wtorek, 31 sierpnia 2010

818. inż. Mrouh poleca

Wczoraj w Imaginarium pojawiła się mała architektura w postaci kursu na zrobienie domku-kartki. Autorką jest inż. Mrouh, która ów kurs okrasiła mnóstwem zdjęć, więc rzecz jest dość jasna. Wstałam dziś rano i zbudowałam prototyp – z pamięci, muszę się pochwalić, i po przeliczeniu na cale :) Oznacza to, że choć taki projekt jest bardziej skomplikowany, niż przytwierdzenie naklejki czy wystrzelenie jakiegoś kwiatysia z dziurkacza, to jednak spokojnie można go wykonać.



Koniecznie trzeba wszystko dokładnie odmierzać – ja się nie przyłożyłam i potem musiałam zmuszać karton do zrobienia różnych rzeczy, co oczywiście powoduje niechciane zagiętki i krzywulce. Mój domek jest tyci – 5 cm szerokości, 7.5 cm wysokości ściany, 5 cm wysokości dachu; myślę, że większy egzemplarz składałby się lepiej (mam na myśli składanie na płask), bo jest więcej miejsca w środku.

No i marzy mi się wyozdabianie domku – tego robionego już „na czysto” – wycinanymi okienkami, firaneczkami... Przy przezroczystych oknach można by wykorzystać tycią lampkę, taką świeczkę na baterie, do podświetlenia od środka. A gdyby tak zrobić mały kościółek, taki wiejski, z kolorowymi witrażykami... Kręcą się trybka wyobraźni.

Wczoraj poza tym nacięłam się kartonu – dostałam od azjatyckiego kumpla, sprzątającego u siebie w piwinicy, stertę kartonów różnej maści i rozmiaru, to sobie poprzycinałam na bazy do kartek. Inaczej zapewne bym gdzieś owe skarby zadekowała i nigdy w życiu nie użyła.

A póóóóóźnym wieczorem, oglądając film detektywistyczno-sądowy na czarno-białym kanale, powklejałam zaległe różności do Gromadziennika (tu i ówdzie będą jeszcze potrzebne podpisy, na przykład przy witrażach.)




poniedziałek, 30 sierpnia 2010

817. akcja ścinek, czyli próbki z kraftbiurka

Kleję sobie różne tam drobiazgi w wolnych chwilach, eksperymentuję, nawet, jeśli nie powstaje nic konkretnego... trzy choineczki zatem przedstawiam. Biała powstała z papierowej serwetki deserowej, takiej okrągłej, a zielone – z dziurkacza Marthy S, przyłożonego do zielonych kawałeczków ze ścinkowego pudełka. Technika podobna, wycinamy kształt z kartonu, oklejamy warstwowo, zaczynając od dołu. Choinka serwetkowa ma brzegi zawinięte na bokach pod spód, ze trzy milimetry (przycięte na czubku, żeby nie wystawały).

I jeszcze wrzucę zajawkę wrześniowego skrapowania codziennością – całość ujawnimy w Imaginarium już na dniach!

niedziela, 29 sierpnia 2010

816. góry nowych zdjęć

Uff. Jestem na bieżąco ze zdjęciami z wycieczek. Hurra!

Witraże w mauzoleum - to już kilka tygodni temu, fajnie było przypomnieć sobie piękne szkieuka.

stained glass - mausoleum in Resurrection Cemetery, Justice, IL

Wyjaśnienie, gdzie byliśmy w zeszłą niedzielę: w parku Renaissance Fair, z zylionem ludzi przebranych w ubiory z epoki, jakby się wpadło do Królowej Bony, z grajkami, krotochwilami, kuglarzami oraz turniejem rycerskim na koniec zabawy.

Renaissance Faire

Spontaniczna wyprawa w piątkowy wieczór do Chicago, na Navy Pier (ha, nie obyło się bez zahaczenia o tamtejsze Muzeum Witraży :)

Navy Pier

piątek, 27 sierpnia 2010

815. papieroplastyka

Ponieważ poprawiła się pogoda, jest chłodniej i HURRA o wiele mniej wilgoci w powietrzu, zapodałam pierwszą próbę ze świeżo nabytymi foremkami do papierowych odcisków. (Odciski oczywiście wymagają suszenia, stąd ta radość z poprawy meteo.)

Pierwsze odkrycie – materiał, z którego zrobione są foremki, cudownie wsysa wodę, czyli znacznie przyspiesza proces. Ułożyłam najpierw na dnie kilka warstw utarganego papieru toaletowego (! nie ma to jak specjalistyczne surowce wysokiej klasy i szlachetnego pochodzenia) i uklepałam mokrym pędzelkiem, żeby dokładnie weszły we wszystkie zagłębienia. Potem w miseczce namoczyłam drobne kawalątka tegoż papieru i upchnęłam w formie. Na koniec – znowu kilka warstw większych kawałków, cały czas na mokro.

Odsączyłam tyle wody, ile się dało, naciskając papierowym ręcznikiem. Podważyłam dzieło za pomocą skalpela – niemożebyć, wylazło od razu!

Wypróbowałam farbowanie wodą z odrobiną farbki do barwienia żywności – stąd ten zielonkawy odcień jednej z ważek. Potem pociągnęło mnie do kuchni i okazało się, że na dnie kocich salaterek są zagłębienia w kształcie owocków! Trzeba będzie przejrzeć resztę kuchni, czy przypadkiem nie czai się gdzieś jeszcze jakiś fajny wzór. Żałuję również, bo niedawno miałam w rękach (Sklep Drugiej Szansy, rzecz jasna) cudną foremkę do masła z wzorem koguta albo kury, nie pamiętam już. Pomyślałam sobie, że masła raczej nie będę zdobić... a przecież fantastycznie by się nadała do takiej rzeźbionki z papieru! Grrt.

czwartek, 26 sierpnia 2010

814. el nenufar, czyli mikrokursik kwiatkowo-dziurkaczowy

Po pierwsze – kłopot językowy, bo zdaje się, że lilie wodne i nenufary to niedokładnie to samo, a jak się jeszcze zacznie grzebać w możliwościach przetłumaczenia tych określeń, to robi się zamieszanie. Definicje mówią, że coś tam-coś tam, ale i tak zwyczajowo chyba używa się zamiennie. Tak więc uznaję, że wyprodukowałam nenufary, czyli lilie wodne, z ukłonem późnoletnim w stronę Monsieur Moneta i jego ogrodu z japońskim mostkiem.


Gdyby przypadkiem kogoś interesował sposób powstawania niniejszych lilii, zamieszczam instrukcje:
Bierze się mianowicie dziurkacz tulipanowy i wycina cztery sztuki. Jeśli się chce mieć różne kolory, to dziurkujemy tak, jak powyżej. Następnie dwa kwiatki ścinamy po linii prostej tak, żeby zostały tylko dwa płatki, natomiast z jednego robimy jednopłatkową łezkę. Sklejamy – i cyk, kwiatyś gotowy.
Woda jest zrobiona z bibułek (recykling poprezentowy) z gorącym embossingiem z bezbarwnym proszkiem. Liściory – takoż bibułki, naklejone „na zmięto” na białe kartoniki. I tyle.

Śpieszę również donieść z radością, że pokazywana kilka dni temu kartka z ramką dostała wyróżnienie w Twórczym Pokoju! Zaskoczenie było spore, bo zjawiłam się tam jako ostatni wpis, a tu dzieło się spodobało. Dziękuję zatem Mieszkankom pokoju {szeroki ______uśmiech}, a odnośna ikonka znajduje się w lewej kolumnie.

środa, 25 sierpnia 2010

813. znowu różowinka

Coś mi marnie ostatnio idzie pisanie postów... w pracy trzeba pracować (coś podobnego!), w domu książka wciągła po uszy („Jak z obrazka” Jodi Picoult), ledwo zostaje nieco czasu na papier. Oto kartka-torebusia na wyzwanie w Art Piaskownicy – zatęskniło mi się do torebkowych wzorów, a do tego natknęłam się całkiem przypadkowo na różowy tiul, podarowany przez kogoś w pracy na zasadzie „bo tobie to się wszystko przyda”. No i cóż, przydaje się :)

piątek, 20 sierpnia 2010

811. smażę się w środku nocy

Z niecierpliwością czekam na jesień - na chłodniejsze dni, nawet niech sobie trochę leje. Przejadło mi się z kretesem to gorące i wilgotne lato, kiedy nawet teraz, po północy, jest ponad 30 stopni i dziewięćdziesiąt kilka procent wilgotności. W dzień przejście kilkudziesięciu metrów do auta na parkingu sprawia, że ociekam potem i nawet pod superkrótką ostatnio fryzurą czuję wilgoć. Przyniesienie do domu większych zakupów (z samochodu, nie ze sklepu) prosi się o szybki chłodny prysznic i oczywiście zmianę odzieży. T niedawno wrócił z pracy z kryształkami soli w zagiętkach skóry na szyi. Balkonu nie idzie otworzyć, okna również, bo cały czas chodzi klimatyzacja... a chciałoby się pospać w świeżym powietrzu, nie przy dmuchawie z rury.

Tęsknię do chłodnych poranków, takich nieco szczypiących w skórę, szeleszczących żółtymi liśćmi pod nogami. Ale będzie fajnie, jak już nastaną.

810. jak dobrze wstać skoro świt...

...i zabrać się za kraftowanie. Przed wyjściem do pracy zrobiłam sobie rządek śnieżynek-elementów do kartek, umyłam zdobyty wczoraj przedmiot witrażopodobny, pogrzebałam w papierach... a najważniejsze, że powstała karteczka-żart trochę, z życzeniem szczęścia dla letniej stażystki, która dzisiaj pracuje u nas ostatni dzień. Działałysmy wspólnie nad reklamami związanymi z pewnymi targami, więc pozwoliłam sobie pożyczyć odnośny obrazek.

[PS: Grzebiąc po rozmaitych blogach wypatrzyłam ramkowe wyzwanie w Twórczym Pokoju i myślę, że poniższa karteczka się kwalifikuje - ramka jest, bardzo dotykalna, trójwymiarowa.]

Poza tym pochwalę się jeszcze jednym znaleziskiem: dawno, dawno temu inna koleżanka pracowa pokazała mi swoje „odlewy papierowe” – nie wiem, jak się to elegancko po polsku nazywa, chętnie przyjmę pomoc w tym względzie. W tubylczym języku technika ta to paper casting. Robi się pulpę jak na papier czerpany, odcedza się i uklepuje w formach, odsączając wodę gabeczką albo papierowym ręcznikiem.

Oczywiście natychmiast chciałam to wypróbować, ale ceny form okazały się dość wysokie, zbyt wysokie, jak na być może jednorazową próbę (bo jeśli mi się ta zabawa nie spodoba?) Dopiero wczoraj, kilka lat później, w Sklepie Drugiej Szansy natknęłam się na takie formy po 50 centów od sztuki, a do tego, niczym przysłowiowa wisienka na czubku lodów, leżały sobie jeszcze tuż obok pojemniki z drobniutką miką, którą można dosypać do masy papierowej, zapewne i do tych odlewów, i do papieru czerpanego.

Przedstawiam zatem formy z nadzieją, że wkrótce będzie można zobaczyć również, co z nich wyskoczy!

środa, 18 sierpnia 2010

809. szydełkowy tag | crocheted tag

Dałam się skusić kolejnemy wyzwaniu - tym razem w KardKrazy poproszono o tag nie na papierze. Się wzięło szydełko, się wydziergało taga, dołożyło ozdóbki i jest:

I have given in to another challenge temptation - the KardKrazy hosts asked for a not-on-paper tag this time. I grabbed a shiny green crochet hook and produced a totally non-paper piece, and here it is!

808. wieje chłodem | wintry crafts

Po kilku tygodniach upałów, od których więdły kwiaty, zwierzęta oraz ludzie, nastąpił dzień chłodniejszy. Zbiegło się to z wyciągnięciem z klozetu (czyli garderoby :) pudełek z christmasowymi pieczątkami, śnieżynkami i szablonikami. Zimowe papiery też mieszkają w osobnym stosie, zakamuflowanym głęboko na wiosnę i lato... teraz pora je wyprowadzić na światło dzienne.

Dla wprowadzenia się w nastrój zrobiłam eksperymentalnego taga ze śnieżynkami, nadającego się na wyzwanie bezpieczątkowe w Tag You Are It. Śniegowe kształty wycięłam dziurkaczem, nakleiłam na eksperymentalne tła z gesso, pokazywane kilka dni temu, a potem kwadraciki znalazły się na tago-zakładce popaćkanej jeszcze biało-perłową akrylówką za pomocą wacika. Do tego doszła włóczkowa kita i gotowe!

After weeks of unbearable heat we had a cool day last Monday… and somehow it coincided with taking out of the closet all of my Christmas craft supplies: stamps, templates, snowflakes etc. I still need to bring out the wintry papers.

To get into the mood I made a stampless tag for the challenge on Weekend Taggers: punched snowflake-shaped windows, glued the squares to the gesso+glitter backgrounds I made a few days ago, dabbed some pearlescent acrylic paint on top – and here we are:


I jeszcze kilka fotek z tego, co się powoli wykluwa próbnie na zimowe tematy: szablon bańki z ozdóbkami, zeszłoroczny embossing na zimno (a gdyby tak jeszcze dołożyć kształt budynku? I stempelek z tekstem o mędrcach, upolowany w Sklepie Drugiej Szansy?) oraz akrylek z domkiem, niby na dzień matki, ale można go zaśnieżyć, do tego słowa I’ll be home for Christmas...”

And here are a few photos of some experiments on my desk: a bauble template with some decorations, last year’s cold embossing (maybe I can add the shape of a stable somehow? And the wise men verbiage from a stamp found in a second chance store), and finally an acrylic stamp that could be used with some snow and the words “I’ll Be Home for Christmas…”



wtorek, 17 sierpnia 2010

807. niedzielne wyprawy

Udaliśmy się w niedzielę do nowego domu Pisklaka i reszty rodziny, ale po drodze zahaczyliśmy o kilka miejsc. Najpierw Ikea, gdzie miałam szczerą nadzieję popędzić od razu do magazynu, zabrać odnośny pakiet (półeczka na cedeczka) i myk-myk, załatwić rzecz w kilka minut. Aliści na schodach prowadzących od wejścia do magazynu jest znak, że tak nie należy, tylko trzeba najpierw przejść przez piętro. No dobra; T chciał rzucić okiem na kanapy i fotele, ale okazało się, że znajdowały się one na przeciwległym końcu ikeowego labiryntu.

Kanapy i fotele nie dość, że drogaśne, to jeszcze nietakie. Zlecieliśmy na dół, na poziom magazynu. I znowu niespodzianka – nie da się przelecieć na przestrzał, tylko trzeba się przeprawić przez całą popierdułkownię; nawet gdyby znalazło się jakieś tajne przejście, to i tak nie wiadomo, czy nim iść, bo kręta droga namieszała już człowiekowi w orientacji, a sklep jest poprzedzielany ściankami i zasłonami, więc nie wiadomo, gdzie ten magazyn. Nawet, kiedy się go już zaczyna dostrzegać, to i tak trzeba się nawykręcać, bo drogi na wprost nie ma.

Rozumiem, że to chwyt marketingowy, ale mocno irytujący; w drugiej okolicznej Ikei, w Schaumburgu, można sobie chodzić, jak się chce, nie ma labiryntowego przymusu.

Za to następny przystanek spowodował, że zapomnieliśmy o wszelkich aikijowych niedogodnościach; T wypatrzył gdzieś bowiem, zdaje się, że na RoadsideAmerica.com, że w miejscowości Justice, w mauzoleum na Resurrection Cemetery, znajduje się... największy witraż na świecie. Rety! Toż to niebywała gratka dla szkieuek! Ciekawa byłam niemożebnie, co to będzie za okno – a tu okazało się, że mamy do czynienia z całym budynkiem zbudowanym z witrażu.


Jest to konstrukcja trochę nietypowa, bo wielkie, grube kawały szkła zatopione są w betonie, a nie zamieszkują w delikatnych ramkach, ale i tak robi to niesamowite, monumentalne wrażenie. Zresztą – podejrzewam, że beton być musi, bo taka góra szkła musi być strasznie ciężka.

Nie mieliśmy czasu na dokładne przestudiowanie całości, zapewne pojedziemy tam jeszcze kiedyś (no i mamy kolejne niezwykłe miejsce, gdzie można zawlec ewentualnych gości :). Na niższym piętrze są obrazy z Pisma Świętego, od stworzenia świata aż po Apokalipsę; świetna zabawa – wędrowanie dookoła i zgadywanie, co jest przedstawione na olbrzymich panelach, a potem w gablocie można sobie przeczytać werset naprowadzający.

Na górze byliśmy tylko chwilkę, ale tam są chyba raczej motywy historyczne albo jeszcze inne, bo o traktorach i zębatkach nic w Biblii nie było :)

Najbardziej podobał mi się witraż o czworakiej roli – siewca rzuca ziarno, jedno pada na drogę i jest wydziobane, drugie – na skałę i roślinka szybko usycha, trzecie – wykiełkowało, ale zadusiły je chwasty, a czwarte rośnie sobie pięknie i przynosi plony różnej jakości.

Tu zapewne przedstawiony jest król i psalmista Dawid; nie bardzo rozumiem te statki, ale możliwe, że zahaczamy tu o następny panel o budowie świątyni przez Salomona, któremu, o ile pamiętam, król Tyru przysłał drogą morską rozmaite materiały.

I jeszcze jeden przykład – Nowe Jeruzalem z Objawienia, z rzeką żywota i uzdrawiającymi drzewami.
Najbardziej niesamowite, wręcz nieziemskie wrażenie robiła ściana oświetlona akurat promieniami słońca; w ogniu, na którym pieczono paschalnego baranka, małe czerwone szkiełka jarzyły się jak rozpalone węgielki, a cały korytarz zanurzony był w różnobarwnym świetle.

Koniecznie, koniecznie trzeba tam jeszcze wrócić; resztę zdjęć można będzie zobaczyć w albumie na Picasie. Pięknie byłby też zobaczyć ten budynek w nocy, podświetlony od środka.

sobota, 14 sierpnia 2010

806. prrrrrrrezent!

Cynkowy Postanownik dojechał! Dotarł był już wczoraj, ale nam burza zabrała prąd, więc choć post by się dało stworzyć, to fotki raczej by wyszły marne, no i do internetu dostępu nie było, gdyż płynie on do nas przez kolejne pudełko na prąd. (Swoją drogą, to coś ostatnio z tym prądem nie za dobrze: w czwartek zwolniono nas z pracy koło pierwszej, bo w całej okolicy nie było elektryczności, a bez prądu to się wiele nie nadziała, jako że wszyscy siedzą na komputerach. Część biura ma okna, ale dziuple bardziej wewnętrzne pogrążone były w ciemnościach, a po pół godzinie zaczął się robić zaduch ze względu na brak klimy i nieotwieralne okna. A z kolei chyba w środę też nie było prądu u nas na osiedlu. Sądzę, że nieustające upały przegrzewają transformatory i druciki, bo wszyscy jadą na klimie.)

Wracając jednak po tej przydługiej dygresji do paczuszki: to, że się wylosowało notes, nie oznacza, że po otwarciu koperty będzie w niej tylko on. Notes jest w czerwonej torebusi, przewiązanej sznureczkiem, na sznureczku jest metka, a w metce listkowa dziurka. No i jeszcze dodatkowa karteluszka z miłymi słowami. Dziękuję pięknie i z szerokim uśmiechem :)


Można powiedzieć, że Postanownik już niejako działa. Niedługo po wylosowaniu szanownej nagrody zrobiłam sobie listę na kartce A4, niezbyt wielką, może z dziesięć punktów. W pracy takie listy mam na okrągło, ale w domu panuje rozluźnienie w tej kwestii, szczególnie w czasie megaupalnego lata i przemęczenia na zakładzie. W ten sposób powstają stosy, okna zarastają brudem, różne potrzebne czynności przepycha się na następny dzień, potem na następny tydzień - czas spędzając na trzymaniu nosa w necie, oglądaniu TV, czytaniu tego i owego, kraftach oraz czynnościach absolutnie niezbędnych.

Z radością mogę powiedzieć, że nastąpił postęp - w przynajmniej trzech punktach. Pierwszy to uporządkowanie CD. Wstyd się przyznać, ale od kilku lat cedeczka moje mieszkają... w koszu, a kosz w garderobie. Mało je słucham i przypuszczam, że się nawet nie niszczą w ten sposób, no ale... kto trzyma płyty w koszu??
Uporządkowałam je zatem (bo jeszcze mam bardzo krótkowzroczny zwyczaj wtykania płyt do byle której kasetki, wcale nie macierzystej), odkurzyłam i noszę się z zamiarem wywleczenia jutro T do Ikei celem zakupu szafeczki.

Druga rzecz to archiwizacja danych z pracy. Pracowy komp ma kłopoty z nagrywaniem, a pęka już w szwach. Przygotowałam zatem dwadzieścia kilka stert plików do nagrania, przynoszę je po trzy na pendrivie i nagrywam w domu. Dojechałam już do dwudziestej płytki, redakcyjny komputer oddycha pełną piersią, można powiedzieć.

No i trzecia rzecz - właśnie jestem w trakcie jej wykonywania, czyli porządkowanie drugiej połowy sypialnio-biblioteki, łącznie z myciem okna i KTO WIE, może nawet wyrzuceniem czegoś. Książki trzeba odkurzyć, poprzeglądać, co się tam nawpychało. A jak już to będzie zrobione, to biorę się za Tomkową łazienkę. Itd. Dobrze, że po wczorajszej burzy jest w miarę chłodno.

PS. A szóstej rano była dziś tęcza. Nie wiem, co o tym myśleć.

czwartek, 12 sierpnia 2010

805. takie tam krafciątka

Z opóźnieniem zrobiłam wreszcie pracową tablicę prezentującą bieżące wyniki finansowe. Tym razem tematyka jest indiańska, gdyż sierpień jest miesiącem kultury indiańskiej (Native Indian Heritage Month, czy coś koło tego). Po lewej mamy pióropusz z piórami wyciętymi z okładek naszych magazynów, a po prawej – dream catcher, czyli łapacz snów. Zdaje się, że dla nas, Polaków, pojęcie dość obce.

Każde pióro to określona ilość $$, podobnie jak każdy sznureczek z koralikami; ponieważ pieniążki wpływają do dwóch głównych działów, to i mamy dwa „grafy”. W oryginalnym pomyśle było trochę fajniejsze wykonanie, nie rysowanie pisakami, ale niestety jestem zatopiona w innych czynnościach pracowych i nie mam czasu na krafty, tym bardziej, że są one bardzo tymczasowe.


A wczorajszą kartke poprawiałam, co mi się rzadko zdarza, bo po południu zaczęły mnie dręczyć niepokoje językowe. I cóż, człowiek od dwudziestu kilku lat uczy się tego angielskiego, słucha uważnie, zwraca uwagę – a i tak wsadzi jeszcze bambulca tu i ówdzie. Nie mówi się mianowicie „Good bye Chicago, welcome New York”, tylko „Good bye Chicago, Hello New York”. Niby treść bardzo podobna, ale jednak po skonsultowaniu się z kumpelką-redaktorką-rodowitą Amerykanką okazało się, że moja intuicja językowa nawaliła. Czy zatem nadal jest intuicją, skoro nawala? Bo intuicja ponoć nie może się mylić? Hm.

środa, 11 sierpnia 2010

804. Bittersweet, czyli Good Bye Chicago, Welcome New York

Kuliżanka z sąsiedniego biurka wynosi się do Nowego Jorku, na stałe, co było jej marzeniem, więc w zasadzie należy się cieszyć. Niemniej jednak spędziłyśmy razem w tej firmie niemal dekadę, przez większość czasu działając wspólnie na codzień i przekopując się przez pewne projekty, ktore stanowiły nie lada wyzwanie. Jest mi zatem ciut smutno, że już nie będzie wołania przez dziuplową ścianę „hey dude, can you email it to me?” Zamiast tego będę dzwonić na Manhattan, w samo serce.
Pożegnalna kartelucha, znowu różowa, aż trudno mi w to uwierzyć:

I jeszcze jedna różowinka, z weekendowego wysypu. Teraz muszę zrobić defragmentację kraftpokoju, bo mi znowu nawyłaziło wszystkiego z szufladek i pudełek. Mam nawet zbiornik retencyjny w postaci pudełka wielkości mniej więcej po butach, gdzie trzymam najbardziej potrzebne przedmioty, ale i on trochę się przelewa. Trudno, nie jestem odkładaczem-wszystkiego-na-miejsce-zaraz-po-użyciu.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

803. na szybko

Szybciutko klepnę, co się dokonało przez weekend. Między innymi kartelucha różowa (niemożebyć, zrobiłam coś różowego, błyszczącego i słitaśnego)...


...kartelucha zielona...

...dalsze eksperymenta z gesso – mieszam z brokatem, posypuję różnościami (które na zwykłym kleju nie bardzo chcą się trzymać i śmiecą, a na gesso jakoś siedzą.)

I jeszcze są gotowe trzy albumy ze zdjęciami z Alaski, gdyby ktoś był zainteresowany. Raz dwa trzy. Został jeszcze jeden, a potem fotki sprzed tygodnia, z wycieczki do Indiany. I będę na bieżąco, uff.

czwartek, 5 sierpnia 2010

802. eksponat czekoladopodobny

Wchodzę ci ja niedawno do lokalnego Sklepu Drugiej Szansy z zamiarem sprawdzenia, czy nie ma jakichś stempelków lub innych przedmiotów przydatnych w kraftowych przygodach, a tu na regale ze świecami i świecznikami czai się takie coś, z daleka przypominające kawał czekolady.

W takich sklepach największą frajdą jest rozmaitość i niemożliwość przewidzenia, co poprzedni właściciele uznali za zbędne, a że one man's trash is another man's treasure, czyli twój śmieć może być moim skarbem, cedowanie prawa własności przedmiotów przez jednego chomika na drugiego ma się w tym kraju znakomicie.

Moje znalezisko, zupełnie nie pasujące tematycznie ani surowcowo do otoczenia, okazało się po odwróceniu jakimś rodzajem pieczątki; brzeżki miało już cokolwiek nadgryzione przysłowiowym zębem czasu, ale ponieważ kosztowało całe 25 centów i dodatkowo miało 50% zniżki - znalazło się na moim biurku. (W opisywanym sklepie ceny umieszczone są na metkach i naklejkach w kilku różnych kolorach; w sierpniu wszystkie niebieskie są o połowę tańsze, potem we wrześniu wszystkie pomarańczowe i tak dalej, rotacyjnie.)

Próbowałam odbić wzorek przy użyciu zwykłej poduszki do stemplowania, ale wyszedł nader marny. Wymyśliłam, że może pomaluję brzegi akrylówką i tu efekt okazał się wyraźniejszy. Wymaga to jednak dość sporego wysiłku w porównaniu ze współczesnymi stemplami, dokładnego nanoszenia farby i kilku próbnych wydruków.

Myślę sobie, że to może w ogóle nie do papieru, tylko do tkaniny? Wygrzebałam kilka linków, właśnie o szmatkach: raz : dwa : trzy : cztery. Może to moje znalezisko pochodzi gdzieś z Indii albo z Pakistanu?

Jeśli ktoś coś wie, spotkał się z podobnymi rzeźbionkami, to właśnie nadeszła okazja, żeby się tą informacją podzielić :) Komentarze stoją otworem.

801. Wygrałaaaaaam! i gesso :)

Niemożebyć, wygrałam – grzebię w pamięci i nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miało miejsce takie wydarzenie. A wygrałam na słynnym Cynkowym Poletku, gdzie rosną pomysły, kolory i gry słowne; pojedzie do mnie superkolorowy notes na postanowienia – oto jego portret zwędzony z Cynkowego bloga:

Cieszę się jak dzieciak, chociaż troszkę mnie onieśmiela fakt, że trzeba będzie coś postanowić i wykonać, bo posiadanie takiego kajetu zobowiązuje. Zaraz zaczną się głębsze przemyślenia, bo skoro marnawo u mnie z bardziej długoterminowymi postanowieniami, to może się ich po prostu obawiam i nie dbam o życie tak, jak by należało? Hm. Może właśnie taki kop był mi potrzebny, żeby się nad tym zastanowić. A letnie kolory notesu zmotywują do działania.

To teraz będą tematy zaklepane wcześniej. Po pierwsze, zakupiłam gesso. Gdyby ktoś orientował się co do polskiej nazwy tej substancji, to proszę mnie oświecić, bo wiki nie ma polskiego odpowiednika, a słownik na gg mówi, że nie wie i w zamian proponuje czat z losowo wybraną osobą. Gesso (wym. „dżeso”) służy do „zaprawiania” płótna przed malowaniem, wygląda jak gęsta farba, jest zmywalne w postaci mokrej, a jak zaschnie, to już na wieki wieków. Występuje najczęściej w kolorze białym lub czarnym, ale można go mieszać z akrylówką celem uzyskania innych barw. Na papierze zaś zyskuje się dzięki niemu fajną fakturę.

Zrobiłam wczoraj ciemną nocą taga na manekinowe wyzwanie w KardKrazy – kartonik zasmarowałam gessem chwilami zmieszanym z zieloną farbą i wyrysowałam szpikulcem drobne kółeczka. Po zaschnięciu popaćkałam jeszcze perłowo białą akrylówką, brzegi potraktowałam zielonym tuszem i dodałam kropeczki z trójwymiarowej farby do szmatek. Oto rezultaty:


Zdziwiłam się, że kartonik jest nadal sprężysty, bo spodziewałam się, że po takim zagipsowaniu zesztywnieje; sprawia teraz wrażenie grubej tapety z fakturą, wręcz jakby ceratowatej. Poczekamy jeszcze – może po dłuższym suszeniu jeszcze się coś zmieni.