, bo tak ładnie.
Kot z początku podchodził do nowości z olbrzymią rezerwą, jak to kot, ale dzisiaj rano zaległ już w słoneczku bez większych wahań. (Gwoli ścisłości przypominam, że jest to kot bardzodługowłosy, a nie bardzogruby :D).
First I would like to say that our condo gained some size, because the ugly floor on the balcony got covered with beautiful tiles yesterday. T made the effort and despite 100F on the thermometer paved the surface and now we open the balcony door as wide as we can, because the view is so pleasant.
The cat first approached this novelty with considerable reserve, as cats normally do, but today in the morning she stretched there in the sun without much hesitation. (Just to make things clear – it is a very long-haired cat, not a very fat cat :D).


Wczoraj przyszedł też pakiet z Englalandu, pełen fantastycznych domków z wymiany. Poprzylepiałam je dziś na ścianie w pracy, a wcześniej pstryknęłam zdjęcia na nowych płyteczkach. Najpierw widok ogólny, a potem kilka z bliska.
Yesterday I also received a fat packet from England, full of fantastic little houses from the swap. I poster-puttied them to my art wall at work today, but before that I took a few photos on the new tiles. First a shot of the whole group, and then some close-ups.



I wreszcie mały krafcik wytworzony wczoraj wieczorem – jakoś nie mam natchnienia, albo może odstrasza mnie wielki upał panujący przy kraftowym stole. Jest on bowiem ustawiony w takim miejscu, gdzie nie ma za bardzo ruchu powietrza i w lecie jest tam lekka sahara, a w zimie – antarktydka. No a ustawienie przy stole chłodzącego wiatraka nie wchodzi w grę ze względów oczywistych.
Rozmawiałyśmy z Karen, współkrafciarką z pracy, o papierze i włóczkach. Ponieważ zaś wisiałam jej urodzinowy prezent (od kwietnia), to skorzystałam z okazji i zrobiłam mały pakiecik z włóknami: sześć szpulek w pudełku po cedeczku, podpisane po polsku, bo Karen ma polskie korzenie. Na wierzchu zaś napis „threads” umajony próbkami nitek ze środka.
Finally, a little craft produced last night – somehow I’ve been experiencing crafter’s block lately, perhaps due to the heat around my craft table. It’s located in a spot where the air doesn’t move much, so in summer I’m sitting in a mini-sahara, and in winter – in arctic conditions. Of course, I’m not even considering putting a fan next to my pile of paper, for obvious reasons.
We were talking about paper and fibers with Karen, a fellow-crafter from my office. Since I never made her a birthday present (since April…), I took advantage of this theme and made a little packet with fibers: six small spools inside a gutted-out CD case, with Polish color words, because Karen has Polish roots. The top cover says “threads” and is decorated with little pieces of the fibers from the inside.



środa, 16 lipca 2008

górska wycieczka

Miała to być mała sobotnia wycieczka. Znaleźliśmy ją w starej książce o amerykańskich cudach natury, zakupionej za 50 centów w Sklepie Drugiej Szansy. Devil’s Lake State Park był tam wspomniany jako dodatkowa atrakcja przy zwiedzaniu Palisades nad Mississippi. Zaciekawił nas kamulec stojący chwiejnie nad urwiskiem, z jeziorem gdzieś w tle, na dole. Tomek planował szybkie obejście parku – może z godzinkę – a potem wizytę w Muzeum Cyrku w pobliskim Baraboo.
Okazało się jednak, że parku w godzinę nijak się nie obejdzie. Są dwa podstawowe szlaki po półtorej godziny, jeden po klifach na wschodnim brzegu jeziora, a drugi po podobnych klifach na brzegu zachodnim. Do tego jest jeszcze kawałek do przejścia po brzegu południowym, częściowo zalanym, więc nawet jeśli się idzie po betonowym chodniku, to pędzić się nie da ze względu na wodę po kolana, skutecznie ograniczająca prędkość poruszania się. Czyli w sumie jakieś cztery do pięciu godzin, bo i zatrzymać się trzeba w trzystu piętnastu miejscach, i zdjęcia porobić – z filtrem polaryzacyjnym i bez, jako że T się był zaopatrzył w nową zabawkę.
Do tego mocno dają w kość schody. Przypuszczam, że było to najbardziej schodowate miejsce, w jakim byliśmy. Zadziwialiśmy się, kto wytaszczył na te góry asfalt i beton, bo szlak jest zrobiony niezwykle porządnie. Można się kłócić, że szlak z asfaltu to zbyt głębokie ignorowanie w naturę, ale w tym parku bywa 1 200 000 osób rocznie i niech nawet połowa wybierze się na szlaki... rozdeptają, rozdeptają z kretesem!
Widoki były przecudne i od samego początku powaliły na kolana samym faktem, że nikt się nie spodziewa tak górsko wyglądającego jeziora w terenie płasko –pofalowanym. Devil’s Lake zostało stworzone przez lodowiec, który zatkał w dwóch miejscach kanion rzeki Baraboo – kanion, który daaawno, dawno temu był o wiele głębszy, ale został znacznie spłycony przez materiał naniesiony przez lodowiec właśnie.
Wędrowaliśmy więc przez sterty ogromnych kamulców, koło niezwykłych form – chociażby Balance Rock, tej skały ze starej książki; przez piękny las wysoko na klifie, przez wodę jeziora i przez małe łączki na szczytach, z niskimi drzewami. Przeciskaliśmy się przez wąskie przejścia i drżeliśmy ze starchu, wyłażąc na wypusty skalne nad przepaścią. Zachwycaliśmy się aż do ciarek na skórze cudnym widokiem całego jeziora z najwyższych chyba punktów po stronie zachodniej – widać to trochę na filmie poniżej, ale niestety w Tubce jakość znacznie marnieje.




Nie trzeba chyba wspominać, ze Muzeum Cyrku zostało wykasowane z planów na tę sobotę; po pokonaniu ogromnej ilości schodów byliśmy wycieńczeni i marzyło nam się tylko leżenie na kanapie. Oraz oglądanie mnóstwa zdjęć, które kiedyś naprawdę znajdą się na Shutterfly. (Póki co, są tam już wszystkie fotki z Missouri. „Zdjęcia z wycieczek” w lewej kolumnie.)

czwartek, 10 lipca 2008

Blankety, czyli Koc dla Kota | Blankets, or Knittin’ for Kittens

Wspominałam już chyba, że tworzę ostatnio kocyki dla kociaków. W domu przyjęło się u nas pongliszowe słowo „blanket” – mamy kremowy blanket na kanapie i od tego się zaczęło. Jakoś nader sympatycznie brzmi to słowo, więc nawet przy naszej uporczywej walce z pongliszowaniem postanowiliśmy go używać.
Mam już sześć blanketów – zdjęcia poniżej. Część powstała w samochodzie podczas ostatniej wycieczki. Ku mojej radości okazało się, że mogę szydełkować w aucie, choć tylko na autostradach, bo przy zbyt wielu zakrętach i innych manewrach robi mi się „niedobrze”.
Podczas długiego dłubania zaczęłam się zastanawiać, czy polskie mało używane słowo „blankiet” ma coś wspólnego z blanketami. „Blankiet” skojarzył się nam z carte blanche i in blanco, z czymś czystym, białym. No i proszę – po przestudiowaniu słowników okazało się, że teoria jest w miarę poprawna! Bo dawniej wszystkie blankety były białe! Moje jednak będą wielokolorowe – zależnie od tego, jaka włóczka trafi się akurat w Sklepie Drugiej Szansy.
Oto co Kopaliński mówi o blankiecie:
blankiet formularz, druk do wypełnienia; arkusz do korespondencji z wydrukowanym nagłówkiem; por. in blanco. Etym. - nm. Blankett ‘podpisany czysty papier’ od blank ‘czysty; goły’.
Webster natomiast powiada, że blanket wziął się stąd:
Middle English white woolen cloth, bed covering, from Anglo-French blankete, from blanc white — more at blank (Date: 14th century)

I think I mentioned before that I’ve been making blankets for kittens at the shelter. I’m on my seventh one right now – you can see the first six below. Some of them were made on the road; I found out that I am able to crochet in the car, but only on the highways; when there are too many turns and other miscellaneous maneuvers I start getting car-sick :(
While crocheting, I was wondering if the English word “blanket” has anything in common with our Polish “blankiet”, which refers to a form to be filled out and signed. Lo and behold – yes, although somewhat indirectly! Polish “blankiet” comes from German “Blankett”, which in turn is derived from blank – naked, clean, clear, unsigned. This MUST be related to the French carte blanche and in blanco.
The English blanket is quite an old word – it goes back to the 14th century and Webster explains the etymology thusly: Middle English white woolen cloth, bed covering, from Anglo-French blankete, from blanc white.
So it turns out that at some point all the blankets were white? Or am I mistaken?
:D Mine are going to be all colors, though – whatever yarn they have available at the Second Chance Store!
PS. The frames for the pics come from the clccandyjar18 kit from http://jen-at-chaos-lounge.blogspot.com/.

środa, 9 lipca 2008

nowy link | new feature

Stwierdziłam ostatnio, że wycieczki mi się zaczynają zacierać. Może nie tyle zwiedzane obiekty, co chronologia. Poskładałam więc małą podstronkę z linkami do mapek i zdjęć, właśnie w kolejności chronologicznej. Zawiera ona tylko średnie i wielkie wyprawy, czyli takie, które obejmowały noclegi. Jest ich już dość sporo, jak na te trzy lata, a planujemy jeszcze ze dwadzieścia lat wycieczek, więc lepiej zawczasu je spisywać :).
Tak powstał TraveLog w lewym górnym rogu - na razie jeszcze w stadium budowy, większość linków nie działa, a i guzików brakuje. Docelowo chciałabym przynajmiej przy największych wyjazdach mieć mapy na Googlach oraz linki do zdjęć. Mniejsze na razie będą się musiały zadowolić samymi zdjęciami.
I've found out recently that our travels are beginning to blur in my memory a bit - perhaps not the objects and attractions, byt the chronology. So I threw together a little sub-page with links to maps and photo albums in chronological order. It will include only the medium and big trips, meaning the ones that involved an overnight stay away from home. There is already a bunch of them and since we are planning another twenty years of travel, we'd better start the list right now!
This is the reasoning behind TraveLog - see the link in upper left corner. It's still under construction, most of the links are not linked to anything and not all buttons have been placed. The goal is to have Goggle maps for at least the big trips and links to photos for all of them.

wtorek, 8 lipca 2008

raport z wycieczki | trip report


Niemożebyć, od ostatniego wpisu minął ponad tydzień... jakoś chyba dużo było do zrobienia, czy co, że tak zleciało.
W piątek bladym świtem wyjechaliśmy do Missouri; okazało się, że statek w Hannibal działa, a od tego – jako od głównej atrakcji wyprawy – zależało, czy wybierzemy się do Missouri właśnie, czy do Michigan. Zwiedziliśmy chyba ze dwadzieścia mniejszych i większych atrakcji; część zaplanowanych pominęliśmy, a kilka dorzuciliśmy. No i oczywiście było kilka przypadków „serendipity”.
Nie mieliśmy pojęcia, że w Missouri powszechnie występują żółwie, i to kłapiące paszczami. Nie bez powodu tubylcy nazywają je „snapping turtles”. Tomasz z wielkim poświęceniem usuwał je z drogi i o ile pierwszy od razu schował się w skorupę, to drugi – o wiele większy gabarytowo – nie chciał się poddać bez walki, próbował drapać pazurami no i właśnie kłapać zębiastą paszczą w kierunku palców napastnika. Okazało się potem, że takie egzemplarze najlepiej zostawić w spokoju, a jeśli już, to transportować na wielkiej łopacie do śniegu.
Pierwszy raz w życiu nałapaliśmy też kleszczy – w sumie sześć sztuk. Zapewne zrobiły desant z krzaków albo traw podczas licznych przypadków chaszczowania (ciekawe, jak ja to przetłumaczę na angielski). Toż to większe niebezpieczeństwa, niż w dżungli gwatemalskiej, gdzie jedyny atak spotkał nas ze strony małp rzucających z drzew kupami!
Było też wielkie mnóstwo komarów, co nie zadziwia, jako że plątaliśmy się nad dopiero-co obeschniętymi terenami po-powodziowymi. Śladów powodzi trochę było, szczególnie w nadrzecznych parkach. Zamiast pięknej zielonej trawki straszył niemiły brunatny osad z wyschniętego błota, a czasem nawet można było do rzeczonego błota wpaść po kostki, jeśli się nie uważało. 50% wycieczki wie to z doświadczenia.
Sporo było po drodze umocnień z worków z piaskiem – całkiem ciężkie są te worki i podziwiam ludzi, którzy nimi rzucają, jakby były pełne pierza. Gdzieniegdzie widać też było suszące się bądź przygotowane do wyrzucenia meble czy podłogi, a w jednym miejscu sfotografowaliśmy lokomotywę z wagonem, pod którymi rozjechał się nasyp. Były to egzemplarze muzealne stojące na małym odcinku torów, ale i tak szkody robiły wrażenie.
Nad większymi rzekami mnóstwo drzew rośnie obecnie w wodzie, choć z natury trzymają się raczej suchego lądu. Na szczęście woda opada, co było widać po brunatnych liniach na wielu nadrzecznych obiektach.
Wycieczka nie była, rzecz jasna, pasmem przygnębienia; widzieliśmy tyle wszystkiego, że trudno będzie wymienić: dom Marka Twaina zachowany w mauzoleum, sobowtóra Marka T, oryginał „Tomka Sawyera”, konkurs malowania płotu, bądź ile mostów, tam i śluz, barki, statki, piękne jeziora, zjawiska krasowe, balony, słone źródełko, muzeum wydobycia soli, największy orzech na świecie, największą gęś, ogrody, kryty most, latarnie rzeczne, pozostałości indiańskiej wioski, replikę fortu, kościół mormonów i skansen... wszystko będzie niedługo w zdjęciach na shutterfly.
Na zakończenie filmik z Keokuk w Iowa, miasteczka znajdującego się na cyplu między rzekami Mississippi i Illinois, które niestety sporo ucierpiało. Widać na nim statek-muzeum (z wspomnianymi brunatnymi liniami od powodzi), a potem suszące się obiekty z kolejowego biura na czele z fotelem, który jest dla mnie symbolem tego całego sprzątania, oraz wielkie bale naniesione przez rzekę daleko w głąb lądu.

Hard to believe – it’s been over a week since the previous entry. I guess we got busy and time just flew by. Early Friday morning we set out towards the state of Missouri; it turned out that the boat in Hannibal was working, which was the main factor in deciding if we would go to MO or MI. We visited probably around twenty smaller and larger attractions, skipping some of the planned ones and adding a few unexpected stops. Plus, as usual, there were a few cases of serendipity. We had no idea that in Missouri one can easily come across turtles snapping their mouths. That’s why they are called… yes, snapping turtles. Showing great care for these animals, Tomasz was removing them from the roads. The first turtle hid inside right away, but the second and much larger one would not give up without fight, tried to scratch with its claws and of course snap it toothy mouth toward the fingers of its attacker. It turned out later on that it’s best to just leave them alone and if they must be moved, a large snow shovel should be used, and not someone’s hands. Oh well. For the first time in our lives we also collected a few ticks on our bodies. They probably conducted an airborne attack from the bushes and tall grasses in which we walked several times. All this was more dangerous than walking in the Guatemalan jungle, where the fiercest attack was from the monkeys throwing their poop from the trees! There were also zillions of moskitoes and other insects, which is to be expected in still drying post-flood areas. We also saw some examples of the flood aftermath, especially in riverside parks. Instead of beautifully trimmed green grass, we walked on unpleasant dark mud, occasionally still too wet to step on. 50% of our group knows it first-hand now how it feels to get stuck in ankle-high mud :).
There were a lot spots with sandbag walls – they are quite heavy and I am in awe of the people who throw them from place to place as if they were down pillows. Sometimes we saw furniture or the floors drying or piled up for removal. In one spot we photographed a locomotive with a car, where water broke the embankment and the vehicles fell into a pond. They were just museum pieces on a short piece of rail track, but still quite impressive.
By the rivers there are a lot of trees growing in water now, even though normally they stay on dry land. Fortunately, the water level is decreasing, which we could see based on the brownish lines in many of the riverside structures.
Of course, the trip did not consist only of analyzing depressing flood results and being bitten by critters. We saw so many things that it will be hard to list them all: Mark Twain’s house preserved in a mausoleum, his look-alike, the original of “Tom Sawyer”, fence-whitewashing contest, numerous bridges, dams, locks, ships, barges, beautiful lakes, Karst features, balloons, salt water spring, salt museum, world’s largest pecan and goose, gardens, covered bridge, lighthouses, remains of an Indian village, fort replica, Mormon temple, old towns… everything will be presented on Shutterfly soon.
Finally, a little movie shot by the River in Keokuk, Iowa, a town located on a slice of land at the confluence of the Mississippi and the Illinois. You can see a boat-museum (with brown water lines), and then drying of the objects from a railway office (with the chair which to me is the perfect symbol of the whole flooding); and there are also giant tree trunks pushed by the waters deep into the land.