wtorek, 30 sierpnia 2011

984. powróciwszy...

...mam kłopot z wybraniem wrażeń, które warto wspomnieć, a to z powodu ich nadmiaru. Zdjęcia jakoś może się wybierze, choć nieco później - dziś tylko kilka, z drogi powrotnej, z wczoraj.

Tydzień w pięknym miejscu w górach, wśród znajomych starych i nowych, w zasypaniu nutami po sam czubek głowy, okazał się próbką czegoś rajskiego, choć może nieco męczącego. Nie wyobrażam sobie jednak raju, w którym się wyłącznie wypoczywa, więc pewnie jedno przychodzi z drugim. (Nawiasem mówiąc - ciekawe, czy Adam z Ewą bywali zmęczeni? Doskonali ludzie w doskonałych okolicznościach? Hm.)

Koncert w Krakowie był ukoronowaniem tego tygodnia, choć on z kolei doskonały nie był, bo upał jednak dał w kość i w gardło, tak, że udało nam się parę razy wyprodukować harmonie, których nie powstydziłby się kompozytor najkrzywszej muzyki współczesnej.j. Gościom jednak się podobało, a i nam sprawiło w sumie nielichą przyjemność, bo na przykład taki Chór Hebrajskich Niewolników można śpiewać bez końca. (Zdawało mi się, że już to umiem, a tu na próbach okazało się znienacka, że w tym utworze występują dwa soprany i trzeba się było pędem douczyć.)

Cenne były spotkania i pogaduchy na nowo przeciągające niteczki przyjaźni z osobami znanymi sprzed lat; troszkę może inaczej teraz, kiedy zanikła dziura pólpokoleniowa, bo przez długi czas byłam w tym chórze najmłodsza. Dzięki temu jednak, znalazłszy się w samym środeczku drogi do następnego pokolenia, zadzierzgnęłam też niteczki z kilkoma fajnymi małolatami w wieku dwudziestkowym.

Kolekcjonowałam sobie więc postacie w tych rozmowach... największe wrażenie zrobiło jednak chyba spotkanie z dziewczyną na swój sposób wyrwaną śmierci - półtora roku temu, po ciężkim wypadku samochodowym nie wiadomo było nawet, czy po niesamowicie skomplikowanych obrażeniach przeżyje. Długa śpiączka, wybudzanie, kroczek po kroczku przywracanie do życia, uczenie się na nowo każdego drobiazgu... dziś Paulina chodzi o własnych siłach, trochę koślawo, ale bez wózka, kul i kijków, które po kolei były etapami powrotu do pionu. Mówi - choć brzmi to jak rozmowa z obcokrajowcem szukającym jeszcze odpowiednich słów; ćwiczy pisanie, ćwiczy precyzję rąk, rehabilitacja trwa.

Paulina jest przylepą, co chwilę zarzucającą człowiekowi ręce na szyję i jak fontanna tryskającą radością z tych - z naszego punktu widzenia drobnych - osiągnięć, ale mówi też trochę o frustracji spowodowanej powolnym tempem tych wszystkich zmian. Takie spotkanie zmienia trochę perspektywę... tu się człowiek martwi, że jakiegoś tam stempelka nie posiada, albo jakiś bzdurny plan nie wypalił, a tam - taka radość, że w ogóle się żyje. Nie umiem sobie wyobrazić takiego powrotu do życia, ani tego, czego w tym procesie doświadczyli jej rodzice. Myśmy tylko kibicowali z dala.

Z takich "życiowych" refleksji jeszcze: ludzie pamiętają o człowieku takie szczegóły, które w życiu nie przyszłyby mi do głowy. Drobiazgi, które dla mnie wtedy nie miały praktycznie żadnego znaczenia, tycie, tyciutkie geściki - a komuś tam jednak zapadły w pamięć i po dziesięciu-piętnastu latach je wygrzebuje. Wnioskuję zatem, że trza się starać :)

I cóż jeszcze... przemijanie czasu, ale z drugiej strony, dla równowagi, ogrom entuzjazmu, nastawienia "chce mi się", niekończącego się wdrapywania na coraz wyższy poziom, poświęcenia dla innych zupełnie bezinteresownie. I mnóstwo innych wrażeń, do których jeszcze się może wróci, ale póki co - kilka zdjęć wspomnianych na początku, z wczoraj:

 Fajnie jest widzieć, że moja walizka leci ze mną - ta kolorowa :)
 Autostrada, którą się przyjechało, i gobeliny z poletek uprawnych.
 Ciepłownia jakaś, czy elektrownia?
Ze szkieukami cienko jakoś było podczas tej wyprawy, ale na sam koniec, na lotnisku w Chicago, trzeba było przejść przez galerię zachęcającą do zwiedzania muzeum witraży na Navy Pier, więc nałapałam sobie na koniec szklanych fotek. I w sam raz, jak po tym spowolnieniu dotarłam do karuzeli z bagażami, wyjechała moja liściasta waliza :)

piątek, 12 sierpnia 2011

983. świętowanie czas zacząć!

Co prawda do tysięcznego wpisu zostało jeszcze trochę numerków, ale ponieważ teraz nastąpi cisza wakacyjna, w sam raz jest to sprzyjająca pora na ogłoszenie rozdawnictwa. Zapisywać się można w komentarzach, miło będzie, jeśli kwadracik albo wzmianka znajdzie się i na blogu :) [Jeśli się bloga nie posiada, proszę podać email, żeby się dało skontaktować w przypadku wygranej.]  

A oto co się będzie losowało, kiedy się dojedzie do tysięcznego wpisu, czyli gdzieś w pierwszej połowie września: 

Papiery: żółty notes biurowy (mój ulubiony), stertka papierów i kartoników skrapowych, wzorzyste kartki notesowe, stare nuty, kartki ze starych książek, kilka serwetek.
Cała reszta: tagi K&Company, tagi kartonowe większe i tycie, naklejki z guzikami, stempelki akrylowe (ptaszyna, natura, choinki - w końcu idą święta), kółeczka do wzmacniania dziurek w albumach, kółka do spinania kart, małe rameczki, szklane placki, kolorowe spinacze, różnokształtne ćwieki, cała miseczka (aczkolwiek bez miseczki) drobiazgów typu guziki, koraliki, cekiny, świecidełka i takie tam. I pewnie coś jeszcze :)

czwartek, 11 sierpnia 2011

982. fabryka kartek

Sprężyłam się wczoraj i zrobiłam osiem kartek, bo mi potrzebne. Główne zadanie polegało na tym, żeby wykorzystać produkty z prezentu, jako że obiecałam swego czasu prezentodawczyni, że tak właśnie postąpię. Był to czerwony papier ryżowy, kamyczkowaty karton i drugi papier ryżowy, z chińskimi literami.

Mamy więc poważną - może nawet męską? - kartkę z drzewami i złotymi narożnikami (jakoś mnie strasznie złoto wczoraj kusiło).
Druga fajna pieczątka, liściowa - koleżanka lubi naturę, więc i patyczki się przyczepiły, papier czerwony jest z tych zadanych, a tło - z papieru listowego wymoczonego w herbacie i trochę wymiętego.
Następnie przerzuciłam się na pieczątkę kawową, z gorącymi embossingiem i małym podmalowaniem. (Złoty papier też jest domowej produkcji - cienki karton pomalowany akrylówką, daje taką fajną fakturę, z delikatnymi śladami pędzla.)
Chiński papier prosił się o chińską pieczątkę - ta jest moja ulubiona, jak starożytna pieczęć.
I na koniec miało być hindusko, ale nie wiem, czy do końca wyszło... pomysł z embossingiem na papierze ryżowym na wzorzystym tle, które przeziera ze spodu, jest dość fajny, ale całość jakoś nie bardzo mi się trzyma kupy.
Następnie skończyła mi się wena na te czerwienie, więc wygrzebałam resztki kartonu pomalowanego niegdyś plamiście akwarelami i zrobiłam z nich kwiatysie, z tłem z takiej siateczki, zdaje się, że do bukietów się to stosuje? Też przyjechało z Polski.

I na koniec jeszcze zestaw materiałów różnistych - PRAWDZIWY papier skrapowy od Mrouh (nareszcie spotkał się z nożyczkami, po jakichś trzech kwartałach), gruba nić ze sklepu drugiej szansy, papier czerpany od Pasierbiczki, kwadrat z ochraniacza na kubek Starbucksowy, kwiatyś z zestawu z prezentu. I baza też chyba z jakiegoś spadku.
Maraton zakończyłam o pierwszej... ale mogłam sobie odhaczyć kolejną czynność na przedwyjazdowej liście :)

wtorek, 9 sierpnia 2011

981. nici, igły, sprzęty tnące

Prześcieradło się nam było potardżyło - pięć lat je mieliśmy, albo nawet ciut więcej, bo to prezent ślubny był (aczkolwiek pośrednio, bo dostaliśmy kołdrę, a jedną już mieliśmy, więc poleciałam ją oddać, a w zamian za to zakupiłam pościel, właśnie tą.)

Prześcieradło wyjechało na śmietnik, ale żeby tak całkiem pamięć o nim nie przepadła, zrobiłam z niepotarganego kawałka serduszko z zapachem w środku. Jakiś taki oceaniczny ma być ten zapach, zobaczymy, jak długo wytrzyma.

Drugie dzieło w trakcie to album, a właściwie seria albumów z naszą historią. Sklejanie planuje się na godziny nudy w samolocie. Czasy ekscytacji lataniem już dawno minęły... teraz bardziej mnie to straszy, w sensie "jak ja tyle wytrzymam".

Musiałam sobie zakupić malutkie kleiki, bo oczywiście nie wolno wziąć większego płynu do bagażu podręcznego. Standardowy Tacky Glue ma 4 uncje, do samolotu można mieć buteleczki 3-uncjowe, ale małe kleje są poniżej 1 uncji, niewiele większe, niż szminka.

Mamy więc naciupane kartoników, papierów na tła, zdjęć i papierów do oklejenia okładek. Potrzebne mi są jeszcze bazy na okładki i jakiś karton na pudełko, bo te wszystkie albumiki trzeba jakoś połączyć w całość. 

Kolejka czynności do wykonania powoli się zmniejsza, ale jeszcze tyyyyyle zostało... nie lubię zbytnio tych ostatnich dni przed wyjazdem.

Ale żeby wpis się nie kończył przygnębiająco, zapodam, że w piątek zostanie ogłoszone rozdawnictwo z okazji świętowania tysięcznego wpisu :)

sobota, 6 sierpnia 2011

980. niedzielna zagwózdka, czyli nowe eksponaty w Ponglisz Museum

Proszę bardzo: gejtka się już nie otwiera, a nadmiar pomidorów należy umieścić w dziarach. HA!

Tak na marginesie: miałam kiedyś teorię, że te pongliszowe słowa wciskają się na miejsce mniej oczywistych polskich odpowiedników - na przykład PICZESY, bo starsze pokolenie może nie miało do czynienia z egzotyką w postaci brzoskwini; karłosz i tołowanie samochodu też nie były zjawiskami znanymi przed laty, blotklat, sajarik i siaty to terminologia medyczna, więęęęęc... Moja teoria legła jednak w gruzach, bo jak wieloletnia i zasłużona pani domu może nie wiedzieć, jak po polsku byłby cziskejk, burdykiejk albo dzius, natomiast jej małżonek na pewno gdzieś w mowie lub piśmie napotkał dewoła; o korcie i tykietach też przecież musieli słyszeć w ojczyźnie-polszczyźnie. I co? I nic, nawet najbardziej oczywiste słowa można zagubić.

Ale za to są najcenniejszymi dostarczycielami perełek do mojego muzeum :D

czwartek, 4 sierpnia 2011

979. abraham i sara

Należałoby się wreszcie słowo o ukończonym projekcie kostiumowym. Ostatnie ściegi zostały wykonanie w sobotnie popołudnie... ze świadomością, że te moje dzieła dalekie są od doskonałości, ale jednocześnie są na tyle dobre, że się przydadzą. Trudno - jak się nie ma praktyki szwalniczej, to się szyje troszkę kulfoniasto.

Tak wyglądały ubiory przed wyjściem z domu:
A tak Sara (która rzeczywiście ma na imię Sara) opowiadała dzieciaczkom swoją historię:
Potem zjawił się również Abraham i wszyscy wsiedli do niezbyt starotestamentalnego namiotu:
Na koniec była jeszcze chwilka pozowania do zdjęć:
Rzecz udała się nawet lepiej, niż sobie wyobrażałam, bo był powyższy namiot (cóż, że nowoczesny - małym dzieciakom zapewne nie robiło to różnicy, a frajda z wejścia do budki jest podobna) oraz egzotyczne pożywienie typu figi, daktyle, pistacje itp. Sara z Abrahamem nic nie ćwiczyli, nie umawiali się - nie wiem nawet, kiedy ostatnio się widzieli, ale zbudowali kapitalny dialog oparty na wspomnieniach z całego wspólnego życia, z wędrowania po świecie, narodzin Izaaka... a kiedy Abraham opowiadał o tym, jak prowadził syna na górę, żeby złożyć go na ofiarę, zapadła absolutna cisza, a my, opiekunki, miałyśmy łzy w oczach. I to była chwila całkiem magiczna, choć może w biblijnym kontekście nie jest to najlepsze słowo :)

Ciuchy ponoć będa jeszcze wykorzystywane przy innych okazjach - są na tyle wszechstronne, że przy dołożeniu określonych atrybutów mogą odziać wszystkich od Kaina i Abla po Jana Objawiciela. Cieszę się bardzo, że przedsięwzięcie się udało i że poproszono mnie o udział, bardzo to podbudowuje :)

Teraz mam jeszcze do zrobienia przed wyjazdem tłumaczenie - bardzo przyjemne i poetyckie, bo o Pieśni nad Pieśniami. Można zahulać z opisami, tym bardziej, że autor poprosił o napisanie po angielsku, a nie przetłumaczenie słowo w słowo, co daje pewną wolność.

No i jeszcze album z naszą historią, straszny grubas się zapowiada, a wręcz pięciocalowa kostka :) I jeszcze kilka kartek mam zrobić, i jeszcze kleszcze, i drobne zakupy (całe szczęście, że wszystkie prezenty już pojechały w paczkach). Ponieważ zaś na niniejszym blogasku zbliżamy się do tysięcznego wpisu, to i jakieś świętowanie trzeba będzie urządzić. CDN!

PS. Ekspedycja Batura Muztagh 2011 wędruje obecnie pieszo na północ od wioski Bar w Pakistanie i przy pomocy tragarzy taszczy sprzęt to bazy wysuniętej, cokolwiek to oznacza.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

978. wyprawa nie nasza

Ponieważ pojawiła się prośba, zapodam dziś nieco więcej szczegółów na temat wyprawy, w jakiej uczestniczy mój siostrzeniec Mikołaj. Jako ciotka z jednej strony cieszę się bardzo, że ma możliwość wsadzenia nosa w taką egzotykę, bo to szansa zupełnie niepowtarzalna, ale z drugiej - gdzieś tam na dnie przygodowego serca czają się jednak niepokoje. Na razie wszystko idzie jednak zgodnie z planem i zdaje się, ze zapiera dech w piersiach :)

O wyprawie można bardziej oficjalnie poczytać na stronie Klubu Wysokogórskiego Kraków. Oto mapka przedsięwzięcia:

Zalecieli na razie przez Moskwę do Delhi, następnie przeciągnęli się do Islamabadu, a najnowsza, dzisiejsza wiadomość była z Gilgit. Jechali tam Karakoram Highway, z mniej więcej takimi widokami po drodze - na przykład ośmiotysięcznik Nanga Parbat:



Gilgit przedstawia się tak:



Teraz będą sunąć dalej na północ, ku wiosce Bar, gdzie kończy się droga przejezdna samochodem, a potem potuptają już na nogach w stronę Batura Muztagh.



Mam nadzieję, że nikt mi nie urwie głowy za te wszystkie "pożyczone" z wikipedii i Google Maps fotki... jestem jednak tak podekscytowana tą wyprawą, że chęć pokazania tych widoków wygrała tym razem ze zwyczajową niechęcią do takich pożyczek. A chłopaki na pewno będą miały góry zdjęć, tylko że w tej chwili cienki internet nie pozwala im nic przepchać.

Tak sobie myślę o tej ich ekspedycji i jednocześnie uśmiecham się na nasze perspektywy - o ile nie zdarzą się nieprzewidziane wypadki, najbliższe trzy wyprawy to Minnesota w długi wrześniowy weekend, Dakota Północna-Kanada w październiku i Turcja-Izrael w marcu. Normalnie spełniają mi się marzenia :)