Pokazywanie postów oznaczonych etykietą u nas na wsi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą u nas na wsi. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 22 listopada 2016

16:65. ćwiczenia z patrzenia po raz drugi

Wczoraj poszłam w lewo, dzisiaj w prawo, ku malutkiemu mostkowi, przy którym woda się spiętrza i z jednej strony wężowym kształtem niemalże ginie wśród trzcin, a z drugiej rozlewa się w jezioro. Kolorów już niby nie ma, przynajmniej na pierwszy rzut oka, ale tu i ówdzie trafia się jeszcze jakaś niebura plama.

Analizuję więc taki listek i jego lekko zakrzywione żeberka, działki między żyłkami, gdzie bordo ustąpiło beżowi... i co to, jakieś włosy czy kolce na wierzchniej stronie? Może i kolce, wszak oglądam jeżynę.


Na metalowych poręczach mostka wiszą krople - poluję przez chwilę na to, żeby któraś spadłą, ale okazuje się to trudniejsze, niż myślałam. Mam więc tylko kropelkę statyczną, która w mętnym obrazie sygnalizuje otaczające je kolory.


Jeśli chodzi o kolory, na trawie tu i ówdzie czerwienią się aksamitnie sumaki; jutro może wezmę nieco pod mikroskop (nadchodzi długi weekend, to może będzie czas na takie rozrywki).


Gdy patrzę na "szyszki" pozostające na drzewach, przy tym układzie słońca dodają gałęziom dłoni.


Osty też już poszarzały...


...i dopiero na zdjęciu widzę kontrast między prostym, wyciągniętym kształtem igieł a listkami zwiniętymi w loki.


A wszystko to nad malutką rzeczułką, szarą jak cały dzisiejszy poranek.


poniedziałek, 21 listopada 2016

16:64. ocukrzone trawy

Wybrałam się dziś dziś do pracy nieco wcześniej, żeby zażyć choć na kilka minut świeżego powietrza. Zasiedziałam się ostatnio, głównie nad chałturkami - i w zasadzie, jeśli rzecz przeanalizować, częściowo jest to zasiedzenie umysłowe, bo czas na ciut ruchu by się znalazło. Mózg niby hula, przerabia słówka, tłumaczy ich setki, tysiące - od powrotu z Polski w sierpniu przerobiłam ich blisko 70 000, plus kilkanaście tysięcy słów transkrypcji, napisów do filmów itp. Organizm jako całość śniedzieje sobie tymczasem, bo większość czasu spędza w pozycji siedzącej.

Wracając zatem do mikrospaceru: w cieniu oraz tam, gdzie promienie słońca dopiero co docierały, czekały na mnie lodowe cudeńka pierwszego dnia z konkretnym przymrozkiem. Wystaczyło na szybko pstryknąć fotkę ławce, żeby złapać takie ładne przejście kolorów:


Przy tym szybkim pstrykaniu nie zauważyłam, niestety, że ten szron to nie tylko igiełki, ale malusieńkie choinki - jakby części śnieżynek! Mam więc tylko fragmenty zdjęć mocno nieostrych, ale zjawisko upamiętnić trzeba.


Stoliki i ławki pokryte były lodowym futerkiem.


Rośliny natomiast obsypał cukier, i to rafinowany - przypomniały mi się z dzieciństwa jego grube ziarna, które przyklejało się przykładowo do ciastek-wianuszków.







Niektóre zdjęcia wyszły dość abstrakcyjne i przez to bajkowe...


...i nawet takie szaro-burości potrafią być ciekawe.


A kiedy się popatrzyło tam, gdzie dotarło już słońce, bajkowe kryształki już wyznikały... i właściwie gdyby kalendarz nie straszył datami drugiej połowy listopada, można by pomyśleć, że właśnie przyszła wiosna.



środa, 16 listopada 2016

16:63. mgliste zaoknie

Dobrze, że nad kuchennym zlewem jest okno - podobno często bywa, bo nie ma sensu tam wstawiać szafek, a z przestrzeni należy korzystać rozsądnie i oszczędnie, szczególnie w niezbyt wielkich mieszkaniach. W naszym przypadku owo okno jest telewizorem, gdzie nadają najczęściej program "wysokie drzewa", niekiedy z zaproszonymi gośćmi w postaci rozbieganych wiewiórek czy ptactwa.

A czasem jest MGŁA, którą też lubię, bo owija Gibsonowe drzewa rozmywającą barwy bielą.



A dopiero co było tak...


czwartek, 23 czerwca 2016

16:35. czerwony poranek, deszczowy wieczór

Od przedwczoraj trąbiono, że idzie ZUO - wielkie burze, może nawet tornada. Rzeczywiście, w niektórych miasteczkach trochę bardziej na południu powietrze zakręciło się na tyle, że tornadowe leje dotknęły gruntu. Zniszczeń, na szczęście, wielkich nie ma, ludzie też nie ucierpieli.

U nas był jedynie dość konkretny deszcz i raptem jeden większy piorun, tak że całe zjawisko przeszło bokiem, czy też raczej dołem.



Za to rano przywitał nas niesamowity wschód słońca, z cudną łuną na południu właśnie:

czwartek, 9 czerwca 2016

16:27. pali się?


Siedzi sobie człowiek o siódmej-ósmej rano na balkonie, tłumaczonko robi - trochę nietypowe, bo ogląda nagranie z wykładu po angielsku, z pokazem w PowerPoincie, a pisze po polsku, z tym, że trochę wygładzone, nie słowo w słowo po mówcy. Przypominają mi się zajęcia z Listening Comprehension na studiach, kiedy ten czy ów filologiczny doktor mordował nas nagraniami z magnetofonu. Ciężko było to zrozumieć, bo i człowiek cienki był, mnóstwa słów nie znał, a i kombinować nie potrafił.

Teraz też niektóre wyrażenia wymagają guglania, ale zanim do tego przejdę, należy się wyjaśnienie zdjęcia. Otóż rzucam okiem na parking - a tu garaże wyglądają, jakby się w nich tlił ogień! Kopci się jak z nadpalonej ściany, wiatr przegania kłęby to w jedną, to w drugą stronę...

Pełna poczucia obywatelskiego obowiązku (wszak garaż drugi od lewej należy do Pani z Dołu, której opiekujemy się czasem kotami, a było i tak, że T wdrapywał się po drabinie na jej balkon, kiedy zatrzasnęła sobie klucze) ubrałam się i poleciałam obejrzeć zjawisko z bliska. Ponieważ ani ciut nie było czuć swędem, zdecydowałam, że to jednak nie pożar. Słońce najwyraźniej dojechało właśnie do mokrego po nocy dachu i woda zaczęła intensywnie parować, a że zwykle o tej porze nie przebywam na balkonie, to i nigdy wcześniej tego nie widziałam.

Wracając do wątku słówkowego: rozkminiałam dzisiaj coś, co brzmiało jak rice flip flops, przy czym to rice mówca ledwie gdzieś tam wyszeleścił, więc nie miałam nawet pewności, że chodzi akurat o to słowo. Odkrywam jednak, że istnieją rice sandals - i cieszę się z nowego wyrażenia. Mniejszą radość sprawia mi fakt, że internet się dowiedział o moim zainteresowaniu tym artykułem i masę stron zatrzepał klapkowymi reklamami.

Źródło

W wykładzie pojawiło się też feet on the ground - zagadka, bo oczywiście występuje jako "mocno stać na ziemi", ale nie o to chodziło. Mówca odniósł się do tego, że jakaś grupa jest na danym terenie, a u mnie w rozumie dzwoni, że spotkałam się z tym w kontekście operacji wojskowych, gdzie np. USA wysłałyby swoje oddziały. Guglam jednak bezskutecznie i będę musiała z tego wybrnąć jakoś inaczej.

Bohaterowie wykładu płynęli sobie statkiem i podczas długachnej podróży korzystali z usług stenographers. Tu potrzebowałam się upewnić co jest co. W zdaniu chodzi o stenografów, czyli panów piszących "skrótowym" alfabetem. Metoda takiego pisania to stenografia (shorthand). A jak się skrótowo klepie na maszynie, to ma się do czynienia ze stenotypią (oraz stenotypistami i stenotypistkami). Uff.

No i cóż ci panowie stenografowie tworzyli? Nie mam pewności co do transkryptu i transkrypcji, więc sprawdzam w Słowniku Języka Polskiego:

TRANSKRYPT
1. odcinek RNA powstały w wyniku transkrypcji odcinka DNA;
2. tekstowy zapis nagrania rozmowy lub stenogramu;
3. odpis, wyciąg


TRANSKRYPCJA
1. w muzyce:
a) opracowanie utworu muzycznego na inny instrument lub głos, niż na który był on pierwotnie skomponowany;
b) utwór powstały w ten sposób;
2. przepisanie informacji genetycznej z DNA na matrycowy RNA;
3. zapisanie tekstu mówionego w postaci umownych znaków lub zapisanie tekstu z użyciem innego systemu znaków niż ten, w którym był zapisany pierwotnie

Hm, ale może jednak oni tworzyli stenogramy, czyli zapisy stenograficzne, robaczkami? A kiedy te teksty ukazywały się w książkach, już zwyczajnym alfabetem, to by chyba były transkrypty (chociaż w sumie trzecia definicja transkrypcji też by się chyba kwalifikowała...)

Dlatego tłumaczenie to nieustająca przygoda i za każdym zakrętem nowe odkrycie, na przykład odmiany i stopniowania prędki:

prędki - prędszy - naprędszy
prędcy - prędsi - najprędsi

Poważnie :)

wtorek, 7 czerwca 2016

16:26. a za zakrętem żółw


Jak wsponmniałam poprzednio, żuraweli na niedzielnej wyprawie nie było (oprócz jednego, stojącego sobie w stawie tuż przy ulicy, gdzie nie ma się jak zatrzymać, a gdyby nawet, to ptak zapewne by odleciał, zanim byśmy nawet zdążyli otworzyć drzwi.

Nie uciekał za to ogromniasty żółw, siedzący na skrzyżowaniu w drugim parku.



Zdjęcia pozwalają przeanalizować żółwia z bliska, jaką ma złożoną skórę.


Zgryz ma dziwny - w dzieciństwie na pewno nie nosił aparatu :)


Skorupa to odrębny mini-ekosystem - z mchami, jakimiś listeczkami, pewnie glonami - i nawet kilkoma ślimakami.



Przechodząca Pani z Psem poinformowała nas, że jest to właściwie żółwica, która od kilku lat kopie w tej okolicy dziury i składa jaja. Rzeczywiście, dookoła pełno było płytkich wykopków...


...a jedna dziura była na tyle głęboka, że wypełniła się wodą.


Tyle o żółwiu - na wspomnianych poprzednio fioletowych kwiatkach sporo było owadów, ale w ogóle nie siadały, tylko muskały płatki i już ich nie było. Stąd zdjęcia nienajlepsze, ale chyba udało nam się złapać umieszczone na trzmielich nóżkach żółte koszyczki z pyłkiem, lepiej widoczne (u trochę innego owada) tu.


No i musiał być, oczywiście, epoletnik krasnoskrzydły, bo bez epoletnika letnia wycieczka w ogóle się nie liczy.


niedziela, 5 czerwca 2016

16:25. bladym świtem na mokrych łąkach


Z tym "bladym" świtem to może przesada, bo wyturlaliśmy się z domu o szóstej, a słońce było już wysoko. Mieliśmy zamiar w ramach obchodów dziesięciolecia ślubu pooglądać ptactwo, a w szczególności żurawele. 

Niestety, fauna skrzydlata się nie spisała - możliwe, że taka pora w lecie to już za późno, kto miał pojeść, to pojadł i zaszył się już gdzieś w zaroślach. Wylądowaliśmy w każdym razie niecałe pół godziny od domu, w Blackwell Forest Preserve, nad takimi oto jeziorkami:


Choć ptaki trochę rozczarowały, w różnych zakątkach parku poutykane były kolorowe klejnociki, świecące się w ostrym słońcu kroplami rosy. Taki na przykład irysek rósł sobie w płytkiej wodzie i żeby się do niego dostać, trzeba było wleźć nie tylko w mokrą (i zimną!) trawę, ale w ogóle wstawić stopy do wody.


Nieustannie zdumiewa mnie włochatość natury, nawet na przykładzie pospolitej koniczyny.


Zrobiliśmy mały przystanek, bo nagle wbiliśmy w teren opanowany przez tłum komarów, bardzo podekscytowanych naszą wizytą. W plecaku miałam jednak komarozol, więc skończyło się na kilku wstępnych bąblach. Przy okazji zabraliśmy na pamiątkę kilka kropel wody.




Z Blackwell przejechaliśmy do Timber Ridge Forest Preserve, gdzie chcieliśmy dostać się do pewnego stawu. Zalega sobie ów staw przy drodze, ale w takim miejscu, że nijak nie idzie się tam zatrzymać, a bardzo by się chciało, bo w lecie bywa cały zawalony liliami wodnymi (o ile dobrze używam nazwy, bo mam w tej kwestii pewien zamęt).

T wypatrzył, że można do tego parku wjechać od tyłu i są ścieżki. Odkryliśmy, że i to nie pomaga, gdyby się chciało podejść do samej wody - może dlatego, że staw otoczony jest mokradłem. Spróbujemy kiedy indziej z jeszcze innej strony; zatrzymamy się gdzieś w okolicy na uliczce z domami i pójdziemy po prostu tą główną drogą, Geneva Road, choć trochę strach, bo jest ruchliwa.

Na łąkach, przez które wędrowaliśmy, rządziły przede wszystkim trzykrotki wirginijskie, Virginia spiderwort. Oczywiście włochate :)



W lasku zaczerwieniło się coś na skoszonym pasie tuż przy dróżce, patrzymy - a to chyba poziomki! Niestety, smaku nie było w nich za grosz - ot, grudka miąższu nie wiążącego się kompletnie z niczym.


Kolejna roślina jest dość pospolita, ale na tym zdjęciu fajnie widać różne stadia przechodzenia pączków w otwarty kwiatostan.


Następny biały egzemplarz po angielsku nazywa się beard tongue, po polsku doszukałam się "żółwik" albo "penstemon", ale nie do końca jestem do tego przekonana. Pewna ciekawostka wynika za to ponoć z nazwy łacińskiej - Penstemon digitalis. "Penstemon" to w rzeczywistości słowo greckie, penta+stemon, czyli pięć pręcików. Digitalis z kolei odnosi się do palca, bo kwiatek wygląda jak palec w rękawiczce, co lepiej widoczne jest na przykład tu.




W drugim odcinku wystąpią zwierzęta - bo choć z ptakami, jak wspomniałam, było marnawo, pewien inny egzemplarz znakomicie nadrobił za ten niedosyt.