Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lekcje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lekcje. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 5 czerwca 2011

951. bardzo trudne słowo

Wczoraj na lekcji polskiego rozgryzaliśmy słowo "CHCESZ" - w różnych osobach i przykładach, z rzeczownikiem i czasownikiem. Jest ono trudne dla amerykańskiego dzieciaka już na pierwszy rzut oka, bo taka zbitka liter, z jedną tylko samogłoską, jest nie do przeczytania. Jak się już ten wyraz usłyszy, to dźwięk nie ma nic wspólnego z tym, co się widzi.

Dzieciaki jednak dzielnie wykręcały dzioby, szumiały i syczały - jestem pewna, że to opanują; kiedyś zestawienie "pomarańczowy podkoszulek" wydawało się nie do przejścia, a teraz nawet nie muszą myśleć, żeby to wyturlać z ust.

A kiedy pisaliśmy całą odmianę na tablicy, popatrzyłam na formę "chcecie" i pomyślałam sobie, że w tym słowie są trzy "c" i każde z nich czyta się inaczej (albo nie czyta wcale). Jak ja się cieszę, że już umiem mówić po polsku :)

W ramach obrazka - przekorne szkieuka, okna ze zwiedzanej tydzień temu kopalni. Prawie że witraż - z tym, że "prawie" robi różnicę :)

czwartek, 28 października 2010

862. zagajnik mi wyrósł...

...czyli robią się leśne komponenty do kartek świątecznych.



Z wynurzeń belferskich: wczorajsza lekcja – mimo, że w środowe wieczory rakom strasznie trudno jest się skupić po całym dniu zajęć – wypadła całkiem-całkiem, choć mój najbystrzejszy brykał gorzej, niż zwykle i wyginał się na krześle niczym gąsienica. Zrobiliśmy sobie następującą zabawę: każdy dostał tajne słowo – nazwę dania, które miał gotować. Potem rozdawałam składniki i dzieciaki zgłaszały się po to, co im było potrzebne do danej potrawy. Przy okazji ćwiczyliśmy ostatnio poznane słowo „potrzebuję”.

Miałam trochę obawy, czy będą się orientowały w sprawach kuchennych, ale nie było żadnego problemu. No, może z wyjątkiem tego, że ich ojciec daje do zupy ogórkowej kapustę :), co mnie zszokowało, ale niechaj będzie. Kiedy wszystkie składniki zostały rozdane, każdy przedstawiał to, co zebrał, a pozostali zgadywali, o jaką potrawę chodzi.

Zdołaliśmy też zmontować trochę zdań. Nie udaje mi się zwalczyć wypowiedzi całkowicie z lekcją nie powiązanych, ale znamy na tyle słów i gramatyki, że jak ktoś już dziobek otworzy, to nieraz pytam „a po polsku?” i są w stanie przetłumaczyć.

Kolejny wielki sukces – odmiana czasowników. Wczoraj rzuciłam zupełnie nowy – „gotować” – i bardzo ładnie odmienili, choć z potknięciem na 3 os. lmn., bo „ą” im nie do końca leży. Przypominam, że w całym angielskim są raptem trzy końcówki, więc wbicie dzieciakom tego konceptu do łepetynek było niebywale trudne. Mam nadzieję, że jeśli przyjdzie im się uczyć jakiegoś innego języka, choćby hiszpańskiego, to będą do przodu w porównaniu z innymi, zdając sobie sprawę, że takie zjawisko istnieje.

Ale żebym zbyt szczęśliwa nie była, jeden znowu palnął „ona jest gotuje obiad” – kalka z „she is cooking dinner”. Baaardzo rzadko się to zdarza, ale tak, jak nam, Polakom, ciężko jest te czasy ciągłe zrozumieć, tak i Amerykanin nie od razu czuje, że się tam nie wtyka żadnego "jest”.

wtorek, 26 października 2010

860. z pamiętnika nauczycielki

Z wczorajszego wpisu wynikło, że weekend odbył się dość płasko, ale zapomniałam o specjalnej lekcji polskiego z moim małym ADHDowcem. Lekcje owe wcale nie wynikają z żadnych opóźnień, a wręcz przeciwnie! Z całej piątki, mimo, że jest niemal najmłodszy, nawciągał do rozumu najwięcej naszej pięknej, acz trudnej polszczyzny, potrafi całkiem przyzwoicie czytać polskie słowa, no i proste teksty, dostosowane do słówek, jakie „przerabialiśmy”, rozumie całkiem nieźle. Generalnie jest bardzo bystry. Żeby zaś zbyt rajsko nie było, to notorycznie ma kłopoty z zachowaniem – i w szkole, i u mnie. Nauczyliśmy się nawet z tej okazji czasownika „brykać”.

Kilka tygodni temu zapytałam się go, czy chciałby sobie dorzucić 10 minut dodatkowej nauki zanim przyjdą pozostałe dzieci – i, ku mojemu zdumieniu, ucieszył się bardzo. Wyrysowałam mu bilet na specjalną lekcję polskiego, do którego dopisał sobie „admit one” i nawet po tygodniu miał go jeszcze w garści. Na pierwszym spotkanku pogadaliśmy o różnościach, a na drugim – w zeszłą sobotę właśnie – czytaliśmy legendę o smoku wawelskim, z którą poradził sobie znakomicie.

A potem pękałam z dumy, bo przyszedł ojciec – Polak, i mój uczeń przeczytał pięknie cały paragraf (utknął dopiero na ostatnim słowie – „nieszczęśliwy”, ale to jest naprawdę trudne słowo), a potem bezbłędnie przetłumaczył. W takich chwilach chce mi się fruwać :)
Na następnej lekcji będzie pewnie krzyżówka w oparciu o tę legendę i historyjka o stworoku z Loch Ness.

Z całkiem zaś innej beczułki – zajawka listopadowego skrapowania codziennością. Szpiczasto i niebiesko.

sobota, 26 września 2009

604. zdobycze

Po niejakiej przerwie wróciliśmy dzisiaj do lekcji - zdobyczą jest może to, że już chyba możemy przejść do następnej końcówki, do drugiej osoby liczby mnogiej. Potem jeszcze trzecia... uffffff, jak już im to wbiję na stałe do łepetynek, to naprawdę będzie święto.

Olek dzisiaj koniecznie chciał wiedzieć, jak się mówi po polsku space shuttle - wahadłowiec; nie dał się przekonać do zwykłej rakiety, którą już znamy. Dzieciaki piszą krótkie historyjki na kształt pamiętnika. Starsze nie skorzystały niestety z fantazji, a Olek właśnie, z którym mam wiecznie kosmiczne problemy dyscyplinarne, oświadczył, że w przydzielony sobie piątek leci na Księżyc wielkim, nowym wahadłowcem. Wiezie ze sobą sto robotów, pizzę, steki, kiełbasę i żeberka. Po wylądowaniu buduje dom i na dwa lata siedzi na Księżycu. I o to chodziło!

W drodze powrotnej zahaczyłam o sklep zarekomendowany przez Prezydencję - It's Our Earth. Trochę tam staroci i sporo recyklingowych przedmiotów typu miski z winylowych płyt, notesy w okładkach z tablic rejestracyjnych, bransoletki z uchwytów otwierających puszki, torebki z papierków po cukierkach.

Najfajniejsza zdobycz trafiła mi się jednak na koniec - zahaczyłam o sklep drugiej szansy, a tam - dwa wielkie tomy starego słownika całkiem za darmo! W słownikach mnóstwo małych rycinek. Mniam!

czwartek, 30 kwietnia 2009

496. dobre wieści

Tyle miłych niespodzianek! Po pierwsze primo - nagrody blogowe, otrzymane od Annqi, Kazika (nie szwagra :D) oraz Rybiookiej. Dziękuję serdecznie, tak za wyróżnienia, jak i za to, że Wy również jesteście dla mnie nieustającym natchnieniem!
Gdybym miała je podać dalej... to by chyba bloga nie starczyło :) Tyle razy zachwycały mnie rozmaite strony, niesamowita kreatywność w różnych miejscach na świecie. Wczoraj odkryłam za pośrednictwem pintangle.com stronę o sztuce koralikowej, o kobietkach, które szyły strony do swego rodzaju książki. Nie mogłam się oderwać... tu jest galeria.

Na froncie domowym - serducha, prawie-że skończone. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby namalować oczy i gęby czarnym pisakiem, takim zwykłym... ZA NIC W ŚWIECIE nie zaschnie na metalicznej akrylówce. Nawet z suszarką do włosów. Maże się w nieskończoność... próbowałam usunąć kantem papierowego ręcznika, z ledwością się udało. Notka na przyszłość: najpierw akrylówka, potem lakier, potem pisak NIEZMYWALNY.
A kolorystyka raczej meksykańska :)

Przywieszki w trakcie produkcji:
Zrobiłam też cztery kartki... mam naciupane materiałów na drugie tyle. Afryka dzika - zdjęcie z jakiejś reklamy.

Azjatycki ptaszek, z wykorzystaniem folderów na dokumenty i używanych materiałów do pakowania prezentów. (Tak, owszem, są to kartki ekologiczne.)

Znów materiały reklamowe, a kwadracik jest z pieczątki pokolorowanej kredkami, pociągniętej mod-podge, tą samą substancją, którą maluję masę solną.

I jeszcze jedna Azja, tym razem z wyściółką pudełka na pizzę, pomalowaną akrylówką na miedziano.

Z dobrych wieści dodam jeszcze, że Ruskie zapłaciły wczoraj za reklamę (a jest to ważne dlatego, że od nowych reklamodawców wymagamy przedpłaty - tym razem złamaliśmy tę regułę, bo niejako dałam słowo, że mam zaufanie i że zapłacą.)
Oraz wczoraj była prezentacja z dzieciakami, co mnie niesamowicie podniosło na duchu, bo ostatnio chodziło mi nawet po głowie, żeby zakończyć już tę przygodę. A tu - raki robiły pytania, rozumiały, co mówił ojciec-Polak, więc jakieś rezultaty są! Nawet najmłodsza, sześciolatka, pokazała conieco nowego, dzięki temu, że robię z nią dodatkowe mini-lekcyjki na koniec zwykłych zajęć. Człowiek zawsze sobie coś nowego wymyśli do robienia. Albo do pisania, i stąd się biorą tasiemcowe notki.
Teraz trzeba skończyć rzeczy dla zwierząt (na jutro), a w następnej kolejności - mała prezentacja o proroctwie Nahuma i Niniwie, oraz lekcja na sobotę. I malowanie malutkiego przedpokoju na PICZESOWO, bo to ostatnie pomieszczenie jeszcze nie wymalowane. A tu Szwagier Kazik do nas zawita za niecałe dwa miesiące.

sobota, 4 kwietnia 2009

473. Czy ty jesz czerwone jablko?

Najlepszym lekarstwem na bladzace po wyboistych szlakach mysli jest zajecie ich czyms innym. Na przyklad - lekcja polskiego. Kiedy wychodzilam dzis od dzieciakow, blizniaczki jadly jablka i spontanicznie zawolaly "czerwone jablko!"
- How would you say "I am eating a red apple"?
- Ja jem czerwone jablko.
- How about "You are eating a red apple"?
-Ty jesz czerwone jablko!
- How about a question now? "Are you eating a red apple?"
- Czy ty jesz czerwone jablko?
Uradowalam sie tak, ze do samego domu pysk mi sie smial. Ktos moglby powiedziec, ze po dwoch i pol roku nauki takie zdania nie sa znowu niczym szczegolnym, ale jesli sie rozlozy to zdanie, okazuje sie, ze jest w nim caly rzadek osobnych zagadnien, oprocz slowek jako takich.
Po pierwsze - czerwone jablko, a nie czerwona. To zestawienie maja chyba zauczone od czestego uzywania, ale poza tym wiedza, ze jesli rzeczownik konczy sie na -a, to przymiotnik tez powinien, a poza tym najczesciej bedzie -y. (O odmianie przez przypadki nawet nie marze :D Wiedza jednak, ze polskie slowa zmieniaja koncowki w szalony sposob i staram sie je nauczyc rozumienia odmienionych slow.)
Jem i jesz - dla amerykanskich dzieci to tez zupelnie nowy koncept, bo angielskie czasowniki odmieniaja sie minimalnie. Moje wiedza o bezokolicznikach (nazywamy je fist words - slowo-piesc, i przy nauce mowi sie je z reka zwinieta w piesc). Potem wiedza o pierwszej osobie, ktora sygnalizuje sie kciukiem, oraz jak z pierwszej zrobic druga (pokazywana palcem wskazujacym). Wiedza, ze pozostale palce-osoby maja inne koncowki, ale ich jeszcze nie umieja.
Czy. Dzisiaj maglowalismy wlasnie robienie pytan. "Czy" to tez nowy gramatyczny klocek, bo przeciez w angielskim nie ma niczego dokladnie tak dzialajacego. A jeszcze udalo mi sie wyplenic zdania typu "ty jestes piszesz" - you are writing, jakie usilowali robic dla zaznaczenia roznicy miedzy angielskim czasem ciaglym a prostym.
Znamy tez inne slowa pytajace, tak ze dzisiaj narobilismy pytan mniej i bardziej rozumnych, od "czy ty mowisz po polsku?" do "ile ty masz ksiazek w butelce?" i "gdzie ty lubisz pic wode z sokiem?" Chodzi jednak o to, zeby dzieciaki zalapaly szyk, zasade, i potem swobodnie skladaly klocki - slowa, ktorych znaja kilkaset. W takie dni jak dzisiaj mam wrazenie, ze to cale nauczanie ma sens, choc chwilami podczas lekcji opadaja mi rece :)

czwartek, 6 listopada 2008

Śpiący rycerze, pięcioro

Lekcja w sobotę to była mizeria. Do tego stopnia, że nawet mi się nie chciało wziąć do domu torby z lekcjowymi klamotami. Dzieciaki półśpiące, zalegające na stole, marudzące, a jak się budzą, to dogadują, zamiast się skupiać. Załamka. Przygotowałam się więc wczoraj psychicznie na wygłoszenie mowy umoralniającej, a tu przychodzę, a raki spontanicznie produkują polskie zdania. No to mowa umoralniająca poszła się paść.
Potem okazało się, że dni tygodnia w miarę pamiętają, a swego czasu był to wielki problem. Czasowniki też w miarę. Potem zdania o tym, co kto planuje na jaki dzień tygodnia. Ostatni powiedział "W środę, teraz, śpię." I ciap na stół. Oczywiście mnie to rozbawiło, po czym piętnaście sekund później wszyscy spali na stole, powiedziawszy powyższe zdanie.
Na dodatek mniej więcej w dwóch trzecich lekcji adehadowiec oznajmił "koniec lekcji" i po raz kolejny zadziwił mnie swoją pamięcią. Nie uczyliśmy się oficjalnie tego zdania, ale zapamiętał sobie z tego, że użyłam go kilka razy. Oczywiście pozostali też zaczęli wołać "koniec lekcji", ale się nie dałam, a wręcz haha przedłużyłam :)
Najmłodsza za tydzień jedzie do Polski, więc planuję zrobić dzieciakom grę. Bez najmłodszej będzie łatwo, bo pozostała czwórka ma z grubsza równy poziom, w sensie że umie np. czytać. Zwykła gra z kostką i pionkami (guziki?), kolorowe pola, z każdym polem związane zadanie na karteczce w odnośnym kolorzem kilka bombek i kilka prezentów. Za wykonanie zadania będzie się dostawało szklaną kulkę. Trochę czasu zabierze wyprodukowanie tego wszystkiego, ale nawet ja sama mam dość maglowania czasowników, słów pytających i liczebników porządkowych. Tak, że ostatnie lekcje przed wyjazdem do Polski będą chyba lżejsze, a grę można przecież wykorzystywać wielokrotnie.
Poza tym mam już w zasadzie dla nich prezenty gwiazdkowe, co mnie raduje, bo powinny się ucieszyć, a koszt był niewielki. Mianowicie wyczaiłam, że w miejskiej bibliotece zawsze jest półka z książkami, które odchodzą na emeryturę i można je nabyć za śmieszną cenę - 25 centów za miękkie okładki i 5o za twarde. Za każdym razem coś tam szarpnęłam odpowiedniego i mam stosik :)
Fakt, że są to książki trochę używane, ale chyba to nie będzie miało znaczenia, bo oni i tak skupują literaturę na wyprzedażach garażowych itp. Nie chodzą do miejskiej biblioteki, bo nie mogą i zawsze mi zazdroszczą, jak widzą, że się wybieram. Mieszkają bowiem na terenie unincorporated, czyli tylko częściowo należącym do danego miasta. Oznacza to m.in., że płacą mniejsze podatki od nieruchomości, ale w zapisanie się do biblioteki musieliby zainwestować kilkaset dolarów na rok.
Dzieciaki są zagorzałymi czytaczami, więc książki powinny być odpowiednim prezentem. I zapewne nie obędzie się bez jakiegoś bladwijzera :)

czwartek, 23 października 2008

jak rozciągnąć czas?

Obiecuję sobie, że dzisiaj wieczorem już NA PEWNO znajdę czas i moc na kraftowanko. Jakoś ostatnio „mi schodzi”.
Nie żebym się całkiem obijała – wyprałam przykładowo stertę prania ręcznego, co dla mnie jest dużym wydarzeniem; idzie zima i swetry w większości właśnie wędrują do miednicy, a nie do pralki, a potem na drewniany stojak-suszarkę.
Pracuję nad tłumaczeniem bardzo ciekawego tekstu o tym, jak nasze wyznanie dotarło do Polski. Słucham sobie mp3 po polsku i spisuję po angielsku – kapitalne ćwiczenie dla rozumu, który z wiekiem conieco jakby zwalnia. Poza tym odkryłam, że w Windows Player można sobie plik spowolnić i to bardzo pomaga w takiej pracy, o ile ucho przywyknie do trochę dziwnego tonu głosu.
Mowa trwa godzinę, a jestem mniej więcej w połowie. Potem trzeba będzie jeszcze raz przesłuchać, sprawdzić i wyszlifować. Odczekać parę dni, jeszcze raz przeczytać i ewentualnie poprawić. Oczywiście będzie to jeszcze sprawdzone przez "native'a".
Tekst powstał kilkadziesiąt lat temu i autorem jest chyba ktoś, kto od wielu lat nie mieszkał w Polsce, więc napotykam pewne akhem idiosynkracje, których nie da się przetłumaczyć, bo... nic nie znaczą, takie jakieś dziwne zbitki słów, które miały chyba ukwiecić przemówienie. Nie narzekam jednak, a raczej z uśmiechem wczuwam się w atmosferę.
Wniosek o tym, że mówca spędził długie lata w Stanach opieram zaś na tym, że struktura zdań jest w większości zbliżona do angielskiej, więc można praktycznie jechać słowo po słowie, jak się słyszy w spowolnionym pliku :).
Z dzieciakami przegryzamy się przez liczebniki porządkowe – pojawił się nowy wierszyk:
Jeden, dwa, trzy, cztery,
Idą słonie i pantery.
Pięć, sześć, siedem, osiem,
idzie królik i dwa łosie.
Dziewięć, dziesięć, dwa goryle,
pająk, lew i krokodyle.
Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty,
Ja gram w piłkę, ty grasz w karty.
Piąty, szósty, siódmy, ósmy,
Ja jem zupę, ty jesz kluski.
Dziewiąty, dziesiąty, jedenasty, dwunasty -
Nic nie robisz? Wyrwij chwasty.
Trochę absurdalny ten tekst, ale nie jest łatwo tworzyć poezyje, mając do dyspozycji bardzo ograniczony zasób słownictwa, a tu nowe wyrazy to tylko łosie, kluski i wyrywanie chwastów.
Najmłodsza, pięcioletnia uczennica jedzie w listopadzie z tatą do Polski. Wczoraj wyszło na to, że następny najmłodszy, adehadowiec, który ma w rozumie kilkaset polskich słówek, chętnie z nią poćwiczy... nawet wczoraj była mała próbka i mówię wam, kapitalnie to wygląda, jak ośmiolatek uczy pięciolatkę. Zobaczymy, jak to pójdzie – mam nadzieję, że nie jest to przysłowiowy słomiany zapał.
Na koniec jeszcze kilka kraftowych drobiazgów: nowe sukieneczki i kartka urodzinowa dla koleżanki z pracy. (Wiem, wiem, zielona sukienka już była, ale wszystkie trzy razem fajnie wyglądają.)




czwartek, 9 października 2008

Mix

T otwierał niedawno papierową pakę z suchym jedzeniem dla kota, zdaje się, że w zeszłą niedzielę i znalazł tam paczkę Party Mix dla kota, mieszanki imprezowej, znaczy się. Na razie kotu nie pokazywaliśmy, bo nie wiadomo, jakie mogą być skutki. Nuż pod naszą nieobecność sprowadzi czarnego kumpla z parteru, a kto wie – może i te dwa koty z sąsiedniego bloku, które wygrzewają futro na murkach i chodzą luzem, i potem chałupy nie poznamy! Gdyby cztery koty zaczęły fruwać po pokojach tak, jak nasza milusia Kicia, mogłoby się to różnie skończyć.
T was opening a bag of dry cat food recently and found… a Party Mix packet inside. We haven’t shown it to the cat yet. Who knows, she may invite the black friend from the first floor, and even those two cats from the neighboring building, which stretch in the sun on the concrete wall and are not attached to their home with any leashes… If four cats started to party in our absence, we wouldn’t recognize our home afterwards!

Prezentacja ateciaków otrzymanych już jakiś czas temu, ale jakoś się nie składało do ich sfotografowania.
A few ATCs received a while ago.

Wczoraj na lekcji polskiego była prezentacja. Dzieciaki śpiewały tycie piosenki i mówiły tycie wierszyki, które układam, żeby sobie łatwiej spamiętały słówka. Potem zaś każdy ciągnął rodziców do swojego kątka, gdzie opowiadał o sobie i o tym, co lubi: o książce „Heidi”, o królikach, o smokach i dinozaurach, o swoich rysunkach i o... królewnie. Nawet w miarę się udało. Zaczęło się od prostej rymowanki o czynnościach, z melodyjką i odnośnymi gestami:

Czytać, pisać, grać, śpie-e-e-e-wać.
Jeść, pić, spać.

Potem był wierszyk do zapamiętania słówka „gdzie”:

Gdzie jest tatuś? Na kanapie.
Co on robi? Śpi i chrapie.
Gdzie jest mama? Na tarasie,
Czyta książkę o Teksasie.

Wierszyk do zapamiętania sztućców, przy którym się przedmioty odpowiednio gestykuluje:

Widelec, nóż, łyżka, łyżeczka,
Talerz, szklanka, kubek mleczka.

No i ostatnio uczyliśmy się przymiotników i przeciwieństw:

Szczęśliwy, smutny - happy and sad.
Stary i nowy - old and new.
Długi i krótki – long and short,
Piękny i brzydki – beautiful, ewwww!
Niski – short;
wysoki – tall.
Duży, mały,
That is all!

Ten ostatni wierszyk zwykle występuje w wersji rapowej.
Następne w programie będą liczebniki porządkowe, z których planuję następną prezentację: opis dzieciowej rodziny, w której jest w sumie i zbiorczo dziesięcioro rodzeństwa, więc jest na czym owe liczebniki ćwiczyć. Do tego adaptacja zabawy w starego niedźwiedzia, bo tam występuje „pierwsza godzina, druga godzina” itd. Tylko nie mogę sobie przypomnieć, co ten niedźwiedź robi, jak już wstanie? Ktoś pamięta?
No i tworzy mi się w rozumie wierszyk o zegarmistrzu, jeszcze do wyszlifowania:

tik-tak,tik,tak, tik tak, tik tak
U zegarmistrza w nocy czary mary,
Gadają na półkach popsute zegary:
która godzina? druga trzydzieści!
która godzina? trzecia piętnaście!
która godzina? siódma dwadzieścia!
która godzina? piąta czterdzieści!
bam, bam, bam, bam, bam, bam, bam, bam
Ósma godzina – zegarmistrz pracuje
I każdy zegar dobrze się czuje.
Pierwszy zegar – bardzo stary;
Drugi zegar – piękny, nowy.
Trzeci zegar – ten z kukułką,
Czwarty zegar – fioletowy.

I coś tam dalej na zakończenie.

wtorek, 12 lutego 2008

na wtorek obrazków worek

Przedstawiam dzisiaj krafty rozmaite z ostatnich dni, a nawet tygodni. Zaczynamy od trzech zdjęć od dzieciaków. Najstarszy uczeń dostał na Gwiazdkę zestaw do skomplikowanego origamu, w tym książkę, i wyprodukował przedmiot z dwudziestu elementów:

Jedna z bliźniaczek pochwaliła się ostatnio następującym malunkiem wykonanym metodą paint by numbers - koniecznie chciała uczestniczyć w sesji zdjęciowej, to ma :)

Tu zaś jest okładka księgi, jaką dzieciaki zrobiły wspólnie na urodziny swojej mamy. Niestety, po tym zdjęciu padły mi OBIE baterie w aparacie, więc nie widać, jaka księga była gruba i urozmaicona, na przykład nakrętkami (że też zwykły szkolny klej łączy metal z kartonem :), koralami w kształcie autek i samolotów, oraz licznymi nalepiankami.

Przechodzimy teraz do przedmiotów otrzymanych - dotarł ze Szkocji wyczekiwany ateciak French Fashion. Kobietka maluje fajne rzeczy, a za to jest fanką moich ateciaków ze szmatek... tak, że nic, tylko igła w garść i będę mogła się ubiegać o kolekcję.
Poniżej jest również fajny ateciak o tematyce chińskiej oraz przesyłka grupowa - wysyłało się sześć dowolnych kart i takoż sześć wróciło.
Wczoraj powstała kartka wielookazyjna - może trochę wiosenna, ale bez żadnego napisu. Została dziś w pracy zakupiona, razem z poniższymi zakładkami. (dwie wiosenne, jedna ze starej książki kucharskiej.) Na zakładki mam dalsze zamówienie, a nie zdołały nawet dobrnąć do koszyka w redakcyjnej kuchni, gdzie odbywa się oficjalny kiermasz - rozeszły się po drodze :) Hurra.

sobota, 19 stycznia 2008

sobota arktyczna

Kanada nasłała na nas balon zimnego powietrza, więc w południe mamy cudną temperaturkę -19 Celsjusza. Byrr. Cieszę się z wielu rzeczy, które się NIE zdarzyły - nie zdechło mi auto, nie zamarzły w nim drzwi ani bagażnik, nie było ślisko, nie zaspałam. Jestem sobie teraz w pracy, choć sobota właśnie, żeby trochę podgonić. Niestety, przez najbliższe tygodnie będę pracoholikiem z przymusu. Hm, czy to aby jest nadal pracoholizm? Czy może pracoholikiem się jest z własnego pragnienia i potrzeby emocjonalnej?
Cieszę się również z tego, że lekcja polskiego mi dzisiaj poszła w miarę spokojnie - po ostatniej środzie i sobocie pełnej płaczów (tak, tak, dzieciaki mi na lekcji płakały) i kompletnej dezorganizacji. Wymalowałam na tekturze tabelę, w której zapisuje się plusy i ewentualnie minusy - i za zachowanie, i za wiedzę. Głupia sprawa, bo najstarszemu i najlepszemu zapowiedziałam, że dostanie minusa, jeśli będzie za często odpowiadał; niekiedy muszę go prosić, żeby dał szansę młodszym albo tym, na których akurat przypada kolej, a on zbytnio nie chce. Plusy i groźba minusów pomogły - i koncentracja wzrosła chyba z dwieście procent, i zasięg grzebania w pamięci.
Zastanawiam się czasem, czy te lekcje to sukces, czy porażka, jak na taki długi czas - chyba półtora roku mija, albo ciut więcej. Kilkaset słówek, trochę czasowników, nieco wyrażeń, trochę wiedzy o Polsce. Z drugiej strony - o końcówki nawet nie próbuję się starać (tylko trochę czasowniki), pisać nie umieją (nie kładę nacisku na prośbę rodziców), ze składaniem zdań różnie bywa.
Z trzeciej strony - piątka dzieci po przejściach rodzinno-emocjonalnych, z ośmioletnim rozrzutem wiekowym, a na okrasę jeden egzemplarz z ADHD; półtorej godziny na tydzień, bez zadawania zadań i praktycznie bez zapisywania niczego. Może nie jest źle :).
Kiedy wracam wieczorem do domu, nie mam miejsca w mózgu na przetwarzanie żadnych konkretnych informacji. Mogę wegetować, albo ewentualnie siedzieć przy kraftowym stole... i czerpać radość przykładowo z faktu, że jadą do mnie ateciaki z Singapuru :). Bardzo lubię wymiany, przy których muszę sprawdzać w atlasie, skąd dokładnie będzie jechała przesyłka. A wczoraj wytworzyły się cztery sztuki - podoba mi się to wielowarstwowe wycinanie, spróbuję zastosować na kartce z życzeniami.

środa, 7 listopada 2007

śmiejący się pyszczek

Nie będę wiele pisać, bo w zasadzie nie mam w rozumie innych myśli, niż kartkowanie :D Zamykam oczy i widzę filcowe gwiazdki... Wyprodukowałam wczoraj 12 kartek, każda inna (są serie, ale identycznych nie ma). Z tym, że jeszcze trzeba powklejać środki, bo część jest na ciemnych bazach.
Dzisiaj wieczorem będę lepić dalej, z tym, że jeszcze trzeba zaliczyć lekcję... Będziemy poznawać bardzo miłe słówko CZY i robić konferencję prasową. I konkursik czasownikowy. Jak ja się cieszę, że przeskoczyliśmy z rakami barierę zrozumienia, że istnieją końcówki! Na razie zajmowaliśmy się tylko liczbą pojedynczą, mnogą poznamy, jak wrócę z Polski. Mnoga jest chyba bardziej konsekwentna.
W zapamiętaniu znaczenia czasowników pomaga piosenka składająca się ze słow "czytać, pisać, grać, śpie-e-e-e-wać, jeść, pić, spać" połączona z demonstrowaniem czynności. Minus jest taki, że śpiewają ją w kółko, trzeba czy nie trzeba.
Aha, i jeszcze rozwiązanie zagadki o nasturcjach - gratulujemy Pani Pasiakowej, gdyż autorem rzeczywiście jest Wyspiański :)
I koniecznie muszę nadmienić, że Pisklak wykonał wczoraj pierwszą samotną jazdę samochodem, wysławszy się do Walmarta z misją zakupu spodni roboczych, czekolady Symphony (jakiego ja to mam małżonka-melomana), oraz kopert do następnej porcji karteczek. Kolejny krok zaliczony.

czwartek, 25 października 2007

wisconsin - ostatni odcinek

Pendarvis - miejsce, którego z braku czasu nie zwiedziliśmy, był tylko krótki przystanek na cyknięcie fotki. A jest tam parę ciekawych rzeczy do obejrzenia: domki dziewiętnastowiecznych osadników z Kornwalii, ogrody, kopalnia przy ulicy Merry Christmas.

Cóż to za piękny pomysł, żeby uliczkę nazwać Merry Christmas! Biegnie ona po zboczu wzgórz i wyobrażam sobie, że w zimie, w Święta, jest tam przepięknie, kiedy w okolicznych domach palą się ciepło światła.

Kolejna galeria mieściła się w starym kościele.

I jeszcze miasteczko na D, przez które przejeżdżaliśmy w drodze powrotnej.

Wisconsin żegnamy za pomocą kolorowego drzewa w parku Tower Hill, gdzie zaczęliśmy niniejsze zwiedzanie.

Nic nowego z papieru nie zrobiłam, więc zamieszczę kolejny cytat z magazynu Paper Crafts - można choinkę wyszyć na maszynie! Chętnie bym spróbowała...

Wspomnę jeszcze o teatrzykowej zabawie - wczoraj odbyła się premiera sztuki "Król, trzy królewny i smok". Odbyła się nawet dwukrotnie - pierwszy raz mnie ciut podłamał, bo aktorzy bardzo się przejmowali rolami i namieszali tak, że ledwo można było ich zrozumieć. Albo w ogóle nie. Z wyjątkiem Smoka - jego "jestem smok, jestem głodny smok" słyszano chyba wyraźnie w całym sąsiedztwie.
Potem jednak aktorzy się nieco uspokoili i... z własnej woli stwierdzili, że pokażą rzecz raz jeszcze, na spokojnie. I wtedy aż mi się gęba radowała, bo poszło im o niebo lepiej, a nawet starali się nie wszystko czytać, tylko trochę mówić z pamięci. Zaczęły się już rozmowy o następnym przedsięwzięciu - na Święta! Ni mniej nie więcej, tylko jasełka... :D Szkieukowa będzie więc tworzyć nowy scenariusz z wielce uproszczonym tekstem i koniecznie z muzyką. Yessss!
Cieszy mnie też, że T coraz więcej się odzywa w tubylczym języku, a czasem nawet opowiada dwujęzyczne kawały. Choć akurat w tym dziale nie mam zupełnie żadnej zasługi, bo uczy się z płyt.

czwartek, 18 października 2007

to miał być wczorajszy post

Wybrałam się wczoraj do zapodania nowego postu, ale automat do zdjęć się był popsuł. Takoż i dzisiaj dopiero przedstawiam nowe ateciaki.

Pierwszy wziął się z torby z mąką - krajobrazik ze snopkami w kolorze niebiesko-holenderskim. Dalej mamy dwa zestawy po trzech Mędrców wędrujących przez mniej lub bardziej pofalowaną pustynię piaszczystą. Inspiracja - Związek Weteranów przysłał mi (nieproszony) naklejki na listy i paczki świąteczne, ale ze starym nazwiskiem. Intencja przesyłki jest taka, że wyślę im pocztą zwrotną pieniążki. Kiedyś już to uczyniłam, załączając prośbę o zmianę nazwiska, ale nie zmienili, a za to sprzedali mnie do jakichś stu piętnastu organizacji zajmujących się rozmaitymi działalnościami charytatywnymi, od wysyłania ryżu do Afryki po badania nad rakiem jelita grubego. Skutek - setki, jeśli nie tysiące nalepek z adresami, wszystkie ze złym nazwiskiem.
Wracając do ateciakowego tematu - dalej mamy dwie karty z jedną z moich ulubionych pieczątek, na tle akwarelkowym. I na koniec torbka z herbaty. Tyle.

Gdyby się ktoś zastanawiał, czy nadal dostaję róże od Małżonka - dowód jest powyżej :) Rozświetla mi życie przy myciu garów i innych kurodomostwach.
Jeszcze napomknę, że lekcja wczoraj była o wieeeeele lepsza, niż w ostatnią sobotę. Robimy TEATR, proszę państwa. "Teatr Trzy Minuty" się to nazywa, sztuka jest o Królu, trzech Królewnach i Smoku. I trwa ze trzy minuty właśnie :) Wygląda na to, że dzieciaki strasznie lubią się popisywać i występować przed rodzicami, więc będą gadały PO POLSKU jak najęte. Najbardziej mnie bawi, jak ośmioletni Smok przykłada się z całej siły do wykonania swojej roli i po siedemnaście razy sprawdza na kartce, czy już jest jego czas, żeby przelecieć przez scenę z okrzykiem "Jestem smok! Jestem głodny smok!"
A w Redakcji zapowiada się ciężka tyrka od grudnia do marca... Zmieniamy bazę danych, co oznacza przeprowadzkę mnóstwa informacji. W tej chwili trwają przygotowania, u mnie polegające na sprawdzaniu, co w tej bazie siedzi obecnie, gdzie jest bałagan, co można wymazać, co uporządkować. Dziubanina, ale lubię :)

środa, 3 października 2007

three vs. zillion

[wpis z komputera bez polskich znakow]
Ile jest w jezyku angielskim koncowek? Ze trzy? s, ing, ed. Ile jest w polskim? Zillion. Przynajmniej takie odnosi sie wrazenie, jesli patrzy sie oczami amerykanskiego dziecka. Wydawalo mi sie niedawno, ze stoje przed wielka sciana i ze z tymi nieszczesnymi czasownikami nie rusze ani kawalek dalej, bo po pierwsze nie moge sie zdecydowac, ktore sa najbardziej potrzebne (poza jestem, mam, lubie, mieszkam, jem, ide, boli, kosztuje, ktore juz liznelismy), oraz jak wbic rakom do glowy koncowki? Juz nawet nie chodzi o to, jaki ogonek przyczepic do slowa - bo chyba po prostu trzeba kuc na pamiec - tylko w ogole o sama idee, ze takie chocby go przybiera dla roznych osob znacznie rozniace sie postacie.
Jak do tej pory, dzieciaki zalapaly z grubsza, ze koncowki istnieja w znacznie wiekszej ilosci, niz sa przyzwyczajone. Przeszlismy przez zaimki osobowe, ale glownie skupiamy sie na liczbie pojedynczej. Robilismy dzisiaj mape action words (slowo verbs nie przemawia do wyobrazni ani ciut) - wielgachna tabele z rozpiska na czasowniki i te osoby, ktore znaja, gdzie przylepialismy w odpowiednie miejsca rozne formy. A wczoraj wymyslilam sposobik, ktory chyba pomoze, bo dzisiaj rakom sie spodobal - mianowicie korzystamy z palcow. Bezokolicznik to fist word - zwijamy reke w piesc, bo sie nie odnosi do konkretnej osoby. Nastepnie rozwijamy palce, powtarzajac slowa: ja ide - kciuk w strone samego siebie; ty idziesz - palec wskazujacy kierujemy ku rozmowcy i intensywnie na niego patrzymy; a potem zostaja jeszcze trzy palce na on, ona i ono. Ha!
Bezokolicznikow jeszcze nie tykalismy, ale nadchodzi pora - moze nawet w sobote - kiedy bedziemy poznawac je w polaczeniu z lubie: czytac, spiewac, pisac, grac. Ewentualnie jesc i spac :)
Te lekcje czasem sa niesamowicie meczace, ale po takim dniu jak dzisiaj jestem pelna entuzjazmu i wiary, ze jednak trybia, ze cos z tego bedzie! Yeah!

czwartek, 13 września 2007

Drobiazgi

Oglądaliśmy wczoraj film „Pięć osób, które spotkasz w niebie”. Uchlipałam się, jak dawno mi się już nie przydarzyło. Zbyt wiele tam się działo, żeby opowiadać – i jak streścić to, że życia ludzkie są ze sobą połączone w nieoczekiwany i niewidoczny dla nas sposób, że koniec bywa często początkiem czegoś nowego, że nawet przyziemne i powtarzalne czynności, zdawałoby się nudne, być może ratują komuś życie.
Jeśli ktoś lubi obrazy pędzące jak japońska kolejka, to raczej nie powinien się brać za ten film; sama trochę się zaniepokoiłam, kiedy minęła już ponad godzina, a główny bohater rozmawiał dopiero z drugą osobą z listy pięciu. Jedyne szybkie zmiany to skakanie między scenografiami (od różowo-plastikowego wesołego miasteczka do płonącej wioski podczas wojny na Filipinach), a zarazem ważnymi punktami w życiu Eddiego, ale wszystko jest jasne i trzyma się całości. Bardzo miła przygoda.
Wczorajsza lekcja przyprawiła mnie o refleksje, że nie nadaję się do nauczania, bo sobie nie umiem poradzić z dzieciakami. Na szczęście takich lekcji jest gruba mniejszość, poza tym w środowe wieczory są już zmęczone i rozkojarzone, więc prawdopodobieństwo takiego zachowania jest większe. Poza tym gdybym od początku była Panią Nauczycielką, która przychodzi tylko na lekcje i nie interesuje jej życie uczniów poza tym, być może sytuacja byłaby inna. Z drugiej strony myślę sobie, że jednak w ostatecznym rachunku lepiej jest mieć układy bardziej przyjazne, robić z dziećmi krafty, przynosić różne rzeczy na „show and tell” – zapamiętają sobie może i to, gdzieś im się później w życiu przydadzą te informacje pozalekcyjne. A trudne lekcje trzeba przecierpieć i na następnej zacząć od początku (oraz od krótkiej mówki umoralniającej.)
Po drodze do pracy cyknęłam raz jeszcze wywrotkę z asfaltem – co ja poradzę na to, że mnie ten widok zaskakuje i fascynuje? Że stoi takie wielkie i się nie wywraca. Proszę sobie powiększyć i zwrócić uwagę na NOGI wystające spod klapy :D.

A na biurku w pracy mam lava-lamp, która tworzy czasem przedziwne kształty.

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

leniwy weekend

Weekend raczej leniwy. Nie mogę się wydostać z trybu wakacyjnego, częściowo chyba dlatego, że nie ma stałego rytmu w sensie wstać – praca – obiad – czynności domowe – spać. Wróciły lekcje – nawet mi się udało uzyskać kilka zdań od dzieciaków. Niekoniecznie były to zdania mądre czy praktyczne, np. „Ile kosztuje niebieskie oko?”, ale na zajęciach w szkole mówili nam o nauczaniu za pomocą różowego słonia, czyli właśnie zaskakujących zestawień. Bo o szarym słoniu każdy wie.
Rodzice chcą więcej zdań, więc będę musiała nieco zmienić podejście. Wymyśliłam, że będę im zadawać zadania – ustne, żeby powiedziały tacie-Polakowi jakieś tam zdanka. Przykładowo w środę będzie o końcówkach czasowników i będą musiały wymyślić zdania z lubię, lubisz i lubi. Po drugie – lekcje będą miały lepszą strukturę, to znaczy na koniec skupiamy się i powtarzamy to, czego się nauczyliśmy. Przewiduję kłopot, ale trudno.
W piątek obchodziliśmy urodziny T – zapodaliśmy mu certyfikat na pilotowanie samolotu nad Chicago. Takiego małego, jakiejś Cessny, zdaje się. Na wszelki wypadek leci też z nim Pisklak. W ramach urodzinowej kolacji odwiedziliśmy... Hooters.
Prąd wrócił, ale kablówki nie ma. Chłopaki trochę się nudzą, więc wrzucaliśmy jakieś DVD. Wieczorami odbywa się projekcja Zmienników. Baaardzo sympatyczny serial, choć trochę niekonsekwentny miejscami, np. Krashan czasem ledwie duka „proczim pan”, a w następnym odcinku wygłasza zdania wielokrotnie złożone ze slangiem i staropolszczyzną.
Pobawiłam się conieco papierem. Najsampierw przedstawiam kartkę urodzinową dla T – musiały być żyrafy, rzecz jasna. Oprócz tego papiery z Indii (nie-papierowe, o ile pamiętam, tylko szmatkowe). I żyrafowe ćwieki, które stały się natchnieniem do całego dziełka, i ząbki od R przyozdobione koralikami.
Dalej jest seria „Cztery pory roku” – znalazłam szkic w internecie i wykorzystałam go na sposób, który kojarzy mi się z witrażem. Najbardziej podoba mi się chyba wersja zimowa – niewykluczone, że powstanie kilka takich kartek na święta.



Na koniec jeszcze mała impresja w związku z konturówką. Zobaczyłam kiedyś dawno temu na forum RiO pracę z perlistymi kropeczkami i poinformowano mnie, że to właśnie jest konturówka. Po sobotniej lekcji poleciałam do sklepu kraftowego i pogrzebałam w farbkach – okazuje się, że taką przestrzenną farbę z dziubkiem można nabyć za niecałego dolara! Dla poćwiczenia napaćkałam perełki na częściach eksperymentalnym kartek christmasowych.

Dojrzewam do masy solnej. Zrobię sobie ciut-ciut, wysuszę, zobaczymy, co wyjdzie. Obawiałam się, że malowanie będzie kosztowne, ale we wspomnianym sklepie kraftowym widziałam, że akrylówki są po 50 centów od sztuki, więc inwestycja nie jest wielka. Muszę jeszcze wyczaić, jakim to lakierem się utrwala. Nie będę produkować nic wielkiego, bo nie bardzo widzę na razie zastosowanie.