środa, 30 czerwca 2010

777. wachlarzyki

Zeszłopiątkowy słoik w Imaginarium przyniósł filmik o niesamowitej księdze, a właściwie zestawie ksiąg; do zrobienia takiego arcydzieła bardzo mi daleko, ale widoczne na niektórych ujęciach kartki tych książek, zrobione z rozmaitych papierów, przypomniały mi o moim samplerze, czyli wzorniku. (Choć zwykle trzymam się z daleka od pongliszowania, sampler akurat bardzo mi przypadł do gustu.)

Początek powstał ponad rok temu, kiedy trzeba było uświadomić koleżankę o istnieniu mnóstwa rodzajów papieru oraz o tym, że niekoniecznie trzeba się po niego wybierać do sklepu. W weekend zaś, dzięki słoikowej inspiracji, dołożyłam nową grupę i teraz mam tych próbek ponad sto. Jest tam może z pół tuzika papierów skrapowych, ale w większości starałam się wybrać przykłady z jakąś ciekawostką wyróżniającą je z tłumu: faktura, grubość, pochodzenie, lakier itp. na powierzchni.

Mogłabym dołożyć jeszcze sporo innych kwadracików, bo nawet nie tknęłam pudełka z papierami egzotycznymi, gdzie mieszkają mniejsze i większe skrawki, jakie przyszły dawno temu z Ann Arbor w Michigan. Uwielbiam takie niespodziankowe pakiety – zamawia się „super scrap assortment” i dostaje się paczkę ścinków od pół strony tutejszego a4 (czyli letter size) aż do kilkucentymetrowych pasków. I są to papiery, o których istnieniu mi się nawet nie śniło – a to z pulpy bawełnianej, a to z haftem, drukiem takim czy siakim, z odlotową fakturą, z zatopionymi roślinkami, metaliczne itd. Firma sprzedaje około 2000 rodzajów papieru, więc taka loteria jest fascynująca.


A skoro już o wachlarzykach mowa, to pochwalę się, że posiadam również odziedziczony z pracy wzornik PMS (i nie chodzi o Zespół Napięcia Przedmiesiączkowego :D). Zamawiano nowy zestaw, wyrzucano stary, więc przechwyciłam i mam, zupełnie nie wiem po co, ale lubię sobie po prostu popatrzeć na kolory. Pamiętam, jak w czasach dziecięctwa odnawialiśmy dom i panowie malarze mieli takie super książeczki z milionem kolorów, zazdrościłam im bardzo i żałowałam, że nam jednej nie zostawią – to teraz mam coś podobnego :)

wtorek, 29 czerwca 2010

776. pypcia dostanę, bo nie mogę powiedzieć

Zajmowałam się wczoraj przeciekawą sztuką, ale niestety nie mogę się na ten temat wywnętrzyć, gdyż jest to projekt jeszcze przez jakiś czas tajny. Wynik mnie zaskoczył i nie mogę się doczekać końca dnia na zakładzie, żeby popędzić do domu i działać dalej. Zamieszczę więc tylko zajawkę, a objawienie nastąpi za kilka dni.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

775. fava beans

Bób, czyli po tubylczemu fava beans, jest u nas w domu warzywem kontrowersyjnym, gdyż T twierdzi, że jada się go wyłącznie z braku jakichkolwiek innych produktów spożywczych. Ja natomiast bób lubię, choć nie jadłam go od lat. Zakupiłam kilka dni temu w Sklepie Najbliższym kilka strączków – kilka, bo zamiast dwóch czy trzech ziarenek każdy zawiera ich z pół tuzina!

Wyłuskałam szerokie ziarna, przypominając sobie czasy dziecięctwa i wybieranie płaskich skarbów z tych grubaśnych, filcowych opakowań. To zupełnie inne odczucie, niż okrągły, figlarny groszek, podłużne fasolki albo nawet grubawy jasiek. Boby są poważne, jak grube wiejskie baby w spódnicach w paski. Mają wielki plus polegający na tym, że szybko ich przy łuskaniu przybywa :)

Czasem podjadało się go trochę przed właściwym posiłkiem, tak po przyjściu ze szkoły z pustką w brzuchu, wyślizgując oliwkowozielone połówki z beżowej, niejadalnej łupinki. Na talerzu zostawały też uśmiechy – zielonkawe, zaokrąglone cząstki, które odpadły z rowka na czubku ziarna. (Łupinka tak naprawdę trująca nie jest, ale, o ile mnie pamięć nie myli, paskudnie gorzka.)

Kiedy jesienią strączki stają się czarne i szeleszczące, wewnątrz wyłożone są czymś meszkowatym, a jednocześnie lekko błyszczącym – takie mam wspomnienie, choć zdaje mi się, że nie do końca zgodne z rzeczywistością. Możliwe, że pomieszało mi się w nim kilka rodzajów strączkowców. Wtedy następowała druga tura łuskania, nieco bardziej nieprzyjazna dla skóry, niż kontakt z aksamitnymi strąkami w lecie.

Na zdjęciu – wczorajsze strąki w porównaniu z widelcem.

sobota, 26 czerwca 2010

774. jak to z czytaniem bywa

W którymś portalu wyczytałam wczoraj, że czytanie internetu człowieka ogłupia w takim sensie, że ma potem trudności z przebrnięciem przez dłuższe teksty. Zdaje się, że niestety odczuwam to na własnej skórze - ciężko mi czytać książkę przekraczającą 200-300 stron, mam tendencję do czytania tylko pierwszej połowy paragrafu, a potem pędzę do następnego. Za nic nie mogę dojechać spokojnie do końca powieści - oszukuję i sprawdzam, jak się skończy, albo, co gorsza, przelatuję streszczenie w internecie :)

Tak się rzecz miała z "Czarownicami z Salem Falls", właśnie niby-że skończonymi, bo jakąś ćwiartkę sobie odpuściłam, wiedząc już, co nastąpi na końcu. Powieść nadgryzł następnie T, ale już trzeba było ją oddać do biblioteki, więc na drugi dzień popędziłam i wypożyczyłam ją z powrotem, coby miał na długie siedem godzin lotu wiadomo-gdzie. (Nawiasem mówiąc, oboje przeczytaliśmy też "Świadectwo prawdy" tej samej autorki i stanowczo polecamy.)

Skoro już byłam przy polskiej półce (a właściwie trzech - ku mojej radości polski księgozbiór w lokalnej librarii systematycznie rośnie, ostatnio na skutek tego, że zakupiono komplet Zmierzchów, zajmujących z pół metra półkoprzestrzeni), to przywlokłam i babską książeczkę - "Zazdrośnicę". Przeleciałam w kilka godzin, czasem czytając co drugą stronę, bo język jest raczej wulgarny, a treść pustawa. No, jeśli "elita" typu wybitne pracownice laboratorium DNA miały by prezentować tego rodzaju chamstwo, jak wynika z niniejszego dzieła, to ja dziękuję...

Przyciągnęłam też pozycje mądrzejsze, na przykład o travel writing, jak opisywać wyprawy, a to w związku z maleńką fuszką, jaką ostatnio zaczęłam, a mianowicie tworzeniem małych artykułów podróżniczych. Czekam też na książki z Amazonu, zakupione za jednego centa (poważnie, plus $3.99 za przesyłkę :D). Celem zapoznania się z istniejącym piśmiennictwem wypożyczyłam też "Worlds to Explore" - zbiór opowieści podróżnych z National Geographic i okazało się, że autorem wstępu jest niejaki Simon Winchester, który to Simon wyskakuje zewsząd z nadzwyczajną częstotliwością, jeśli się zacznie gmerać w literaturze podróżniczej. Sam napisał rządek książek, a do tego jest autorem rozmaitych wstępów, redaktorem antologii i tak dalej.

Moja przygoda z Simonem zaczęła się od tego, że w telewizji był z nim wywiad o książce "The Meaning of Everything" - historii tworzenia słownika oksfordzkiego. Zakupiłam, przeczytałam, aczkolwiek z problemami, bo gość pisze gęstą jak na mnie angielszczyzną, z mnóstwem słówek, których w życiu nie widziałam. Ambitnie zamówiłam też "Krakatoa", ale wypada chyba mi przyznać, że połamałam sobie na tym zęby i nie dojechałam nawet do połowy.

Tak, że z czytaniem jesteśmy na jakiś czas ustawieni; tym bardziej, że dotarł właśnie najnowszy numer National Geographic i co napocznę jakiś tekst, to po raz tysięczny zachwycam się światem. A tu czeka sprzątanie, goście mają przyjść, tyyyyyyle jeszcze do zrobienia... literki odkładam na później. I te czytane, i pisane.

piątek, 25 czerwca 2010

773. z jeleniem i z samochodem

Zamówiono dwie karteczki na spóźnione obchodzenie dnia ojca - jedna miała być z jeleniem, a druga z samochodem. Skorzystałam znów z obrazków na bibigreycat, a przy okazji po raz drugi napaćkałam tło pieczątkując folią bąbelkową. Oczywiście na zdjęciu nie widać, że użylam do tego farby metaliczno-miedzianej. (Przy okazji przypomnionko o wyzwaniu pocztowym w Imaginarium - w końcu folia to jak najbardziej artykuł pocztowy!)

To szare kostropate z kolei jest próbką jakiejś takiej okładziny czy wykładziny - za psie pieniądze sprzedawali w kraftosklepie próbki, które wyszły z użycia, to i mam.

Na drugiej kartce wypróbowałam technikę, z której dość często korzysta Stamping Mathilda, na przykład tu albo tu - ten sam stempelek w kilku kolorach. Ooo, odkryłam właśnie kolejne cudeńko, z linkiem do e-booka o możliwościach gotyckich łuków!

czwartek, 24 czerwca 2010

772. wspólnymi siłami o malinach i tornadzie

Dzisiejszy post jest właściwie wspólny, bo fotki są autorstwa T. Mój aparacik w niesprzyjających okolicznościach świetlnych nie sprawuje się jednak tak dobrze, jak jego wypasiony sprzęt, ale takie było zamierzenie - jeden aparat to szybkiego pstrykania i jeden poważniejszy.

Zawaliłam wczoraj kuchnię malinami, jagodami i truskawkami, bo nadejszła pora robienia mrożonek na długie, zimowe dni. Bardzo lubię tę czynność, sporo podjadam - nawet T się wczoraj skusił na maliny, choć zwykle trzyma się z daleka od owoców. Oto niewielka część zapasów:

Dzień był wielce burzliwy - rano grzmotnęło tak, że na zakładzie zabrzęczały wszystkie okna. Przez dzień polewało, pogrzmiewało, a na sam koniec, kiedy słońce już niemal zjeżdżało za linię zachodu, pojawiła się tęcza i przedziwny żółty blask:

Wcześniej jednak, gdy zajechałam pod meksykański supermarket, źródełko niedrogich owoców do mrożenia, włączono syreny tornadowe. W ogóle mi się to nie podobało, ale cóż było robić, pomaszerowałam do sklepu z nadzieją, że ma mocne ściany :)
Wcześniej jednak pozwoliłam sobie nakręcić filmik, na którym wizja jest dość nudna, ale na fonii wyraźnie słychać burzę i rzeczoną syrenę. Miałam wrażenie, że za chwilę przebije się przez chmury ogromniasty spodek albo inny niezidentyfikowany obiekt latający.

środa, 23 czerwca 2010

771. wybuchowe pudełko

Po niedawnej fali codziennego papierkowania nastąpiła niejaka susza - zeszły tydzień wykończył mnie tymi zebraniami, wena poszła, gdzie pieprz rośnie. Poza tym wypatrzyłam stronkę podróżniczą, gdzie można opisywać swoje przygody i dostawać za to pieniążki - tycie, bo tycie, ale zawsze coś. Takoż i piśmiennictwo zaczęło mi zajmować trochę czasu.

Zebrałam się jednak i wysklejałam exploding box, napoczęty już wcześniej. Pomysł jest super, myślę, że powstanie ich więcej, bo znakomicie nadają się na album: dzieci dla mamy, historia małżeństwa na rocznicę ślubu, fotki narzeczonych na prezent ślubny - końca nie widać. Nie jestem natomiast przekonana co do akurat takiego zestawienia papierów, jakie wybrałam, oraz do dziurkaczowych kwiatysiów... wyszło coś na kształt gęstego ogrodu, ze wszystkim na tak zwanej kupie. Więc może następnym razem bardziej jednolite ukwiecenie, albo mniej, ale za to większe... To i tak pewnie nie zdarzy się od razu, bo do Wielkiej Wyprawy zostało półtora tygodnia i chociaż przygotowania są już bardzo zaawansowane i wszelkie potrzebne rezerwacje poczynione, to zostaje jeszcze skomponowanie Xięgi do czytania w drodze, no i oczywiście Gromadziennik.



Nawiasem mówiąc, w życiu nie narobiłam tyle rezerwacji, co na tą wycieczkę :) Nie do końca to wygodne dla mojej pustelniczej natury, ale trudno, inaczej raczej się nie da.
Klepnęliśmy przede wszystkim bilet na samolot, co się udało zrobić nadzwyczaj tanio. Potem poszedł kamping i wycieczka autobusowa w Denali (własnym autem się nie da, a na nóżkach jest za daleko, jak na nasz harmonogram.) Dalej - auto, wymagające sporo researchu, bo zwykłe wypożyczalnie nie udzielają pojazdów na żwirowe drogi. Wycieczka statkiem po parku narodowym Kenai z fiordami i lodowcami - miałam zaklepać 6-godzinną w internecie, ale zadzwoniłam, żeby się zapytać, czy nie mają jakichś promocji. Znów mieliśmy szczęście, bo jest promocja na wycieczkę 8-godzinną z obiadem praktycznie za tę samą cenę, co 6 godzin.

Dziś wreszcie zadzwoniłam na koniec świata, do Deadhorse, prawie że nad samym Morzem Arktycznym. Do Zimnej Wody nie da się dojechać własnym pojazdem, bo na drodze leżą pola naftowe i trzeba znowu zapisać się na te kilka mil na wycieczkę autobusem, dodatkowo podając wcześniej numer prawa jazdy, bo ponoć sprawdzają, czy nie jesteśmy niebezpiecznymi osobnikami.

Hm, przypomniałam sobie, że jeszcze jedną rzecz trzeba załatwić... zadzwonić do ubezpieczenia samochodu i dowiedzieć się, czy nasze ubezpieczenie pokrywa również pojazdy wypożyczone. A już myślałam, że dzwonienie się skończyło :)

sobota, 19 czerwca 2010

777. ha ha

Okazało się, że miałam rację! Półtora roku temu narzekałam na bruki i kostki, bo w ciągu dwóch tygodni w PL zmasakrowałam sobie buty. Zeszłej jesieni buty po wyprawie do Polski w ogóle wyrzuciłam, bo mi się pod koniec noga wykręciła na którymś pięknym kamieniu i but pękł. A tu okazuje się, że nie tylko ja mam ten kłopot i moje wkurzenie było uzasadnione, bo oto opublikowano artykuł, że te bruczki zakichane to połykacze fleków i psuje obuwia.

Dodam, że nie chodzę w szpilkach, tylko na obcasie średniej wysokości i średniej grubości, który w innych okolicznościach znakomicie zdaje egzamin. Mam gdzieś bruki, które rzekomo mają nawiązywać do tradycji - może w tamtych tradycyjnych czasach wszyscy chodzili w płaskich łapciach, albo może umieli tak te kamulce układać, żeby się nie rozjeżdżały.

Jeszcze parę lat i może bruki się poprawią, jak również maniery, i człowiek nie będzie musiał stąpać ostrożnie na podobieństwo Monka, żeby nie wpaść do szpary, nie wdepnąć w psią kupę ani w ludzką ślinę :)

piątek, 18 czerwca 2010

769. work in progress – praca w toku

Ząbek jest w toku, można powiedzieć, bo za tydzień mam iść jeszcze raz – ale, ku mojemu zdumieniu, nie boli po tym kanale nic a nic. Wczoraj łyknęłam jedną aspirynkę, a i to było trochę naciągane, bo myślę, że wytrzymałabym bez, ale musiałam iść na zebranie, więc tak na wszelki wypadek. Na dodatek dzisiaj zadzwoniła bardzo miła pani od dentysty kanalisty, tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak się czuję. Niemożebyć. Szkoda, że nie przyjmują tam do zwykłego plombowania, bo bym się natentychmiast przepisała.

W toku jest również eksplodujące pudełko – mam postarzone w herbacie złote myśli o ogrodzie i kwiatach, mam przycięte bazy i część papieru do oklejania. Wczoraj niestety nie posunęłam się zbyt daleko, bo przywlokłam z zakładu dość spore zadanie domowe, które połknęło znienacka większość wieczoru.

Przyniosłam też dziś do pracy koszyk z wyprodukowanymi przez ostatnie kilka miesięcy kartkami, ale TA akurat jakoś chciała zostać w domu... Może po to, żeby skopiować ten dyzajn, bo jakoś przypadł mi do gustu.

czwartek, 17 czerwca 2010

768. kanał numer 12

Odbyłam dziś bladym świtem (6:15 to dla mnie blady świt na takie zajęcia) wiercenie kanałowe, dokonane przez dra W. – nie powiem, żeby to ogólnie było przyjemne, bo kanał z natury nie ma prawa być przyjemny, ale też i nie bolało i poszło szybciutko. Doceniam to, że pan W wyjaśnił mi na wielkim rozkładalnym zębie co zamierza zrobić (chociaż oczywiście wujek Google dostarczył wcześniej dogłebnych informacji). Słuchałam sobie numerków tych śrubkoigieł i jakoś szybko zleciało. Dodatkowy plus (z całą pewnością dodatni :D) jest taki, że koszt wyniósł jakieś 40% tego, co zapodała mi koniopodobna (z długości twarzy oraz uzębienia) asystentka u głównego dentysty. Koniopodobna podczas wypisywania moich papierów wisiała na telefonie z jakąś kumpelą i omawiała prezenty wręczone na jakiejś imprezie. Możliwe, że się pomyliła w wycenie – również możliwe, że to kanałowi się mylą, ale rzecz z pewnością wkrótce się wyjaśni. Następna wizyta za tydzień, takoż o 6:15. Hm, a może ja po prostu dzisiaj zapłaciłam tylko za dzisiaj i nie ma się co cieszyć? Zagmatwana jest ta stomatologia.

Jako ciekawostkę rzucę jeszcze drobny fakt – w Hameryce ząbki numeruje się inaczej, niż w Polsce: od 1 do 32. Stąd zaskakujący numer mojego nowego kanału, a oto diagram ilustrujący lokalizację ludzkich kłów wedle tutejszego systemu:

środa, 16 czerwca 2010

767. dni mniej fajne

Uff, ostatnie dni wpędzają mnie nieco w depresję, a to z powodu stomatologii i siedzenia na długaśnym szkoleniu/zebraniu. Zwykle przypada mi na tydzień godzinka-dwie zebrań, więc jak mi przyszło wysiedzieć w dwa dni dwanaście godzin, tom omal przysłowiowego jaja nie zniosła. W ramach rozrywki odwiedziłam dentystę, który skazał mnie na leczenie kanałowe i koronkę. Dobra wiadomość – taka korona pewnie będzie bardzo trwała. Zła wiadomość – kosztuje górę kasy. A cały domniemany ból mnie nie obchodzi, bo jest do przeżycia. Jutro mam się stawić na 6:15 rano (!) na pierwszą wizytę.

Na pocieszenie zabrałam się dziś rano za exploding box, pozazdrościwszy niektórym takim, co to już podobne pudełka wytworzyli. Moje będzie dość zwyczajne, tematyka ogrodowo-kwiecista, kolorystyka zielono-różowo(!)-kremowa, z odnośnymi ogrodowymi cytatami. Ponieważ fotek typu "praca w toku" nie posiadam, przedstawię dziś kolejne dwie kartki z weekendu, w tym jedną z klatką, co zbiegło się z piątkowym słoikiem w Imaginarium.


I tyle. Nie mam żadnych błyskotliwych obserwacji, czuję się przytrzaśnięta rzeczywistością.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

766. papierowy weekend

W weekendowym upale i wilgoci udało mi się wysklejać conieco kartek, choć chwilami papier miękł (mięknął? ach, ta polszczyzna) od wody zawartej niewidzialnie w powietrzu.

Zdobyłam papier motylowy, podobny do Websterowych stron, ale nie Webster :) Pocięłam jedną sztukę, wyszło chyba ze sześć kartek - a ta przypadła mi do gustu najbardziej:

Wszędzie w domu zamelinowane są materiały recyklingowe - takoż i mamy okładkę lawendową ze starego magazynu, kalkę z używanej koperty, bibułkę z cudzego prezentu i bazę z folderu. I nawet tło jest recyklingowe - wnętrze z puszki z ciasteczkami :D

I trzeci przykład - tym razem recykling bardziej pocztowy (kontunuacja wyzwania w Imaginarium), bo i kalka z koperty, i wielowarstwowy kawałek plastikowej folii, w którą owinięta była paleta z pudłami, dostarczona do redakcji. Ach, ten nasz dział pocztowy jest niewyczerpanym źródłem natchnienia!


Uff. Dziś dzień będzie nie całkiem fajny - nie dość, że 8 godzin zebrania w pracy (!), to jeszcze w trakcie krótka wizyta u dentysty z ząbkiem z wypadniętą plombą. Stresuję się okrutnie, bo jak mi facet znowu powie, że należy zacząć myśleć o sztucznej szczęce... i dojdzie do konfrontacji... Albo może się też zdarzyć, że rentgen będzie popsuty, jak poprzednio... ech. Nie cierpię wizyt u dentysty.

piątek, 11 czerwca 2010

765. kartka z reklamową historyjką

Zrobiłam kartkę na słoikowe wyzwanie w Imaginarium (akhem, z zeszłego piątku, ale może jeszcze zdążę). Dodatkowo narzuciłam sobie format gotyckiego łuku, bo się ostatnio naoglądałam tego kształtu na rozmaitych blogaskach. Nie za bardzo jeszcze go czuję - niby prosi się o symetrię, którą lubię, ale jednocześnie chciałoby się go potyrpać i trochę uciekawić...

Centralny obrazek to stara okładka-reklama z magazynu - ojca naszych obecnych publikacji. Ilustracje te prezentują możliwości pewnej fabryki opakowań i szkoda, że na zdjęciach nie widać wypukłości i złoceń, bo w rzeczywistości są to finezyjne arcydziełka, które 100 lat temu wymagały zapewne nielichej techniki - to i producent się chwalił. Wiem to stąd, że na jednym z regałów w redakcji mamy cały rząd tych starych wydań, oprawionych w poważne, czarne okładki ze złotymi nadrukami.

Pstryknęłam dziś rano na chybcika kilka innych stron w jednym z woluminów - chciałoby się mieć taką puszeczkę w łazience jako eksponat, nieprawdaż?

Inna okładka - bardzo żółta, ale to już nie wina zdjęcia, tylko tego, że nadruk był żółciuchny jak jaskry.

Elegancja - Francja... albo Włochy?

Oczywiście w magazynach są nie tylko reklamy (haha); mamy przykładowo wielką, trzystronową rozkładówkę z fotografią z bankietu perfumiarzy. Coś się dziwnego podziało z niektórymi twarzami - czyż nie wyglądają na dwuwymiarowe, a jednocześnie trochę przekrzywione? Może to jakaś składanka (wczesny PhotoShop :D), bo ciężko było objąć taki szeroki tłum.

Są też zdjęcia, rysunki i reklamy z fabrykami - ach, jak ja lubię takie zabytki przemysłowe!

No i na koniec jeszcze paniusia z uśmiechem - mam wrażenie, że razem z tym kapeluszem i szpiczastym paluchem wygląda nieco wiedźmowato:

czwartek, 10 czerwca 2010

764. Co możemy napotkać na Alasce, czyli przygotowania do ekspedycji

Odosobniłam się wczoraj w kraftpokoju i wbiłam zęby, czy też raczej oczy, w pierwszy z trzech przewodników po Alasce. Czego to się człowiek nie dowie! Kilka zaskoczeń już było – że Alaska jest taka wielka, że daleko, że nie ma tam pingwinów, a za to są olbrzymie komary i w zasadzie wszystkie owady gryźliwe takoż, że bardziej, niż dźwiedzia należy się obawiać łosia (bo w starciu z człowiekiem albo samochodem łoś prawie zawsze wygrywa), że tajga to niekoniecznie gęsty las, że na Alasce jest największy na świecie umiarkowany las deszczowy (temperate rainforest), że wioska North Pole wcale nie jest na biegunie północnym, no i że zorze polarne nie występują na okrągło przez cały rok. Na skutek tego ma się dylemat: jedzie się w zimie na zorze, albo w lecie za koło polarne.

Wczoraj wyczytałam conieco o górach lodowych. Odrywają się takie kawały od głównego lodowca w procesie zwanym cieleniem :) (ice calving) i chlup! Pływa potem takie coś, ma różne kształty, oczywiście naukowo poklasyfikowane, a jakże. Ogólnie wiadomo, że na powierzchni widać tylko niewielką część (patrz niefortunna przygoda Titanika), ale na przykład pojęcia nie miałam, że podczas topnienia taki lodowy kamulec może uwalniać uwięzione w nim bąbelki ściśniętego powietrza (które było w śniegu, zanim stał się lodem) i syczy... a może puszcza bąki? :D

(Ilustracja z Wikipedii, autorstwa igloowiki)


Dowiedziałam się też, że wyścig psich zaprzęgów, słynny Iditarod, zasuwa na trasie długości ponad 1700 km! Myślałam, że jest to o wiele krótszy dystans. Kolejne zdziwienie – Alaska to kolebka prawosławia na kontynencie północnoamerykańskim, sporo tam jest pięknych cerkwi i rozmaitych zabytków. Mam nadzieję, że uda nam się zahaczyć w Anchorage o katedrę św. Innocentego z cudnymi cebulastymi kopułami.

Można by tak jeszcze wymieniać różne ciekawostki – konkurs na zgadywanie, kiedy puszczą lody na pewnej rzece, albo loteria podczas Moose Droppings Festival polegająca na tym, że z helikoptera zrzuca się na wielką tarczę ponumerowane kupki łosiowe, na które to numery wcześniej przyjmowano zakłady :) Do zwiedzania zapisuję sobie jeszcze „domki duchów” na cmentarzu w Eklutna, wynik stopienia się prawosławia z lokalnymi wierzeniami.

Taka wyprawa to oczywiście wspaniała okazja do zanurzenia się w oceanie nowych słówek – i angielskich, i lokalnych, charakteryzujących się gęstą obecnością literki „q”. Grzebię, spisuję (tu jest fajna lista), zwracam szczególną uwagę na jedzenie, chociaż jeśli ktoś zaproponuje nam akutaq, to i tak trzeba będzie się dopytać, co tam nawrzucali, bo składniki mogą obejmować jagody, rybie wątróbki, foczy tłuszcz, gotowane ziemniaki, cukier, mleko, jajka, rodzynki i... śnieg :D

środa, 9 czerwca 2010

763. bardzo dziwna wioska

Wygrzebałam na światło dzienne te stempelki, które udało mi się nabyć nader okazyjnie w Sklepie Drugiej Szansy i tak oto powstała Wioska na Wzgórzach. Dziwna troszkę, bo wszystkie domki takie same, albo może ten sam wzór, ale różna wielkość – bo inaczej jak wytłumaczyć to, że rozmiar widać ten sam blisko i daleko?

Nachodzą się ludziska w tej mojej wiosce pod górę, oj, nachodzą... chyba, że mają tam magiczne drogi, jakie marzyły mi się, kiedy bywałam na wakacjach u cioć w Ż i J. Do obu domostw trzeba się było wdrapać pod solidną górę i podczas tej męczącej wędrówki hulały mi po głowie pomysły na jakieś obracane wzgórza, gdzie droga zawsze leciałaby w dół. Oczywiście teraz te podejścia nie wydają mi się już takie wielkie, ale wtedy ledwo zipałam, szczególnie, jeśli przyszło jeszcze ciągnąć jakiś plecak albo otorbienie. Ach, wspomnienia z dzieciństwa...

Oprócz tego powstały jeszcze na kraftostole chroboki na gazetkę w pracy – nie widać niestety ma zdjęciu tego, że część papierów jest opalizująca (?). Planuję sobie, że na środku gazetki będzie drzewo, po jednej stronie dzień, gdzie będzie się przyklejało chrząszczyki zielone obrazujące dochód z jednego działu, natomiast po drugiej stronie będzie noc i świetliki, ale ciemne. Po uzyskaniu danej sumy będzie się chrobokowi przylepiało świecący złoty zadek. A związek z czerwcem jest taki, że zielone chrząszczyki to June bugs, no i potem metodą skojarzeń doszły świetliki, czyli – dla amatorów zagranicznych słówek – ligthing bugs albo fireflies.

wtorek, 8 czerwca 2010

762. prosta kompozycyjka...

...na wyzwanie pocztowe w Imaginarium – wykorzystałam aże trzy pocztowe komponenty, a mianowicie wnętrze koperty (chmurka), folia bąbelkowa (jako stempelek) oraz „makarony” z pudełkowej tektury do sporządzenia ramki. Z tymi makaronami muszę się jeszcze pobawić, to kolejny fajny materiał odkryty w trakcie skrapowania codziennością. W środku kartki zapewne pojawi się jakiś mały tekścik typu „enjoy the journey”.

Wieczorem się zasmuciłam, bo odkryłam na kwiatkach mszyce. Tak pięknie rosły, tak nam ładnie i kolorowo rozkwitały – a tu chroboki. Spsikałam je chemią sklepową, a po kilku godzinach dołożyłam jeszcze mydlinami – słyszałam gdzieś, że właśnie mydliny są środkiem łagodnym, ale skutecznym na to paskudztwo. T wyczytał na jakimś forum, że na mszyce to tylko napalm... ale mam nadzieję, że do aż tak drastycznych metod nie trzeba się będzie uciekać.

I tak to jest z tą naturą. Człowiek ją podziwia, zachwyca się, głaska i hołubi, a ona czasem bywa niewdzięczna, odpowiada komarami, mszycami, rzygającym kotem i ptasią kupą na samym środku przedniej szyby.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

761.dwa największe dokonania weekendowe...

...zamykają się w tym, że mamy rezerwację na autko na Alasce, oraz że wysklejałam i powiązałam Sztukę Florydzką, czyli ramki z eksponatami natury przyrodniczej, przywleczonymi z poprzedniej wyprawy. Zaprzyjaźniłam się trochę z płótnem workowym, bardzo przyjemnym materiałem kraftowym, no i mam nadzieję, że to nie ostatnia praca tego typu :)

piątek, 4 czerwca 2010

760. dylematy podróżne

Większość wczorajszego wieczoru spędziłam pomiędzy dzwonieniem na Alaskę, a studiowaniem źródeł papierowych i internetowych na temat przemieszczania się po tamtejszych drogach, ze szczególnym wskazaniem na drogi żwirowe. Brodziłam w dylematach i wątpliwościach, czy aby dobrze zrobiłam, rzucając się na tamte tanie bilety do Anchorage, co utrudnia wypożyczenie auta, zamiast kupić droższe do Fairbanks, a za to mieć łatwiej z pojazdem.

Wycieczka składa się z trzech segmentów: normalna droga z Anchorage do Fairbanks, potem kaaaaawał żwirowej (kilkaset km w jedną stronę) na północ, do Deadhorse, powrót do Fairbanks; trzeci segment to jazda z Fairbanks do Anchorage. Problem polega na tym, że większość wypożyczalni nie pozwala jeździć po żwirze, więc z mety odpadają wszelkie Hertze i Avisy. Drugi problem – mało kto daje auto do jechania w jedną stronę, a jeśli już daje, to kroi strasznie.
Przyglądaliśmy się też na pociąg – trasa jest ponoć przepiękna, ale raz, że drogo to wychodzi, dwa – powoluśku, a niestety nie mamy aż tyle czasu. Od autobusów też odstraszyła nas cena i komplikacje oraz to, że nie można się zatrzymać w ciekawych miejscach po drodze. Między A i F mamy jeszcze zahaczyć o Denali, a tam też się trzeba jakoś poruszać. Do Denali wjeżdża się swoim autem tylko kawalątko, na dalsze zwiedzanie albo tupta się na nóżkach, albo jedzie rozklekotanym schoolbusem, na który rezerwację już mamy – dwunastogodzinna wycieczka grupowa, normalnie jak z PTTK-u :D
Udało mi się wygrzebać dwie firmy, które hurra pozwolą jechać aż na samiuśką północ, a do tego pojazd można wziąć od razu w Anchorage, nie trzeba kombinować ze zmianami. Teraz trzeba będzie dokonać rezerwacji i wywiedzieć się, czy osprzęt do dziczy dają, czy trzeba sobie wykombinować: drugie zapasowe koło (niektórzy piszą, że i trzecie nie zawadzi), apteczka, kanistry na paliwo (skoro na kilkuset km nie ma NICZEGO, a tam, gdzie jest, benzyna jest przeraźliwie droga), radio CB (o komórce powyżej Fairbanks można zapomnieć, działa dopiero w Deadhorse), takie tam różne drobiazgi.
A jak już się z tym uporam, to w kolejce są jeszcze dwie rezerwacje: w Deadhorse samemu nie można dojechać do Zimnego Morza, bo teren po drodze należy do kompanii naftowych. Trzeba się zapisać na wycieczkę i ponoć wysłać wcześniej swoje dane, żeby sprawdzili sobie, czy człowiek nie stanowi zagrożenia. Na koniec chcielibyśmy jeszcze popłynąć statkiem w Kenai, żeby zobaczyć lodowce wpadające do morza i ewentualnie jakieś morskie stwory.
W życiu nie robiłam tyle rezerwacji na jedną wycieczkę. Bardzo to stresujące, aż mnie dziś główka boli.

czwartek, 3 czerwca 2010

759. dokończenie sztuk majowych

Żeby nie było, że wymiękłam na ostatnich metrach maratonu, zapodaję kilka stron z gromadziennika, tworzonego na bieżąco podczas wycieczki w ostatni weekend. Zabrałam tym razem jedynie malutkie puzderko z narzędziami – klej, nożyczki, dziurkacz do okrągłych dziurek, skalpelek (chyba nie użyłam), malutki czarny tusz (takoż objechał bez wykorzystania), ołówek, czarny cienkopis, plastikowe torebeczki na eksponaty, taśma dwustronnie lepna. Muszę jeszcze dołożyć do tego zestawu pieczątkę „serendipity”, czyli niespodziewane, a miłe odkrycie, bo często się przydaje :)

Na pierwszych prezentowanych stronach pocięłam nieco folderów i gazet, jakie za darmo można pozyskać w różnych ciekawych miejscach. Większość z nich ląduje w kopertach albo po przedziurkowaniu wpina się na kółka, ale te mniej ciekawe można ciachnąć. Tekst jest na odwrocie mapki, widocznej po otwarciu strony.

Rozkładówka druga – sama pisanina, plus torebusie z dwoma rodzajami kukurydzianych produktów, umielonych właśnie w zwiedzanym przez nas młynie.

I przykład trzeci – głównie zbieranina kwitków (ale jak fajnie jest oglądać i wspominać po kilku latach takie bzdurki!). Na kółka zaś można wczepiać nawet kartki niewymiarowe, co znakomicie zmniejsza ilość klejenia, no i umożliwia też oglądanie eksponatu po obu stronach.

I jeszcze dla zmiany tematu dwie karteczki, zrobione wcześniej w maju.


środa, 2 czerwca 2010

758. symetrycznie i geometrycznie oraz pocztowo

W Imaginarium ogłoszono wyzwanie na czerwiec – poczta, proszę państwa! Można korzystać z wszystkiego, co nam w skrzynce wyląduje i nie tylko, bo wielkie paki kartonowe do skrzynki nie wejdą, a tektury, taśmy i sznurki mogą jak najbardziej brać udział w zabawie.

Jako przykłady wygrzebałam ateciaki malowane z wkomponowanymi znaczkami, a także kota, jaki kiedyś powstał z folii bąbelkowej w pracy, ot tak, na chybcika. Podobna chybcikowa metoda została zastosowana w konstruowaniu akwarium też z folii, ale większego formatu: dwa wielkie bąble są sklejone denkami, pomiędzy nimi rybka, do tego postumencik z tektury z pocztowego odpadku. I mam sobie życie morskie na biurku :)



I jeszcze będzie kilka zdjęć z natchnieniami sztukowymi z wycieczki – trudno było wybrać, kroi się jeszcze druga porcja :) Na sam początek – jedno z okien u Johna Deere’a. Takich dekoracji była cała seria, z krowami, kogutami, owocami różnymi – ot, agrykultura rozmaita.

W starym kapitolu zachwyciły mnie wielkie żyrandole – w końcu to rodzaj szkieuek, było nie było. A tu jeszcze takie stare...

Na środku kapitolu były niesamowite kręcone schody. Niby symetryczne toto i regularne, ale jak się popatrzyło z samej góry, to plątanina przyprawiała o zawrót głowy.

W amańskiej kolonii było do oglądania mnóstwo, a szczególnie przypadło mi do gustu takie oto symetryczne żelaziwo:
Natknęliśmy się też na wystawkę o wykopaliskach z indiańskimi garnkami – zdjęcie niesamowicie marne, odpowiadające jakością oświetleniu tejże ekspozycji, ale jakoś nigdy nie wpadłam na to, że Indianie mieli na swoich naczyniach wykłuwane wzorki:

Sklepik w Dyersville, niedaleko bazyliki – kołderki, czyli quilts. Sztuka, której chyba nigdy nie wykonam, bo cierpliwości brakłoby mi gdzieś przy pierwszej jednej setnej projektu:


No i na koniec jeszcze malowidlo z bazyliki i witraże – pierwszy z motywem ludowym, czyli indiańskim, a drugi z historyjką. Franciszek Ksawery, patron bazyliki, działał ponoć w Indiach. Kiedy więc zamawiano okna do kościoła, poproszono o przedstawienie jego pracy misjonarskiej wśród „Indians”. Szklarz witrażysta nie wpadł na to, że może chodzić o „Indians” z Indii, więc trzasnął piękne okno z Indianami – i dlatego Franciszek udziela błogosławieństwa gościom w pióropuszach, choć w sumie nie miał z nimi nic wspólnego :)