niedziela, 31 stycznia 2016

15:83. (33) Migawki z trasy, czyli już prawie w domu


Przejechaliśmy na tej wyprawie kilka tysięcy mil, tak po drogach całkiem zwyczajnych, jak i wybudowanych w ekstremalnych miejscach. Wykonaliśmy plan, a nawet więcej – dorzuciliśmy nieco spontanicznych atrakcji na samym końcu. Było też kilka serendypii i kilka trudnych (na przykład zi-zi-zimnych) momentów. Dużo piękna i trochę drugiej strony medalu, historii smutniejszych, ale to też część rzeczywistości.

Tomek stwierdził, że od oglądania tego wszystkiego bolą go nogi, a od czytania książek uszy, bo na tych tysiącach kilometrów przesłuchał kilka powieści.

Na koniec jeszcze kilka migawek o drobniejszych ciekawostkach z trasy.

Na pustkowiu w najbardziej zachodnim Wyoming jak okiem sięgnąć nastawiane jest baniek – stoją przeważnie dwie cysterny z drabinką, koło nich drobne urządzenia, których nie potrafimy zidentyfikować, baterie słoneczne i obok nich budka (może akumulator?) Zastanawiamy się, czy to może nie są stacje do wydobywania gazu łupkowego, skoro jesteśmy na terenie dawnego jeziora, które wytworzyło skamieniałości. Chyba że to ropa? Że zmieniła się technologia i nie są już konieczne kiwony?


Nie sposób nie wspomnieć też o pociągach. U nas rzadko widzi się całość składu, bo tereny bardziej zabudowane, a i roślinności więcej. Tutaj, na otwartej przestrzeni, dość często dostrzec można długaśne węże, szczególnie na obszarach bardziej płaskich. Rekordowy skład miał aż sześć lokomotyw.

W Nebrasce mieliśmy wrażenie, że jeden pociąg zasuwa tuż za drugim: na zachód jadą puste wagony, na wschód wracają wypełnione węglem; setki, tysiące wagonów.Suną zapewne do elektrowni, bo w piecach chyba się raczej węglem nie pali.


W Wyoming zdarzają się też szlabany na autostradzie – prawdopodobnie w zimie droga jest tak zawalona śniegiem, że w sposób planowy się jej nie odśnieża, albo wiadomo, że doprowadzenie do stanu używalności zajmie masę czasu. Specjalne tablice informują wcześniej, że trzeba się brać na inne drogi.

Najbardziej ektremalnym miejscem tego rodzaju była droga przez Glacier National Park – w środkowej części tworzą się tam dwudziestokilkumetrowe zaspy i przekopanie się przez mile takiego śnieżku może zabrać i z tydzień.

W wielu miejscach przy drogach są też bariery przeciwśniegowe.

Źródło

Źródło
Niejeden raz zatrzymywaliśmy się na rest area – przystankach przy autostradach. Większość z nich jest ładna i czysta, ale dość standardowa; można skorzystać z łazienki, zakupić napój czy przegryzkę z maszyny, pobrać mapę stanu czy informacje o okolicy, zapiknikować na stolikach z ławkami.

Czasem jednak trafi się coś ciekawszego, jak na przykład w drodze powrotnej w Iowa, gdzie przed wejściem stoi wielka stalówa, a przy każdym stoliku są fragmenty do poczytania:


I to już naprawdę koniec – wyprawy i sezonu. Zamykamy na zimę szufladę z podróżami, może tylko będziemy robić krótkie wyjazdy po najbliższej okolicy. I zobaczymy, co przyniesie wiosna.


sobota, 30 stycznia 2016

15:82. (32) Latarnia morska na zielonym przestworze oceanu, czyli Chimney Rock, Nebraska (sobota)

<<poprzedni odcinek>> || <<następny odcinek>>

To już NAPRAWDĘ ostatni znaczący przystanek na tej wyprawie, podobnie jak dwa poprzednie dodany w ostatniej chwili. Skoro jednak przybyliśmy do Scotts Bluff, koniecznie trzeba było zajrzeć do odległej o jakieś trzydzieści mil charakterystycznej skały, która dla Nebraski jest na tyle ważna, że znalazła się kilka lat temu na stanowej dwudziestopięciocentówce.

Źródło
Visitor Center był już zamknięty, obok niego straszyły tablice o grzechotnikach, ale odważyliśmy się mimo wszystko wleźć w suchawą trawę i spojrzeć na tę 91-metrową iglicę tak, jak widzieli ją ciągnący ze wschodu osadnicy.


Wyobrażam sobie, że dla wielu z nich, mieszkających na równinach i wśród zieleni, takie formacje były niesamowitym zjawiskiem. Jeden z nich napisał ponoć, że mógłby tu już nawet umrzeć, bo jest tak pięknie – jasne skały wśród zielonych traw. A to była dopiero jedna trzecia wędrówki, i to ta najłatwiejsza.

środa, 27 stycznia 2016

15:81. (31) Rzutem na taśmę, czyli Scotts Bluff National Monument, Nebraska (sobota)


Scotts Bluff nie było w oryginalnym planie, ale obliczyliśmy, że spokojnie starczy nam czasu, a że pewnie nieprędko zdarzy się taka sytuacja, postanowiliśmy nadłożyć nieco drogi na północ od I-80. Nebraska jest w znakomitej większości płaska jak stołowy blat, ale w najbardziej zachodniej części zdarzają się i inne ukształtowania terenu. Na kilkadziesiąt kilometrów przed pomnikiem narodowym widać już, że będzie pięknie – pojawiają się wysokie klify z piaskowca i gliny z fantazyjnie wyrzeźbionymi grzebieniami.




Między nimi ciągnie się starodawny szlak – korzystali z niego Indianie, a w bliższych nam czasach prowadził tędy Szlak Oregoński, trzy tysiące kilometrów z Missouri na Zachodnie Wybrzeże. Byliśmy kilka lat temu na wzgórzu, skąd odjeżdżały wozy z osadnikami, widać nawet jeszcze koleiny po kołach.

"Oregontrail 1907". Licencja: Domena publiczna na podstawie Wikimedia Commons

"Wpdms nasa topo oregon trail". Licencja: CC BY-SA 3.0 na podstawie Wikimedia Commons

Rzeźba terenu na mapie w Visitor Center -
widać wyraźnie "bramę" między klifami
Tu jest z kolei maleńkie muzeum w Visitor Center, ale najciekawszy jest widok na zewnątrz, z replikami wozów, które tędy jeździły.



Podróż nie zawsze była sielanką...
obraz w Visitor Center

Jarzmo, w które zaprzęgano woły
Nie mieści mi się w głowie, jak można było się wybrać w taką długaśną trasę, zapakować półtorej tony dobytku na wóz, zaprząc do niego woły i na piechotę zasuwać na zachód. A zrobiło to mnóstwo ludzi – przez tę przełęcz, na której się znajdujemy, w ciągu 28 lat przeszło 350 000 osób. Dziennie robiło się może z osiem-dziesięć kilometrów, więc wyprawa była bardzo długoterminowa. I co z jedzeniem, piciem? Rozmaita pogoda, deszcze, zimno, wichury... Tyle, że chyba nie szło się zgubić*, skoro ciągnęły się tym szlakiem takie tłumy.

Kiedy zjawiliśmy się w muzeum po bilet, strażniczka powiedziała nam, że za dwie minuty zamykają bramę do wjazdu na szczyt góry. Popędziliśmy, rzecz jasna, natychmiast – krętą dróżką z trzema tunelami.


Ze szczytu widać bardzo daleko... i płasko. Troszkę tylko falistości, a reszta – jak walcem rozpłaszczona i widać, że używana pod rozmaite zasiewy.


Chimney Rock - tam będziemy!
Tędy przechodził jeszcze Szlak Mormoński – prześladowani w Missouri mormoni udawali się na zachód, w okolice Salt Lake City (ostatniej nocy spaliśmy właśnie na mormońskich terytoriach, co jasno widać na podstawie licznych świątyń). Niektórzy byli tak ubodzy, że nie stać ich było na woły, więc dobytek ciągnęli sami, oczywiście na mniejszych wózkach.


No i trzeba też wspomnieć o przebiegającej tędy trasie Pony Express – konnego systemu pocztowego, który działał tylko dwa lata (bo rozwój techniki nie czekał), ale odznaczał się niezwykłą punktualnością i rzetelnością. Przy muzeum stoi tablica, na której wyczytać można, że 120 posłańców przebyło w sumie dobrze ponad milion kilometrów, a poczta nie dotarła tylko raz.



...a potem przyszło nowe. Izolator z linii telegrafu.

* Z wyprawami na Zachód wiąże się wiele tragicznych historii; najbardziej znana to losy grupy Donnera, która skuszona obietnicami atrakcyjnego skrótu wybrała się do Kalifornii nowym, słabo oznaczonym szlakiem. Na skutek braku doświadczenia i serii błędów wędrowcy potracili wiele wozów i zwierząt oraz wydłużyli czas przejścia tak, że zima zastała ich w górach przed Kalifornią. Z 87 członków grupy do celu dotarło jedynie 48; niektórzy przetrwali dzięki temu, że żywili się ciałami zmarłych.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

15:80. (30) Akwarium w skale, czyli Fossil Butte National Monument, Wyoming (sobota)



W Wyoming mieliśmy się nie zatrzymywać, ale nie da rady – jak się poczyta o ciekawych miejscach w przewodniku, a te miejsca leżą właściwie na trasie, to ciężko jest zrezygnować.

Noc spędziliśmy w malutkim miasteczku nad Jeziorem Niedźwiedzim w samym rogu Idaho. Ciężko było – raczej zimno (przestaliśmy dowierzać ludziom mówiącym nam, że tam, gdzie jedziemy, będzie cieplej). Do tego zdechł nam materac i obudziliśmy się na glebie; dobrze, że zaczekał z tym do ostatniej nocy. Ciekawa sprawa z tymi materacami – nasze wytrzymują właściwie jeden sezon. Może to jakiś rodzaj opłaty klimatycznej i po prostu trzeba się z tym pogodzić.

Do tego jeszcze sąsiedzi chichrali się i pokrzykiwali przy ognisku długo w noc... przychodziły mi do głowy różne zemsty, na przykład wstanie dokładnie o szóstej rano (kiedy kończy się cisza nocna) i walenie łyżką w patelnię, albo skorzystanie z gwizdka, który też mamy na pokładzie. Albo przynajmniej nieograniczone trzaskanie drzwiami samochodu (normalnie staramy się trzasnąć tylko raz, kiedy odjeżdżamy). Żadnego z tych planów nie wprowadziliśmy, rzecz jasna, w życie :)

GPS poprowadził nas następnie w stronę autostrady I-80. Zahaczyliśmy przy tym o maleńki skrawek Utah, sam narożnik, po czym wjechaliśmy do Wyoming. Visitor Center w skamieniałościach był jeszcze zamknięty, więc objechaliśmy parkową drogę, z której widać było całą okolicę, baaardzo szeroką.




Przy drodze prowadzącej do Visitor Center jest ciekawa prezentacja: kawał przed budynkiem, jeszcze na drodze, zaczynają się tablice „od początku świata”. Organizmy żywe pojawiają się na dróżce z parkingu, a bardziej znane stworzenia już na tarasie przy wejściu. Człowiek, rzecz jasna, na samiusieńkim końcu.


Przypomniało mi się wkuwanie na pamięć tego rodzaju informacji, czy to w podstawówce, czy w liceum – ale zupełnie nie miało się pojęcia o proporcjach; nie docierały do rozumu, nawet jeśli były wyrysowane na jakichś diagramach. Zostało tylko trochę słownictwa, ale w postaci mało uporządkowanej.

Wewnątrz Visitor Center są fantastyczne ekspozycje wygrzebanych w okolicy skamieniałości – od kilkumetrowego krokodyla po takie malizny, że do kamulca doczepiona jest lupa.

W eocenie, z grubsza pięćdziesiąt milionów lat temu, na tych terenach istniały ogromne jeziora.




Na ich dnie odkładały się organizmy, potem przykrywały je osady, potem – w wielkim skrócie mówiąc – to wszystko zostało sprasowane (nowe pojęcie – laminowane wapienie), a kiedy ruchy górotwórcze wyniosły dno wyżej, a potem erozja odsłoniła wnętrze zbocza – to i ludzie znaleźli piękne, szczegółowo zachowane pozostałości roślin i zwierząt.









Nie obyło się też bez pogawędki z mocno zachrypniętym panem strażnikiem parkowym, jako że przez dluższą chwilę byliśmy jedynymi gośćmi (wpadliśmy jakąś minutę po otwarciu obiektu). Jednym z eksponatów do dotykania był kawałek wapienia z szaro-czarnymi pasmami. Instrukcja mówiłą, że trzeba go podrapać i zgadnąć, co to za zapach. STACJA BENZYNOWA! Strażnik wyjaśnił, że to warstwa roślin między warstwami wapienia, która przekształciła się w związek będący prekursorem ropy naftowej i stąd ta woń.

Szkoda, że mamy niewiele czasu – chciałoby się obejrzeć te eksponaty dokładniej, ale niestety skończyło się przeznaczone na ten (i tak nieplanowany w pierwotnej marszrucie) przystanek pół godziny. Pędzimy dalej. Nie dajemy się zepchnąć z trasy żadnym brązowym tablicom, choćby nie wiem, jakie ciekawe miejsca wskazywały. Następna atrakcja w zachodniej Nebrasce, też na szybko.

Zatrzymamy się tylko na moment na wielkiej stacji benzynowej, bo kończy się nam paliwo, a ja będę wtedy miała pięć minut internetu.

sobota, 23 stycznia 2016

15:79. (29) Ziemniak na kraterze, czyli Potato Museum w Blackfoot, Idaho (piątek)



Stan Idaho nieodmiennie kojarzy się z ziemniakami, co nie jest dziwne, bo produkuje się tu 30 procent amerykańskich kartofli. Warunki, jak czytamy w muzealnych informacjach, mają tu idealne – stabilne temperatury (ciepłe dni i chłodnie noce), żyzna wulkaniczna gleba (stąd tytułowe ziemniaki na kraterze), dostatek wody z górskich śniegów i Wężowej Rzeki.

Co ciekawe, kupując w sklepie ziemniaki trzeba zwracać uwagę, czy aby na pewno zostały wyhodowane w Idaho, bo „Idaho potatoes” to również określenie rodzaju ziemniaka, a wcale nie musi oznaczać miejsca produkcji.

I jak to dobrze przyjechać do małego miasteczka, do Światowego Muzeum Ziemniaka! Tyle się człowiek dowie... Tereny te to ziemniaczana stolica świata – w jednym tylko powiecie Bingham zbiera się rocznie ponad dwadzieścia milionów pięćdziesięciokilogramowych worków ziemniaków.

Pan w muzeum był niezwykle miły; uradował się, że przyjechali Polacy, bo ponoć jeszcze nigdy nikt „od nas” tu nie był (jak to możliwe??), a radość jego była tym większa, że dopiero co przeszła grupa z Ukrainy. Powiedział nam, że to jest najfajniejsza cecha jego pracy – poznawanie ludzi z różnych krajów.

Wręczył nam też pudełeczko „taters for out-of-staters”, czyli ziemniaki dla obcostanowców, przepraszając, że nie ma wersji dla obcokrajowców. Ale przecież się liczy. Pudełeczko zawiera jakieś odwodnione wiórki ziemniaczane, które na dwadzieścia minut zalewa się wrzątkiem i wychodzą z tego grubo tarte ziemniaki, które można na przykład przysmażyć. Ciekawa opcja na kamping.

Ośmieleni rozmową, zapytaliśmy o rekomendacje knajpki, w której moglibyśmy zjeść prawdziwego Idahowskiego pieczonego ziemniaka, na co pan odrzekł, że owszem i nawet pokazał nam niebieski dach restauracji... swojego brata, oraz wyciągnął z szuflady kupon na zniżkę.

Samo muzeum jest niewielkie, ale pełne ciekawostek. Historia ziemniaka zaczyna gdzieś w Andach, gdzie rosną kartofle zupełnie nie przypominające naszych, tylko raczej kolorowe pędraki.


Rozmaite mapki i opisy opowiadały, jak ziemniaki przywędrowały do Europy, jak się je uprawia, zbiera, na czym polega sortowanie (nie taka prosta sprawa być ziemniakiem pierwszej kategorii).


Francisco Pizarro, który w XVI w. podbił Peru
i sprowadził ziemniaki do Hiszpanii.
Były też i wystawy, na widok których trudno się nie uśmiechnąć, na przykład kolekcja tłuczków czy obieraczek do ziemniaków...




...albo największy crisp na świecie (crisp robi się z dehydratyzowanych ziemniaków (z mączki), chip – prosto z ziemniaka)...


...albo odzież z ziemniaczanych worków:


Choć ziemniak jest dla nas tak pospolity, w wielu krajach wydano znaczki pocztowe na jego temat.





Wyjaśniło się też, co to za dziwne, wkopane w ziemię struktury mijamy po drodze: to gigantyczne kopce z ziemniakami!


Trzeba też wspomnieć o Spudniku – w 1958 r. Rosjanie wystrzelili Sputnik, a Amerykanie wynaleźli machinę do wykopywania ziemniaków i ponieważ jedno z określeń ziemniaka to spud, niedaleko było do Spudnika. (Tu można obejrzeć filmik o dzisiejszych spudnikach przy pracy.)



No i jeszcze skromne narzędzie w kątku, które przypomniało mi doroczne sadzenie ziemniaków z Mamą – bo w naszym przypadku połowa „maszyny” kopała, a druga wrzucała sadzonki do dziurek :) I tak pińcet razy.


A po muzeum (wpisaliśmy się do księgi gości z hasłem ZIEMNIAK FOREVER) powędrowaliśmy do knajpki na ziemniaka ze wszystkim, co oznacza pewnie z tysiąc kalorii... ale co tam, odchudzać się będziemy po powrocie do domu.



PS 1. Według informacji pobranych w muzeum jedzenie surowych ziemniaków nie jest w ogóle szkodliwe. Jeśli zaś chodzi o ziemniaki zzieleniałe, owszem, zawierają toksyczną solaninę, ale trzeba by za jednym zamachem zjeść ze dwa kilo zielonych kartofli, żeby cokolwiek zaczęło się dziać.

PS 2. Unikatowa rejestracja z Idaho – NIE o ziemniaku :)