niedziela, 5 czerwca 2011
951. bardzo trudne słowo
czwartek, 28 października 2010
862. zagajnik mi wyrósł...
Z wynurzeń belferskich: wczorajsza lekcja – mimo, że w środowe wieczory rakom strasznie trudno jest się skupić po całym dniu zajęć – wypadła całkiem-całkiem, choć mój najbystrzejszy brykał gorzej, niż zwykle i wyginał się na krześle niczym gąsienica. Zrobiliśmy sobie następującą zabawę: każdy dostał tajne słowo – nazwę dania, które miał gotować. Potem rozdawałam składniki i dzieciaki zgłaszały się po to, co im było potrzebne do danej potrawy. Przy okazji ćwiczyliśmy ostatnio poznane słowo „potrzebuję”.
Miałam trochę obawy, czy będą się orientowały w sprawach kuchennych, ale nie było żadnego problemu. No, może z wyjątkiem tego, że ich ojciec daje do zupy ogórkowej kapustę :), co mnie zszokowało, ale niechaj będzie. Kiedy wszystkie składniki zostały rozdane, każdy przedstawiał to, co zebrał, a pozostali zgadywali, o jaką potrawę chodzi.
Zdołaliśmy też zmontować trochę zdań. Nie udaje mi się zwalczyć wypowiedzi całkowicie z lekcją nie powiązanych, ale znamy na tyle słów i gramatyki, że jak ktoś już dziobek otworzy, to nieraz pytam „a po polsku?” i są w stanie przetłumaczyć.
Kolejny wielki sukces – odmiana czasowników. Wczoraj rzuciłam zupełnie nowy – „gotować” – i bardzo ładnie odmienili, choć z potknięciem na 3 os. lmn., bo „ą” im nie do końca leży. Przypominam, że w całym angielskim są raptem trzy końcówki, więc wbicie dzieciakom tego konceptu do łepetynek było niebywale trudne. Mam nadzieję, że jeśli przyjdzie im się uczyć jakiegoś innego języka, choćby hiszpańskiego, to będą do przodu w porównaniu z innymi, zdając sobie sprawę, że takie zjawisko istnieje.
Ale żebym zbyt szczęśliwa nie była, jeden znowu palnął „ona jest gotuje obiad” – kalka z „she is cooking dinner”. Baaardzo rzadko się to zdarza, ale tak, jak nam, Polakom, ciężko jest te czasy ciągłe zrozumieć, tak i Amerykanin nie od razu czuje, że się tam nie wtyka żadnego "jest”.
wtorek, 26 października 2010
860. z pamiętnika nauczycielki
Kilka tygodni temu zapytałam się go, czy chciałby sobie dorzucić 10 minut dodatkowej nauki zanim przyjdą pozostałe dzieci – i, ku mojemu zdumieniu, ucieszył się bardzo. Wyrysowałam mu bilet na specjalną lekcję polskiego, do którego dopisał sobie „admit one” i nawet po tygodniu miał go jeszcze w garści. Na pierwszym spotkanku pogadaliśmy o różnościach, a na drugim – w zeszłą sobotę właśnie – czytaliśmy legendę o smoku wawelskim, z którą poradził sobie znakomicie.
A potem pękałam z dumy, bo przyszedł ojciec – Polak, i mój uczeń przeczytał pięknie cały paragraf (utknął dopiero na ostatnim słowie – „nieszczęśliwy”, ale to jest naprawdę trudne słowo), a potem bezbłędnie przetłumaczył. W takich chwilach chce mi się fruwać :)
Na następnej lekcji będzie pewnie krzyżówka w oparciu o tę legendę i historyjka o stworoku z Loch Ness.
Z całkiem zaś innej beczułki – zajawka listopadowego skrapowania codziennością. Szpiczasto i niebiesko.

sobota, 26 września 2009
604. zdobycze
Olek dzisiaj koniecznie chciał wiedzieć, jak się mówi po polsku space shuttle - wahadłowiec; nie dał się przekonać do zwykłej rakiety, którą już znamy. Dzieciaki piszą krótkie historyjki na kształt pamiętnika. Starsze nie skorzystały niestety z fantazji, a Olek właśnie, z którym mam wiecznie kosmiczne problemy dyscyplinarne, oświadczył, że w przydzielony sobie piątek leci na Księżyc wielkim, nowym wahadłowcem. Wiezie ze sobą sto robotów, pizzę, steki, kiełbasę i żeberka. Po wylądowaniu buduje dom i na dwa lata siedzi na Księżycu. I o to chodziło!
W drodze powrotnej zahaczyłam o sklep zarekomendowany przez Prezydencję - It's Our Earth. Trochę tam staroci i sporo recyklingowych przedmiotów typu miski z winylowych płyt, notesy w okładkach z tablic rejestracyjnych, bransoletki z uchwytów otwierających puszki, torebki z papierków po cukierkach.
Najfajniejsza zdobycz trafiła mi się jednak na koniec - zahaczyłam o sklep drugiej szansy, a tam - dwa wielkie tomy starego słownika całkiem za darmo! W słownikach mnóstwo małych rycinek. Mniam!
czwartek, 30 kwietnia 2009
496. dobre wieści
Gdybym miała je podać dalej... to by chyba bloga nie starczyło :) Tyle razy zachwycały mnie rozmaite strony, niesamowita kreatywność w różnych miejscach na świecie. Wczoraj odkryłam za pośrednictwem pintangle.com stronę o sztuce koralikowej, o kobietkach, które szyły strony do swego rodzaju książki. Nie mogłam się oderwać... tu jest galeria.
Na froncie domowym - serducha, prawie-że skończone. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby namalować oczy i gęby czarnym pisakiem, takim zwykłym... ZA NIC W ŚWIECIE nie zaschnie na metalicznej akrylówce. Nawet z suszarką do włosów. Maże się w nieskończoność... próbowałam usunąć kantem papierowego ręcznika, z ledwością się udało. Notka na przyszłość: najpierw akrylówka, potem lakier, potem pisak NIEZMYWALNY.
A kolorystyka raczej meksykańska :)





sobota, 4 kwietnia 2009
473. Czy ty jesz czerwone jablko?
- How would you say "I am eating a red apple"?
- Ja jem czerwone jablko.
- How about "You are eating a red apple"?
-Ty jesz czerwone jablko!
- How about a question now? "Are you eating a red apple?"
- Czy ty jesz czerwone jablko?
Uradowalam sie tak, ze do samego domu pysk mi sie smial. Ktos moglby powiedziec, ze po dwoch i pol roku nauki takie zdania nie sa znowu niczym szczegolnym, ale jesli sie rozlozy to zdanie, okazuje sie, ze jest w nim caly rzadek osobnych zagadnien, oprocz slowek jako takich.
Po pierwsze - czerwone jablko, a nie czerwona. To zestawienie maja chyba zauczone od czestego uzywania, ale poza tym wiedza, ze jesli rzeczownik konczy sie na -a, to przymiotnik tez powinien, a poza tym najczesciej bedzie -y. (O odmianie przez przypadki nawet nie marze :D Wiedza jednak, ze polskie slowa zmieniaja koncowki w szalony sposob i staram sie je nauczyc rozumienia odmienionych slow.)
Jem i jesz - dla amerykanskich dzieci to tez zupelnie nowy koncept, bo angielskie czasowniki odmieniaja sie minimalnie. Moje wiedza o bezokolicznikach (nazywamy je fist words - slowo-piesc, i przy nauce mowi sie je z reka zwinieta w piesc). Potem wiedza o pierwszej osobie, ktora sygnalizuje sie kciukiem, oraz jak z pierwszej zrobic druga (pokazywana palcem wskazujacym). Wiedza, ze pozostale palce-osoby maja inne koncowki, ale ich jeszcze nie umieja.
Czy. Dzisiaj maglowalismy wlasnie robienie pytan. "Czy" to tez nowy gramatyczny klocek, bo przeciez w angielskim nie ma niczego dokladnie tak dzialajacego. A jeszcze udalo mi sie wyplenic zdania typu "ty jestes piszesz" - you are writing, jakie usilowali robic dla zaznaczenia roznicy miedzy angielskim czasem ciaglym a prostym.
Znamy tez inne slowa pytajace, tak ze dzisiaj narobilismy pytan mniej i bardziej rozumnych, od "czy ty mowisz po polsku?" do "ile ty masz ksiazek w butelce?" i "gdzie ty lubisz pic wode z sokiem?" Chodzi jednak o to, zeby dzieciaki zalapaly szyk, zasade, i potem swobodnie skladaly klocki - slowa, ktorych znaja kilkaset. W takie dni jak dzisiaj mam wrazenie, ze to cale nauczanie ma sens, choc chwilami podczas lekcji opadaja mi rece :)
czwartek, 6 listopada 2008
Śpiący rycerze, pięcioro
Potem okazało się, że dni tygodnia w miarę pamiętają, a swego czasu był to wielki problem. Czasowniki też w miarę. Potem zdania o tym, co kto planuje na jaki dzień tygodnia. Ostatni powiedział "W środę, teraz, śpię." I ciap na stół. Oczywiście mnie to rozbawiło, po czym piętnaście sekund później wszyscy spali na stole, powiedziawszy powyższe zdanie.
Na dodatek mniej więcej w dwóch trzecich lekcji adehadowiec oznajmił "koniec lekcji" i po raz kolejny zadziwił mnie swoją pamięcią. Nie uczyliśmy się oficjalnie tego zdania, ale zapamiętał sobie z tego, że użyłam go kilka razy. Oczywiście pozostali też zaczęli wołać "koniec lekcji", ale się nie dałam, a wręcz haha przedłużyłam :)
Najmłodsza za tydzień jedzie do Polski, więc planuję zrobić dzieciakom grę. Bez najmłodszej będzie łatwo, bo pozostała czwórka ma z grubsza równy poziom, w sensie że umie np. czytać. Zwykła gra z kostką i pionkami (guziki?), kolorowe pola, z każdym polem związane zadanie na karteczce w odnośnym kolorzem kilka bombek i kilka prezentów. Za wykonanie zadania będzie się dostawało szklaną kulkę. Trochę czasu zabierze wyprodukowanie tego wszystkiego, ale nawet ja sama mam dość maglowania czasowników, słów pytających i liczebników porządkowych. Tak, że ostatnie lekcje przed wyjazdem do Polski będą chyba lżejsze, a grę można przecież wykorzystywać wielokrotnie.
Poza tym mam już w zasadzie dla nich prezenty gwiazdkowe, co mnie raduje, bo powinny się ucieszyć, a koszt był niewielki. Mianowicie wyczaiłam, że w miejskiej bibliotece zawsze jest półka z książkami, które odchodzą na emeryturę i można je nabyć za śmieszną cenę - 25 centów za miękkie okładki i 5o za twarde. Za każdym razem coś tam szarpnęłam odpowiedniego i mam stosik :)
Fakt, że są to książki trochę używane, ale chyba to nie będzie miało znaczenia, bo oni i tak skupują literaturę na wyprzedażach garażowych itp. Nie chodzą do miejskiej biblioteki, bo nie mogą i zawsze mi zazdroszczą, jak widzą, że się wybieram. Mieszkają bowiem na terenie unincorporated, czyli tylko częściowo należącym do danego miasta. Oznacza to m.in., że płacą mniejsze podatki od nieruchomości, ale w zapisanie się do biblioteki musieliby zainwestować kilkaset dolarów na rok.
Dzieciaki są zagorzałymi czytaczami, więc książki powinny być odpowiednim prezentem. I zapewne nie obędzie się bez jakiegoś bladwijzera :)
czwartek, 23 października 2008
jak rozciągnąć czas?
Nie żebym się całkiem obijała – wyprałam przykładowo stertę prania ręcznego, co dla mnie jest dużym wydarzeniem; idzie zima i swetry w większości właśnie wędrują do miednicy, a nie do pralki, a potem na drewniany stojak-suszarkę.
Pracuję nad tłumaczeniem bardzo ciekawego tekstu o tym, jak nasze wyznanie dotarło do Polski. Słucham sobie mp3 po polsku i spisuję po angielsku – kapitalne ćwiczenie dla rozumu, który z wiekiem conieco jakby zwalnia. Poza tym odkryłam, że w Windows Player można sobie plik spowolnić i to bardzo pomaga w takiej pracy, o ile ucho przywyknie do trochę dziwnego tonu głosu.
Mowa trwa godzinę, a jestem mniej więcej w połowie. Potem trzeba będzie jeszcze raz przesłuchać, sprawdzić i wyszlifować. Odczekać parę dni, jeszcze raz przeczytać i ewentualnie poprawić. Oczywiście będzie to jeszcze sprawdzone przez "native'a".
Tekst powstał kilkadziesiąt lat temu i autorem jest chyba ktoś, kto od wielu lat nie mieszkał w Polsce, więc napotykam pewne akhem idiosynkracje, których nie da się przetłumaczyć, bo... nic nie znaczą, takie jakieś dziwne zbitki słów, które miały chyba ukwiecić przemówienie. Nie narzekam jednak, a raczej z uśmiechem wczuwam się w atmosferę.
Wniosek o tym, że mówca spędził długie lata w Stanach opieram zaś na tym, że struktura zdań jest w większości zbliżona do angielskiej, więc można praktycznie jechać słowo po słowie, jak się słyszy w spowolnionym pliku :).
Z dzieciakami przegryzamy się przez liczebniki porządkowe – pojawił się nowy wierszyk:
Jeden, dwa, trzy, cztery,
Idą słonie i pantery.
Pięć, sześć, siedem, osiem,
idzie królik i dwa łosie.
Dziewięć, dziesięć, dwa goryle,
pająk, lew i krokodyle.
Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty,
Ja gram w piłkę, ty grasz w karty.
Piąty, szósty, siódmy, ósmy,
Ja jem zupę, ty jesz kluski.
Dziewiąty, dziesiąty, jedenasty, dwunasty -
Nic nie robisz? Wyrwij chwasty.
Trochę absurdalny ten tekst, ale nie jest łatwo tworzyć poezyje, mając do dyspozycji bardzo ograniczony zasób słownictwa, a tu nowe wyrazy to tylko łosie, kluski i wyrywanie chwastów.
Najmłodsza, pięcioletnia uczennica jedzie w listopadzie z tatą do Polski. Wczoraj wyszło na to, że następny najmłodszy, adehadowiec, który ma w rozumie kilkaset polskich słówek, chętnie z nią poćwiczy... nawet wczoraj była mała próbka i mówię wam, kapitalnie to wygląda, jak ośmiolatek uczy pięciolatkę. Zobaczymy, jak to pójdzie – mam nadzieję, że nie jest to przysłowiowy słomiany zapał.
Na koniec jeszcze kilka kraftowych drobiazgów: nowe sukieneczki i kartka urodzinowa dla koleżanki z pracy. (Wiem, wiem, zielona sukienka już była, ale wszystkie trzy razem fajnie wyglądają.)


czwartek, 9 października 2008
Mix
T was opening a bag of dry cat food recently and found… a Party Mix packet inside. We haven’t shown it to the cat yet. Who knows, she may invite the black friend from the first floor, and even those two cats from the neighboring building, which stretch in the sun on the concrete wall and are not attached to their home with any leashes… If four cats started to party in our absence, we wouldn’t recognize our home afterwards!

A few ATCs received a while ago.

Czytać, pisać, grać, śpie-e-e-e-wać.
Jeść, pić, spać.
Gdzie jest tatuś? Na kanapie.
Co on robi? Śpi i chrapie.
Gdzie jest mama? Na tarasie,
Czyta książkę o Teksasie.
Wierszyk do zapamiętania sztućców, przy którym się przedmioty odpowiednio gestykuluje:
Widelec, nóż, łyżka, łyżeczka,
Talerz, szklanka, kubek mleczka.
No i ostatnio uczyliśmy się przymiotników i przeciwieństw:
Szczęśliwy, smutny - happy and sad.
Stary i nowy - old and new.
Długi i krótki – long and short,
Piękny i brzydki – beautiful, ewwww!
Niski – short;
wysoki – tall.
Duży, mały,
That is all!
Ten ostatni wierszyk zwykle występuje w wersji rapowej.
Następne w programie będą liczebniki porządkowe, z których planuję następną prezentację: opis dzieciowej rodziny, w której jest w sumie i zbiorczo dziesięcioro rodzeństwa, więc jest na czym owe liczebniki ćwiczyć. Do tego adaptacja zabawy w starego niedźwiedzia, bo tam występuje „pierwsza godzina, druga godzina” itd. Tylko nie mogę sobie przypomnieć, co ten niedźwiedź robi, jak już wstanie? Ktoś pamięta?
No i tworzy mi się w rozumie wierszyk o zegarmistrzu, jeszcze do wyszlifowania:
tik-tak,tik,tak, tik tak, tik tak
U zegarmistrza w nocy czary mary,
Gadają na półkach popsute zegary:
która godzina? druga trzydzieści!
która godzina? trzecia piętnaście!
która godzina? siódma dwadzieścia!
która godzina? piąta czterdzieści!
bam, bam, bam, bam, bam, bam, bam, bam
Ósma godzina – zegarmistrz pracuje
I każdy zegar dobrze się czuje.
Pierwszy zegar – bardzo stary;
Drugi zegar – piękny, nowy.
Trzeci zegar – ten z kukułką,
Czwarty zegar – fioletowy.
I coś tam dalej na zakończenie.
wtorek, 12 lutego 2008
na wtorek obrazków worek






sobota, 19 stycznia 2008
sobota arktyczna
Cieszę się również z tego, że lekcja polskiego mi dzisiaj poszła w miarę spokojnie - po ostatniej środzie i sobocie pełnej płaczów (tak, tak, dzieciaki mi na lekcji płakały) i kompletnej dezorganizacji. Wymalowałam na tekturze tabelę, w której zapisuje się plusy i ewentualnie minusy - i za zachowanie, i za wiedzę. Głupia sprawa, bo najstarszemu i najlepszemu zapowiedziałam, że dostanie minusa, jeśli będzie za często odpowiadał; niekiedy muszę go prosić, żeby dał szansę młodszym albo tym, na których akurat przypada kolej, a on zbytnio nie chce. Plusy i groźba minusów pomogły - i koncentracja wzrosła chyba z dwieście procent, i zasięg grzebania w pamięci.
Zastanawiam się czasem, czy te lekcje to sukces, czy porażka, jak na taki długi czas - chyba półtora roku mija, albo ciut więcej. Kilkaset słówek, trochę czasowników, nieco wyrażeń, trochę wiedzy o Polsce. Z drugiej strony - o końcówki nawet nie próbuję się starać (tylko trochę czasowniki), pisać nie umieją (nie kładę nacisku na prośbę rodziców), ze składaniem zdań różnie bywa.
Z trzeciej strony - piątka dzieci po przejściach rodzinno-emocjonalnych, z ośmioletnim rozrzutem wiekowym, a na okrasę jeden egzemplarz z ADHD; półtorej godziny na tydzień, bez zadawania zadań i praktycznie bez zapisywania niczego. Może nie jest źle :).
Kiedy wracam wieczorem do domu, nie mam miejsca w mózgu na przetwarzanie żadnych konkretnych informacji. Mogę wegetować, albo ewentualnie siedzieć przy kraftowym stole... i czerpać radość przykładowo z faktu, że jadą do mnie ateciaki z Singapuru :). Bardzo lubię wymiany, przy których muszę sprawdzać w atlasie, skąd dokładnie będzie jechała przesyłka. A wczoraj wytworzyły się cztery sztuki - podoba mi się to wielowarstwowe wycinanie, spróbuję zastosować na kartce z życzeniami.

środa, 7 listopada 2007
śmiejący się pyszczek
Dzisiaj wieczorem będę lepić dalej, z tym, że jeszcze trzeba zaliczyć lekcję... Będziemy poznawać bardzo miłe słówko CZY i robić konferencję prasową. I konkursik czasownikowy. Jak ja się cieszę, że przeskoczyliśmy z rakami barierę zrozumienia, że istnieją końcówki! Na razie zajmowaliśmy się tylko liczbą pojedynczą, mnogą poznamy, jak wrócę z Polski. Mnoga jest chyba bardziej konsekwentna.
W zapamiętaniu znaczenia czasowników pomaga piosenka składająca się ze słow "czytać, pisać, grać, śpie-e-e-e-wać, jeść, pić, spać" połączona z demonstrowaniem czynności. Minus jest taki, że śpiewają ją w kółko, trzeba czy nie trzeba.
Aha, i jeszcze rozwiązanie zagadki o nasturcjach - gratulujemy Pani Pasiakowej, gdyż autorem rzeczywiście jest Wyspiański :)
I koniecznie muszę nadmienić, że Pisklak wykonał wczoraj pierwszą samotną jazdę samochodem, wysławszy się do Walmarta z misją zakupu spodni roboczych, czekolady Symphony (jakiego ja to mam małżonka-melomana), oraz kopert do następnej porcji karteczek. Kolejny krok zaliczony.
czwartek, 25 października 2007
wisconsin - ostatni odcinek





czwartek, 18 października 2007
to miał być wczorajszy post

Wracając do ateciakowego tematu - dalej mamy dwie karty z jedną z moich ulubionych pieczątek, na tle akwarelkowym. I na koniec torbka z herbaty. Tyle.

środa, 3 października 2007
three vs. zillion
Ile jest w jezyku angielskim koncowek? Ze trzy? s, ing, ed. Ile jest w polskim? Zillion. Przynajmniej takie odnosi sie wrazenie, jesli patrzy sie oczami amerykanskiego dziecka. Wydawalo mi sie niedawno, ze stoje przed wielka sciana i ze z tymi nieszczesnymi czasownikami nie rusze ani kawalek dalej, bo po pierwsze nie moge sie zdecydowac, ktore sa najbardziej potrzebne (poza jestem, mam, lubie, mieszkam, jem, ide, boli, kosztuje, ktore juz liznelismy), oraz jak wbic rakom do glowy koncowki? Juz nawet nie chodzi o to, jaki ogonek przyczepic do slowa - bo chyba po prostu trzeba kuc na pamiec - tylko w ogole o sama idee, ze takie chocby go przybiera dla roznych osob znacznie rozniace sie postacie.
Jak do tej pory, dzieciaki zalapaly z grubsza, ze koncowki istnieja w znacznie wiekszej ilosci, niz sa przyzwyczajone. Przeszlismy przez zaimki osobowe, ale glownie skupiamy sie na liczbie pojedynczej. Robilismy dzisiaj mape action words (slowo verbs nie przemawia do wyobrazni ani ciut) - wielgachna tabele z rozpiska na czasowniki i te osoby, ktore znaja, gdzie przylepialismy w odpowiednie miejsca rozne formy. A wczoraj wymyslilam sposobik, ktory chyba pomoze, bo dzisiaj rakom sie spodobal - mianowicie korzystamy z palcow. Bezokolicznik to fist word - zwijamy reke w piesc, bo sie nie odnosi do konkretnej osoby. Nastepnie rozwijamy palce, powtarzajac slowa: ja ide - kciuk w strone samego siebie; ty idziesz - palec wskazujacy kierujemy ku rozmowcy i intensywnie na niego patrzymy; a potem zostaja jeszcze trzy palce na on, ona i ono. Ha!
Bezokolicznikow jeszcze nie tykalismy, ale nadchodzi pora - moze nawet w sobote - kiedy bedziemy poznawac je w polaczeniu z lubie: czytac, spiewac, pisac, grac. Ewentualnie jesc i spac :)
Te lekcje czasem sa niesamowicie meczace, ale po takim dniu jak dzisiaj jestem pelna entuzjazmu i wiary, ze jednak trybia, ze cos z tego bedzie! Yeah!
czwartek, 13 września 2007
Drobiazgi
Jeśli ktoś lubi obrazy pędzące jak japońska kolejka, to raczej nie powinien się brać za ten film; sama trochę się zaniepokoiłam, kiedy minęła już ponad godzina, a główny bohater rozmawiał dopiero z drugą osobą z listy pięciu. Jedyne szybkie zmiany to skakanie między scenografiami (od różowo-plastikowego wesołego miasteczka do płonącej wioski podczas wojny na Filipinach), a zarazem ważnymi punktami w życiu Eddiego, ale wszystko jest jasne i trzyma się całości. Bardzo miła przygoda.
Wczorajsza lekcja przyprawiła mnie o refleksje, że nie nadaję się do nauczania, bo sobie nie umiem poradzić z dzieciakami. Na szczęście takich lekcji jest gruba mniejszość, poza tym w środowe wieczory są już zmęczone i rozkojarzone, więc prawdopodobieństwo takiego zachowania jest większe. Poza tym gdybym od początku była Panią Nauczycielką, która przychodzi tylko na lekcje i nie interesuje jej życie uczniów poza tym, być może sytuacja byłaby inna. Z drugiej strony myślę sobie, że jednak w ostatecznym rachunku lepiej jest mieć układy bardziej przyjazne, robić z dziećmi krafty, przynosić różne rzeczy na „show and tell” – zapamiętają sobie może i to, gdzieś im się później w życiu przydadzą te informacje pozalekcyjne. A trudne lekcje trzeba przecierpieć i na następnej zacząć od początku (oraz od krótkiej mówki umoralniającej.)
Po drodze do pracy cyknęłam raz jeszcze wywrotkę z asfaltem – co ja poradzę na to, że mnie ten widok zaskakuje i fascynuje? Że stoi takie wielkie i się nie wywraca. Proszę sobie powiększyć i zwrócić uwagę na NOGI wystające spod klapy :D.

poniedziałek, 27 sierpnia 2007
leniwy weekend
Rodzice chcą więcej zdań, więc będę musiała nieco zmienić podejście. Wymyśliłam, że będę im zadawać zadania – ustne, żeby powiedziały tacie-Polakowi jakieś tam zdanka. Przykładowo w środę będzie o końcówkach czasowników i będą musiały wymyślić zdania z lubię, lubisz i lubi. Po drugie – lekcje będą miały lepszą strukturę, to znaczy na koniec skupiamy się i powtarzamy to, czego się nauczyliśmy. Przewiduję kłopot, ale trudno.
W piątek obchodziliśmy urodziny T – zapodaliśmy mu certyfikat na pilotowanie samolotu nad Chicago. Takiego małego, jakiejś Cessny, zdaje się. Na wszelki wypadek leci też z nim Pisklak. W ramach urodzinowej kolacji odwiedziliśmy... Hooters.
Prąd wrócił, ale kablówki nie ma. Chłopaki trochę się nudzą, więc wrzucaliśmy jakieś DVD. Wieczorami odbywa się projekcja Zmienników. Baaardzo sympatyczny serial, choć trochę niekonsekwentny miejscami, np. Krashan czasem ledwie duka „proczim pan”, a w następnym odcinku wygłasza zdania wielokrotnie złożone ze slangiem i staropolszczyzną.
Pobawiłam się conieco papierem. Najsampierw przedstawiam kartkę urodzinową dla T – musiały być żyrafy, rzecz jasna. Oprócz tego papiery z Indii (nie-papierowe, o ile pamiętam, tylko szmatkowe). I żyrafowe ćwieki, które stały się natchnieniem do całego dziełka, i ząbki od R przyozdobione koralikami.







