piątek, 28 maja 2010

756. o poranku

Słoneczko świeci nam od kilku dni niczym wielka, ognista lampa, a dziś rano nawet otworzyliśmy balkon, bo ustąpiła gdzieś wilgoć niemal uniemożliwiająca oddychanie. W takiej parówce zielska wszelkie rosną jak szalone. Przedstawiam część naszego balkonowego ogródka w jaskrawym porannym świetle i odpowiadam niniejszym po trosze na wyzwanie Michelle w Imaginarium, by pochwalić się niezwykłymi roślinnymi aranżacjami. Nasza nie jest raczej niczym specjalnym (oprócz tego, że mam kilka doniczek, które naprawdę lubię), ale posiadamy jeden eksponat, a mianowicie koralowiec. Wydaje mi się, że może to być mózgownik.


Zaś wczoraj wieczorem zakończyłam w Gromadzienniku etap wklejania suwenirów z Florydy. Teraz trzeba będzie wyciosać jakąś okładkę i wywołać conieco zdjęć, tych najważniejszych, i dorzucić na kilku kartach. Czyżby pierwszy raz w życiu miało mi się udać skompletowanie wycieczkowego albumu?



czwartek, 27 maja 2010

755. co przybyło

Biegam ostatnio bardziej, niż zwykle, a i temperatury (szczególnie w połączeniu z wilgotnością) są wykańczające, więc dziś będzie pościk zbiorczy. Po pierwsze – T dokonał kilku zakupów w związku z wycieczkami, poczynając od śpiworów: jeden niebieski, jeden pomarańczowy. Zabrał się wczoraj do spania w jednym, ale w obecnym klimacie jest to niemożliwe. Zastanawiamy się nawet, czy taszczyć je ze sobą w ten weekend, bo też będzie raczej patelnia. Tak, że póki co, śpiwory testuje Kot.

Mamy też zestaw Mały Kucharz. Wystrachałam się trochę zimna alaskowego – niby śniegu nie będzie, ale temperatury dzienne mają sięgać 15C, zaś nocne nawet zjeżdżać do zera. Na pustkowiu nie należy się spodziewać stacji benzynowej z kawusią, choćby wodnistą, a na pewno będzie przyjemnie czymś się od czasu do czasu rozgrzać. Tak doradził również Ekspert Mikołaj, mój siostrzeniec, hardkorowy wędrowiec i wspinacz. Teraz jeszcze będziemy kombinować jakieś źródło ciepła, najlepiej leciutkie. Butlę kupi się na miejscu, gdyż z gazem się nie lata.

W dziale papierowym powstały dwie kartki, jeszcze z tych francuskich obrazków. Od dawna wiadomo, że majowa sztuka codziennie u mnie działa statystycznie, a nie dzień po dniu, ale trudno. Nadmienię, że tło pod motylkiem to kawałek pudełka po makaronie, taki fajny nadruk z pismem mieli, to przecież nie mogłam wyrzucić.


No i jeszcze posunął się nieco do przodu Gromadziennik, żeby tę Florydę skończyć wreszcie. Póki co, dojechałam do Everglades, czyli jestem o wiele bliżej końca, niż początku.



wtorek, 25 maja 2010

754, alaska air

Jeeeeeee! Wygląda na to, że znaki na niebie i na ziemi, a z pewnością ceny na internetowej stronie, wskazują, iż powinniśmy podjąć wymarzoną wyprawę. Nabyłam właśnie bilety do Anchorage, ponad 4500 km od domciu, na 4 lipca, powrót w nocy z 12 na 13. Przez długi czas straszyły mnie ceny w okolicach $750-800, które ani ciut nie chciały się obniżyć przez kilka tygodni – aż wreszcie zajrzałam do Alaska Airlines i natknęłam się tam na niebywale pożyteczne narzędzie w postaci kalendarza z cenami na daną trasę.

Czwartego lipca nikomu się nie chce latać, bo to przecież wielkie święto narodowe. Dwunasty lipca też z jakiejś przyczyny pasażerom nie podchodzi, tak że cena na te dni wynosi $468 od łebka!! Baby w pracowym kurniku powiedziały, że to naprawdę okazyjna cena jak na prawie siedmiogodzinny lot. Ważne jest też to, że w obie strony leci się bezpośrednio, bo inne opcje przeważnie mają dwie przesiadki, np. Minneapolis i Seattle, albo Denver i Seattle, co wydłuża podróż do jakichś dwunastu godzin. A tu – myk-myk. Powiedzmy. Już się boję, jak T będzie brykał podczas takiego długiego lotu, skoro w zeszłym roku do Seattle nie wiedział, co ze sobą zrobić :D

W nadchodzący weekend wybieramy się z kolei niedaleczko, do Iowa, na drugą stronę Mississippi. W planie jest skansen, stare kamienne miasteczko, muzeum motocykli, pawilon z traktorami Johna Deere’a, dawny stanowy kapitol w Iowa City i co najmniej jeden park z jaskiniami i skałkowymi labiryntami. No i oczywiście śpimy w namiocie, bo jakże by inaczej.

Doświadczam właśnie spełnienia marzeń... pamiętam, że jako dzieciak chciałam podróżować, zwiedzać świat. Bawiłyśmy się z koleżankami na traktorze mojego taty w podróż dookoła świata i tak naprawdę nie śniło mi się, że kiedyś w życiu przydarzą mi się wielkie wyprawy w niezwykłe miejsca. A tu – trafił mi się wybitnie turystyczny małżonek i niemożliwe stało się możliwe.

poniedziałek, 24 maja 2010

753. ziemniak news

Ziemniak na balkonie pędzi w górę jak szalony. Zrobiłam mu dziś zdjęcie z linijką – była wetknięta na cal w glebę, więc wysokości mamy około 7 cali, czyli około 18 cm. Mam wrażenie, że gdyby usiąść i się pogapić, to dałoby się zobaczyć, jak rośnie, a kto wie, może i usłyszeć. Nie wiem, czy teraz należy go jakoś podsypać ziemią, czyli dokonać okopania?

Karteluchę też zrobiłam, chyba już ostatni przedmiot w związku z wyzwaniem butelkowym, bo czas zacząć o następnym, które zostanie ogłoszone już niebawem, w przyszłym tygodniu. Spodobały mi się górki z butelki wodnej, no i mamy górską kartkę z płótnem, które ostatnio stało się jednym z moich ulubionych materiałów.
Jako tło posłużyła książka, z jaką zaprzyjaźniam się od kilku dni – pozazdrościłam wielojęzyczności Mrouh i wygrzebałam stare tomiszcze z rozmaitymi tekstami. Czytam sobie po trochu, na luzie, z lekką pomocą googlowego translatora i zadziwiam się, ile jest słówek niemal wspólnych między angielskim i francuskim, skoro czasem trafi się nawet cały paragraf, który potrafię rozgryźć bez słownika!

Przypomina mi się, jak gdzieś w czwartej klasie liceum zabrałam się za tłumaczenie artykułu o diamentach z National Geographic; zbyt daleko nie dojechałam, bo mnóstwo słówek musiałam sprawdzać w papierowym słowniku (o posiadaniu jakiegokolwiek komputera jeszcze się nam nawet nie śniło). Teraz mam wrażenie, że idzie mi stanowczo lepiej i noszę się z zamiarem przetlumaczenia francuskiego kawałka na angielski i na polski, ot tak – dla poćwiczenia rozumu.

Wracając zaś do papieru - karteczka z wykorzystaniem malowanych jakiś czas temu kwiatysiów na gorącym embossingu:


Natomiast ze smutkiem stwierdzam, że rozleciała się trochę przedstawiona w sobotę karteczka z panią ze starej reklamy. Okazało się mianowicie, że gruby, jakby lakierowany glazurą z brokatem karton, nie lubi kleju i obrazek zwyczajnie odlazł. Taśma obustronnie lepna też go nie przekonuje, a na przyszycie czy zastosowanie ćwieka jest już za późno, bo spodnie warstwy trzymają się wspaniale, a z kolei koronka jest przyszyta. Pomyślę jeszcze, może da się wyciąć cały spód i przytwierdzić do czegoś innego. Nie lubię, jak mi się tak dzieje, ale cóż, człowiek uczy się na błędach.

sobota, 22 maja 2010

752. sobotnie dzieła

Dobrałam się wreszcie do latarniowego stempla zakupionego w zeszłą sobotę (ach, jak ten czas leci) - dwa eksperymenty, jeden kolorowany na kolorowo, drugi bardziej neutralnie. Myślę, że bardziej przemawia do mnie atmosfera tego drugiego, mimo, że w rzeczywistości latarnie mają często oczobipne kolorki; w końcu po to są, żeby je było widać z daleka. Poza tym pasuje do kota, który ambitnie mi towarzyszy w kraftowych przedsięwzięciach.


I trzecia kartka, z wykorzystaniem obrazka z francuskiej strony, reklamy czegoś dziwnego, zdaje się, że do masażu ust. Biała warstwa to zużyta dryer sheet - szmatka wrzucana do suszarki z mokrym praniem celem nadania zapachu i (chyba) likwidacji zjawiska elektryzowania się.
Miało być kobieco i zawijaskowo.


Kartki zostały sfotografowane na tle kawałków wykładziny, czekającej jeszcze na wykorzystanie; myślę, że nadadzą się do kolejnego wcielenia latarni (hm, może by tak wyciąć latarnię z odbitki?) i do rysunku auta z kolejnej starej francuskiej reklamy.

A teraz zwijam zabawki i udaję się do kuchni. Pitu pitu, pitraszenie.

piątek, 21 maja 2010

751. ścinanie kucyka, słuchanie języka

Nie jest to może coś, czym należałoby się chwalić, ale znalazłam w niedalekiej okolicy fryzjernię o wiele tańszą, niż standardowe. Ścięcie włosów to ścięcie włosów, nie chodzi mi o jakieś mega hiper specjalistyczne zabiegi, tylko o skrócenie w sposób umożliwiający życie w społeczeństwie. A w kolejce czeka cały rządek bardziej ekscytujących sposobów wydawania pieniążków.

Fryzjernia jest dość ciekawa – przede wszystkim mam wrażenie, że dość głośna; siedzi gość, który za pierwszym razem był w ubiorze krawatowo-koszulowym, ale wczoraj występował w klapkach i podkoszulku. Gość zdaje się nic nie tnie, tylko raczej pilnuje biznesu i kasuje zapłatę. Do tego jest kilka pań nożyczkowych, jedna trochę starsza, parę młodszych. Prawie bez przerwy coś tam gadają, pokrzykują, ale nie mam pojęcia co, bo – i tu dojeżdżam do wielkiego bonusu, jaki dla mnie wynika z tego salonu – mówią po... albańsku!

Dopytałam się zeszłym razem, bo mimo wnikliwego nasłuchiwania kompletnie nic nie rozumiałam; obstawiałam, że będzie to grecki albo właśnie albański (albański metodą eliminacji :), ewentualnie jakiś niewielki języczek na wymarciu. Ha! I w zasadzie trafiłam!

Jest to może trochę cudaczne, ale czerpię wielką frajdę ze słuchania czegoś tak egzotycznego, zupełnie niezrozumiałego. Człowiek się w końcu jakoś tam przekręcił przez kilka rozmaitych języków i choć nie potrafi się nimi posługiwać, to jakieś słowo znajome od czasu do czasu wyłowi, niczym małą złotą rybkę. A tu nic, zero, ani w ząb. Nic dziwnego – język to niby indoeuropejski, ale jakiś taki inny; dla zainteresowanych tutaj jest tabelka z porównaniem kilku podstawowych słów w mniej i bardziej znanych językach z tej grupy.

A na koniec historyjki – wycinanka łowicka, prezent dla głównej księgowej, fanki kraftów wszelakich:

czwartek, 20 maja 2010

750. dalekie światy, niezwykli mieszkańcy

Zachwyciłam się niedawno Wyprawą Profesora Gąbki – obejrzałam całość, trzynaście odcinków, podziwiając malownicze krajobrazy i postacie. (Oraz doznając lekkiego szoku w ostatnim odcinku... tubylcy by z pewnością nie przepuścili tego rodzaju obrazów w dziecięcej kreskówce :D)

Najbardziej oczarowało mnie miasteczko Nasturcja – śliczne domki malowniczo ułożone na wzgórzu plus akwedukt dostarczający mieszkańcom wodę nieustającej radości.

W samym miasteczku jest też bardzo ładnie:

Natomiast główną postacią jest wiekowy Senator Stuk-Puk w cudnej niebieskiej odzieży, co rusz postukujący laską w grunt.

No i oczywiście mypingi, Największy Deszczowiec, Mżawka, Kasia – małżonka zbójnika... ach, gdzie te czasy? Don Pedro akurat w tej serii nie występuje, ale to też nader ciekawa postać.

A u mnie na biurku – koniki morskie zostały wmontowane w kartki, choć nie wiem, czy jestem z całości do końca zadowolona. Chyba jednak wymyślanie kompozycji wieczorem, po pracy, pichceniu, myciu okna i podłogi oraz pucowaniu łazienki przychodzi mi z niejakim trudem... Lepiej rano wymyślić, a wieczorkiem tylko wykonywać.


środa, 19 maja 2010

749. te same kolory, co zawsze

Po raz kolejny wyszło mi niebiesko-zielono. Najsampierw kartka z irlandzkim życzeniem - błogosławieństwem - wygrzebałam akryle sprzed lat, jeszcze zapakowane, które dostałam od kogoś tam spadkowo i właśnie się przydały.


W kwestii wyzwania butelkowego przypomnę kartkę należącą statystycznie do maja :), choć zrobioną już jakiś czas temu - kwiatysie wycięte z butelki po Mountain Dew. Zdaje się, że butelki też naganiają mnie do stałego zestawu kolorów, bo wykazują tendencje niebiesko-zielone.

No i jeszcze konisie morskie, na razie przygotowane jako składniki do kartek. Zaglądnęłam do wikipedii i okazuje się, że te niebywale ciekawe stworzonka są raczej w tonacji żółto-pomarańczowo-brązowej, więc przy następnych ubarwienie zostanie zmodyfikowane :)

poniedziałek, 17 maja 2010

748. Dzień Chomika

Dziś ponoć jest Dzień Chomika – nie w sensie futrzastego zwierzaczka, tylko chomictwa domowego, które jest zapewne przypadłością wielu z nas, osób tworzących sztuki z mniejszą lub większą częstotliwością. Spędziłam zatem wczoraj trochę czasu w kraftowni, porządkując, organizując pudełka i przydasie, a nawet udało mi się spakować jedną reklamówkę do wyrzucenia. Nie jest to zbyt wielka ilość w porównaniu z wszystkim, co zachomikowałam, ale zawsze coś.

W odpowiedzi na piątkową myśl z Imaginarium powiem tyle:

Czerwonych butów nie posiadam ani pary, pewnie dlatego, że i ciuchów czerwonych w mojej garderobie się nie uświadczy. Jakoś tak podświadomie omijam, choć większość ubrań ma dość konkretne, żywe kolory. Od zawsze kręciłam się jednak bardziej wśród barw chłodniejszych.

Skoro o Imaginarium mowa, to wczoraj wytworzyłam sztuczkę butelkową na majowe wyzwanie codziennościowe; owinęłam mianowicie szklaneczkę świeczkową plastikiem z Mountain Dew, przyciętym do odpowiedniego rozmiaru. Plus jest taki, że można sobie łatwo, szybko i bezpłatnie przystosować świece do danej okazji, wystarczy niezmywalny pisak i ewentualnie jakieś dodatki. Na moim napisałam (trochę na wyrost, bo na zewnątrz nadal chłód) „Summertime – and the living is easy”, początek znanej piosenki.

W taki sposób można wypisać choćby życzenia dla solenizanta – na każdej świeczce inne; imiona osób, które mają zasiąść przy danym nakryciu, albo złote myśli na jakiś temat.
Plastik jest z tyłu złączony sznureczkiem metodą gorsetową, ale zapewne przezroczysta taśma również zdałaby egzamin, a byłaby szybsza w instalacji.

No i jeszcze sztuka za dziś – baaardzo niebieska kartka urodzinowa z kafelkiem, wszyscy czytelnicy wiedzą z czego, więc nie będę się powtarzać :D

niedziela, 16 maja 2010

747. kartkowo i butelkowo

Wczoraj powstały trzy karteczki - zrobione z jakże letniego zestawu papierów Cafe Mediterranean i z obrazków znalezionych na stronie zapodanej mi przez Mrouh (jak znajdę link, to dodam).

Najbardziej podoba mi się gruszkowa - gruszka to niezwykle wdzięczny obiekt ilustracyjny.

Obrazki przylepiłam na grubej tekturze, ozłociłam nieco brzegi i pomalowałam całość Modge Podgem. Resztę widać na zbliżeniu - siateczka ze sklepu w Polsce, dodatkowa ramka z tektury malowanej złotą akrylówką.

Pamiętacie majowe wyzwanie skrapowania codziennością? Zdaje się, że plastikowe butelki to nie najłatwiejszy materiał :) Dziś zaeksperymentowałam z etykietą z Nałęczowianki - jest to cieniutka plastikowa folia, nieco lśniąca pod odpowiednim kątem.
Najwyraźniej działa na tym materiale embossing na gorąco, tylko brzegi się zwijają. Tę właściwość można wykorzystać - jeśli zrobi się w folii małe nacięcia, to po podgrzaniu powstają dziurki odsłaniające powierzchnię pod spodem.

Najlepiej byłoby zapewne pracować na większej powierzchni, zrobić embossing i dziurki, po czym przyciąć do ostatecznego rozmiaru - w ten sposób uniknie się zwiniętych nieładnie brzegów. Technika wymaga dopracowania :)

sobota, 15 maja 2010

746. Christmas in May?

W sklepie drugiej szansy ze dwa razy do roku trafiają się stempelki; z tego raz może są fajne, nie-dziecinne. Dzisiaj powędrowałam po śpioszki i ewentualnie inne ciuszki dla wnusi (nie ma sensu kupować wszystkiego w oryginale, skoro dzieciaczek założy to ledwo kilka razy i już wyrasta). No i cóż, moje dobre zamiary zostały sowicie nagrodzone, bo nie dość, że ubranka trafiły się bardzo fajne, a to w sumie rodzaj loterii - to jeszcze stemple były!! Cała poniższa grupa kosztowała aże $3.50, a jeszcze była poduszka z czarnym tuszem, która jakoś ze zdjęcia uciekła.

Najbardziej oczywiście raduje mnie latarnia morska, bo oglądałam już kiedyś na ebayu latarniowe pieczątki i ceny były zniechęcające. Wersety mnie cieszą podobnie jak ten obrazek, natomiast cała reszta była w woreczku, jako całość; stąd te osobliwe kółka (pewnie zakłada się je do jakiegoś trzymadełka, ale i tak się mogą kiedyś przydać). Z woreczka zależało mi na domkach i konewce, reszta - cóż, jak w tej przypowieści o człowieku, który kupił całe pole, żeby zdobyć skarb, który był w nim zakopany :)

Tak czy inaczej, czuję się, jakby właśnie spadł mi z nieba gwiazdkowy prezent i uśmiecham się od ucha do ucha. \_____/ <- szeroki uśmiech czyli... szaflik. A sztuka będzie, jak się dokończy.

piątek, 14 maja 2010

745. nie taka prosta sprawa z tym ma(ł)pkowaniem

W Imaginarium rzucono wyzwanie mapkowe. Do tej pory raczej nie korzystałam, ale kiedyś trzeba spróbować. Takoż i natworzyłam sobie elementów, napisików, kwiatków malowanych akwarelami i H2O po bezbarwnym embossingu, kuroneczkę z serweteczki wycięłam... no i kłopot powstał, bo całość ani rusz nie dawała się upchnąć na zamierzonej przestrzeni.


Podejście drugie: bez kuroneczki, za to z trzema słowami, standardowo występującymi w zestawie. I prawie-że się udało, ale omskło mi się przy przyklejaniu słów i „live” moim zdaniem powinno być bardziej ku lewej, żeby uniknąć takiej oczywistej symetrii.

Generalnie wygląda na to, że praca z mapkami nie jest moją najmocniejszą stroną. Bardziej mnie chyba ogranicza, niż pomaga.

Po sfotografowaniu dzisiejszych sztuk wychodzę z aparatem na balkon, gdzie – hurra – ziemniak nam rośnie! W porównaniu z zeszłym rokiem, czyli zupełną porażką, jesteśmy o co najmniej jeden kroczek do przodu, bo wylazły listki. Kibiców prosimy o dalsze trzymanie kciuków za ziemniaczane przedsięwzięcie.

I jeszcze fotka z pracy, na chybcika pstryknięta w jednej z sąsiednich dziupli – nowy dyzajn pudełek na chusteczki! Poleciałam na stronę Kleenexa, gdzie w dziale Products można sobie pooglądać rozmaite pudełka. Klinów, jak się okazuje, mamy cztery rodzaje – arbuz, pomarańcza, limonka i paski; celem obejrzenia należy zjechać ciut niżej, do „Kleenex Everyday Tissue” i potem kliknąć na „View Box Type and Designs”.

czwartek, 13 maja 2010

744. water water everywhere, czyli powódź błyskawiczna

Dziś zamiast sztuki (bo i tak statystycznie mam nadrobione :) będzie obrazek z drogi do pracy – wczoraj wieczorem zaczęła się burza z piorunami, lało chyba przez całą noc i jeszcze polewa, jako że nad naszymi terenami znajduje się obecnie cały wielki system burzowo-deszczowy. Od rana w TV ostrzegają o pozalewanych ulicach i o flash floods, czyli - wedle wikipedii – o powodziach błyskawicznych.

Taką właśnie powódź błyskawiczną napotkałam niedaleko redakcji – znaki odnośne ustawiono, jako się należy, kałuża zajęła całą drogę, więc odczekałam na dwa auta, żeby sprawdzić, czy się nie utopię (w międzyczasie pstrykając zdjęcie fotoreporterskie), a potem szuuuuuu, przeprawiłam się wolniutko na drugą stronę.

środa, 12 maja 2010

743. weź gazetę, nożyczki i klej...

...i targaj, układaj, przylepiaj. W Imaginarium słoik z zeszłego piątku zawierał przepis na superszybki kolaż z dowolnie wybranego magazynu. Takoż i wzięłam z pracy stary egzemplarz magazynu wydawanego w naszej redakcji, ciach-ciach i wyszedł taki zestaw:

Za tło posłużyła jedna z moich ulubionych reklam – kobietka w butelce (firma produkująca opakowania na środki piękności). Zabawa była przednia, nigdy chyba jeszcze tak destrukcyjnie nie podchodziłam do naszych wydawnictw, a jednocześnie bardzo personalnie myślałam o znanych mi od lat osobach, które przysyłają mi te materiały do publikacji i co by sobie x y z pomyślały o takim postępowaniu.
W pracy wyszło to, że sztuka i piękno są dostępne dla każdego, że dają wolność i sprawiają, że choć czas umyka, to jednak więcej (i piękniej) pozostaje z niego w duszy, gdy życie okraszone jest pięknem. A piękno jest wszędzie dookoła, w człowieku i w naturze. Ot co.

Skoro już cięło się magazyn, to z innego egzemplarza wzięło się fajny obrazek z wiosennymi brzozami oraz bardzo pomarańczową reklamę czegoś-tam i wkleiło się do gromadziennika obrazki z zeszłej niedzieli:
Natomiast w pracy miałam dość rzadką okazję podziałać plastycznie, a mianowicie sporządzić nową tablicę do śledzenia wyników finansowych. Co miesiąc zmieniamy z główną księgową wystrój – w lutym były serduszka, w marcu irlandzkie koniczynki, w kwietniu jajca i marchewki, a na maj wymyśliłam Mayflower, statek z pielgrzymami, którzy założyli pierwszą anglosaską osadę na tutejszym kontynencie. Każdy żagielek na statku i każda paka na łodzi to określona suma wpływów; po ich uzyskaniu przylepia się na tablicy przycięte odpowiednio karteczki z cyframi. Może to trochę dziecinne, ale ponieważ gazetka owa znajduje się w bardzo centralnym miejscu, to wszyscy znacznie lepiej orientują się w całokształcie finansowym, niż np. rok temu.

wtorek, 11 maja 2010

742. leje, a u mnie motyle

Rozpadało się dziś i to tak, że bez parasola się nie wyjdzie. Na kraftowym stole zamigotały zaś motyle – jakoś mi się wczoraj ten pomysł wymyślił, żeby wziąć małe serweteczki pod ciastka, pomalować je akwarelami i wyciąć skrzydełka. Malowałam na mokro, suszyłam suszarką do włosów celem przyspieszenia procesu, potem pomalowałam jeszcze raz opalizującymi farbkami H2O. Szkoda, że tego efektu zbytnio na zdjęciu nie widać, może jedynie odrobinę na zielonkawym detalu. Czekam na słońce, razem z moimi motylkami.

Część środkowa (jak ona się nazywa, oprócz tego, że głowa, tułów i odwłok? Ciało motyla?) jest zrobiona z jajecznego pojemnika, o którym wzmianek wszyscy mają pewnie dość, ale cóż ja poradzę na to, że ten materiał tak mi się spodobał? Można wycinać, malować, pieczątkować, a dzięki swojej grubości wprowadza efekt małej trójwymiarowości.



Docelowo motylki znajdą się na kartkach, ale na razie nie zdążyłam ich jeszcze nakleić.