Wiadomość dnia jest taka, że w redakcji przeprowadziłam się do nowej dziupli. W sam raz nadałby się do tej sytuacji brodaty kawał o rabinie, który Żydowi narzekającemu na ciasnotę w domu doradził nabycie kozy, a następnie jej usunięcie.
Takoż i ja czuję się, jakby z mojego pracowego życia usunięto całe stadko kóz, i to nieustannie meczących i stukających kopytkami do drzwi. Różnica wynosi zaledwie kilka metrów, ale nie jestem już odpowiedzialna za otwieranie drzwi wszystkim dzwoniącym (nie jest ich wiele, ale z pół tuzina dziennie się trafia). Nie siedzę również tuż przy pokoju, gdzie co rano o dziewiątej odbywają się krótkie zebrania i prowadząca je osoba z jakiejś przyczyny odmawia zamykania drzwi. Zatem dzień zaczyna się od pół godziny gadaniny, z którą nie mam nic wspólnego.
I nie mam też koleżanki za ścianką, która jest fantastyczną osobą, ale dużo czasu spędza na urzędowym telefonie. A ścianka niecały metr ode mnie, więc słyszę wszystko jakby mi to wprost do ucha wkładano.
To znaczy SŁYSZAŁAM. Bo to już nie moja brocha :) Żal mi kobietki, z którą się zamieniłam dziuplami, ale nigdzie nie napisano, że jedna osoba musi być na wieki przywiązana do koszmarnej przegródki, na dodatek malutkiej i ze ścianami, które już niejeden gwóźdź widziały.
Wczoraj i dziś odwaliłam taką masę roboty, że aż sama się dziwię. I spokój taki, nawet na sporty się dziś wybrałam (przetestowałam, czy da się przy tym czytać kindelka - da się!) Nareszcie opuszcza mnie nieustające poczucie, że ze wszystkim jestem do tyłu.
Z innej całkiem beczki: robię swego rodzaju korektę czy też przegląd tłumaczenia tekstu o... no właśnie, nawet ciężko mi powiedzieć, o czym to jest. Pani krytyk literacki spiera się z drugim krytykiem o to, czy w krytyce należy się skupiać na kwestiach etycznych czy formalnych. Jakoś tak. Mam wrażenie, że wpakowała w to masę emocji i to, że pan drugi krytyk ośmielił się jej podejście skrytykować, dziabnęło ją niczym sztyletem w sam środek serca.
Świat to dla mnie nie do pojęcia. Może myślę po prostu płytko, powierzchownie... szkoda by mi było czasu na takie spory. Spory nawet nie o przysłowiowe "co autor chciał powiedzieć" w swojej powieści, tylko jeszcze warstwę głębiej, czy do tego rozważania o powiedzeniu podchodzić tak czy siak.
W ogóle od lat mam poczucie, że detaliczne rozkminki dzieł literackich nijak nie popychają świata do przodu. Same dzieła, owszem, mają taki potencjał. A rozkminki o rozkminkach dzieł - to już taka abstrakcja, że tylko autor w swojej wieży z kości słoniowej jest tym zainteresowany, i może ze trzy inne osoby. To jak lustra zawieszone naprzeciwko siebie, jedno się w drugim w nieskończoność odbija, ale to wszystko iluzja.
Przedziwna sprawa.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą redakcja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą redakcja. Pokaż wszystkie posty
piątek, 16 stycznia 2015
wtorek, 25 listopada 2014
15:10. niedoskonałość człowiecza
...czyli właściwie jeszcze parę słów o złodziejach czasu. Od zeszłego tygodnia patrzę na te wszystkie chwile, które znikają w czarnej dziurze naprawiania pomyłek. W pracy zaczęłam zaznaczać na świstku krzyżykami kolejne przypadki. Wczoraj było ich trzynaście... marnacja czasu na wielką skalę. I nie chodzi nawet o to, że wyrzuca się w ten sposób pieniądze, tylko po prostu o stratę czasu, niedbałość, niechlujstwo. Na tej zbylejaczonej diecie któreś tam ogniwo biurowego łańcucha pokarmowego dostaje wreszcie niestrawności, bo cyferki nie kłamią i księgowość po prostu nie przepuści obliczeń nie mających sensu, kwadratowego banera nie da się wstawić w prostokątną przestrzeń, wydrukowanie dwóch reklam full page na jednej stronie nie jest fizycznie możliwe.
I po prostu NIE DA SIĘ pewnych rzeczy zrobić bez ich naprawienia. A przeprowadzenie dochodzenia i naprawienie usterki zwykle zajmuje więcej czasu niż przyłożenie się i zrobienie danej rzeczy dobrze za pierwszym razem.
Złodziejami czasu są też ludzie całkiem bez sensu przychodzący porozmawiać. Nie cierpię tych przylatujących z hasłem Did you see my email? - szczególnie jeśli ów email był wysłany pięć sekund wcześniej, bo autor poderwał się z krzesła i pędził szybciej niż elektrony w drucikach przewodzących informacje. Człowieku, dajże mi chwilę na zareagowanie. Miej szacunek do tego, że może nie mam w tej chwili czasu na to, żeby rzucić wszystkim i przeczytać twój email, który najczęściej nie jest aż tak pilny.
Na drugiej stronie świstka z wpadkami zaczęłam stawiać krzyżyki po każdej wizycie i przerwaniu pracy. Po czterech godzinach dojechałam do dwudziestu siedmiu i... przestałam notować. Nie ma sensu. Niczego to nie zmieni. Chyba tylko dało mi to pocieszenie, że nie tracę rozumu i nie przesadzam, że ciężko mi jest cokolwiek w pracy zrobić, bo jak nie pomyłki, to nieustające wizyty. Gdybym miała drzwi, to byłyby obrotowe.
Zaczynam powoli myśleć, że to jedno z gorszych miejsc, w jakich mi przyszło siedzieć (a było ich co najmniej tuzin). Na skrzyżowaniu głównych arterii, przy drzwiach wejściowych (których otwieranie jest również moim obowiązkiem). Czasem przyjdą ze trzy osoby na dzień, jak dziś, czasem z dziesięć. I znowu trzeba się oderwać, rozkminić, po co przyszły, zadzwonić do osoby, jak nie odbiera, to przelecieć się po biurze i poszukać. I znów pięć - dziesięć minut poszło się paść. I tak w kółko...
Ale żeby nie było tak dołująco - zadowolona jestem z tego maleńkiego skrawka księgowości, jaki udało mi się opanować :) I intrygują mnie księgowe mechanizmy. Jeśli już się uczę, to chcę poznać proces, nie tylko bezmyślnie wklepać na pamięć poszczególne kroki. A jak dają naukę za darmo, to trzeba ją brać, nigdy nie wiadomo, co się w życiu przyda :)
I po prostu NIE DA SIĘ pewnych rzeczy zrobić bez ich naprawienia. A przeprowadzenie dochodzenia i naprawienie usterki zwykle zajmuje więcej czasu niż przyłożenie się i zrobienie danej rzeczy dobrze za pierwszym razem.
Złodziejami czasu są też ludzie całkiem bez sensu przychodzący porozmawiać. Nie cierpię tych przylatujących z hasłem Did you see my email? - szczególnie jeśli ów email był wysłany pięć sekund wcześniej, bo autor poderwał się z krzesła i pędził szybciej niż elektrony w drucikach przewodzących informacje. Człowieku, dajże mi chwilę na zareagowanie. Miej szacunek do tego, że może nie mam w tej chwili czasu na to, żeby rzucić wszystkim i przeczytać twój email, który najczęściej nie jest aż tak pilny.
Na drugiej stronie świstka z wpadkami zaczęłam stawiać krzyżyki po każdej wizycie i przerwaniu pracy. Po czterech godzinach dojechałam do dwudziestu siedmiu i... przestałam notować. Nie ma sensu. Niczego to nie zmieni. Chyba tylko dało mi to pocieszenie, że nie tracę rozumu i nie przesadzam, że ciężko mi jest cokolwiek w pracy zrobić, bo jak nie pomyłki, to nieustające wizyty. Gdybym miała drzwi, to byłyby obrotowe.
Zaczynam powoli myśleć, że to jedno z gorszych miejsc, w jakich mi przyszło siedzieć (a było ich co najmniej tuzin). Na skrzyżowaniu głównych arterii, przy drzwiach wejściowych (których otwieranie jest również moim obowiązkiem). Czasem przyjdą ze trzy osoby na dzień, jak dziś, czasem z dziesięć. I znowu trzeba się oderwać, rozkminić, po co przyszły, zadzwonić do osoby, jak nie odbiera, to przelecieć się po biurze i poszukać. I znów pięć - dziesięć minut poszło się paść. I tak w kółko...
Ale żeby nie było tak dołująco - zadowolona jestem z tego maleńkiego skrawka księgowości, jaki udało mi się opanować :) I intrygują mnie księgowe mechanizmy. Jeśli już się uczę, to chcę poznać proces, nie tylko bezmyślnie wklepać na pamięć poszczególne kroki. A jak dają naukę za darmo, to trzeba ją brać, nigdy nie wiadomo, co się w życiu przyda :)
czwartek, 20 listopada 2014
15:09. time thieves - złodzieje czasu
Ze złodziejami czasu kojarzą się zwykle zajęcia typu oglądanie telewizji, grzebanie w internetach czy granie w gry... ale są też i ludzie - złodzieje czasu, którzy przez swoją bezmyślność, niedbałość i popełnianie w kółko głupich błędów okradają z czasu człowieka, który musi te krzywości jakoś naprostować.
Tak się właśnie dziś czuję po pracy (którą przecież bardzo lubię)... kiedy mi nerwy puściły i ręce się trzęsły oraz w zasadzie wszystko inne. Kiedy człowiek, skądinąd sympatyczny, ale bez-myślny i bez-troski, znów narobił głupich błędów i najwyraźniej spodziewał się, że poprawię, co tam trzeba. Ale od jakichś dwóch tygodni nie ma chyba dnia, żeby czegoś nie spartaczył. Właściwie to nie wiem, czy od tych dwóch tygodni było coś czego NIE spartaczył.
Ucho się więc urwało, kropla przelała dzban. Trach. Od jutra wszystkie partactwa będą zwracane - na piśmie i z kopią do szefostwa, tak mojego, jak i człowieka. I ani nie drgną, dopóki nie zostaną poprawione. Nie jestem już w stanie pracować w taki sposób - żeby za dnia odkręcać to, co popsuli inni, a swoją przydziałową pracę robić wieczorem. Koniec okradania mnie z czasu. I koniec nerwów.
Wydrukowałam sobie piękny napis:
KEEP CALM
AND
DON'T LET TIME THIEVES
ROB YOU OF YOUR INNER PEACE.
I plan mam taki, że jutro zamknę się z laptopem w pokoju z drzwiami, wystawię kartkę, że pracuję nad pilnymi projektami. I może wreszcie się odkopię.
czwartek, 24 lipca 2014
14:82. happy purseday!
Koleżanka w pracy obchodzi dziś urodziny - dekoracje powstały w temacie torebkowym, jako że jest fanką torebek. Kartkę zrobiłam pasującą do tematu, z ociupinkowymi ozdóbkami - zdaje się, że w oryginale miały być do paznokci.
Nie dość, że torebki - to jeszcze jeden szczególny projektant, Michael Kors. Mamy nawet ciasto ze stosownym logotypem :)
Nie dość, że torebki - to jeszcze jeden szczególny projektant, Michael Kors. Mamy nawet ciasto ze stosownym logotypem :)
piątek, 27 czerwca 2014
14:71. czasem ludzie idą sobie gdzie indziej
...i trzeba im zrobić kartkę na pożegnanie.
Koleżanka, z którą siedziałyśmy przez długi czas prawie że dziupla w dziuplę, znalazła sobie bardziej wymarzoną pracę. Będzie mi jej brakowało, bo to kobietka nadzwyczaj bystra - matematycznie, językowo, księgowościowo i w ogóle życiowo. I taka, która na widok problemu nie jęczy, nie marudzi, tylko kombinuje, jak go rozwiązać i jedzie z koksem dalej. Oby więcej takich ludzi na świecie - nie tych, którym się nic nie chce albo takich, co to popadają w analysis paralysis (wyrażonko pozyskane właśnie od niej :) i nie mogą dojść do konkretnego rozwiązania. Albo czekających, aż ktoś inny poszuka wyjścia.
Musiałam zatem zrobić karteluszkę pożegnalną i wykorzystałam do niej złote myśli z Pinterestu, który był też częstym tematem naszych rozmów.
Zdjęcia tradycyjnie marne, bo choć kartkę planowałam zrobić wczoraj, to kompletnie połknęły mnie słowa i nie zdążyłam nawet zacząć, więc kleiłam dziś rano i potem na jednej nodze pstrykałam fotki, żeby był zapis historyczny.
Ale cieszę się bardzo, że pohulałam sobie pistoletem z gorącym powietrzem, bo leżał i kurzył się od miesięcy :)
Koleżanka, z którą siedziałyśmy przez długi czas prawie że dziupla w dziuplę, znalazła sobie bardziej wymarzoną pracę. Będzie mi jej brakowało, bo to kobietka nadzwyczaj bystra - matematycznie, językowo, księgowościowo i w ogóle życiowo. I taka, która na widok problemu nie jęczy, nie marudzi, tylko kombinuje, jak go rozwiązać i jedzie z koksem dalej. Oby więcej takich ludzi na świecie - nie tych, którym się nic nie chce albo takich, co to popadają w analysis paralysis (wyrażonko pozyskane właśnie od niej :) i nie mogą dojść do konkretnego rozwiązania. Albo czekających, aż ktoś inny poszuka wyjścia.
Musiałam zatem zrobić karteluszkę pożegnalną i wykorzystałam do niej złote myśli z Pinterestu, który był też częstym tematem naszych rozmów.
Zdjęcia tradycyjnie marne, bo choć kartkę planowałam zrobić wczoraj, to kompletnie połknęły mnie słowa i nie zdążyłam nawet zacząć, więc kleiłam dziś rano i potem na jednej nodze pstrykałam fotki, żeby był zapis historyczny.
Ale cieszę się bardzo, że pohulałam sobie pistoletem z gorącym powietrzem, bo leżał i kurzył się od miesięcy :)
piątek, 30 maja 2014
14:57. zawiłości w nazwach, miarach, generałach i innych militariach
Krótki raport z najnowszych rozkminek tłumaczeniowych:
Odmiana obcojęzycznych nazw geograficznych. Kiedyś już o tym napomykałam, ale temat wraca. Co kawałek mam a to jakiś Aszkelon, a to Timna, a to Ejlat - i odmieniać toto, czy nie? Widzę po pierwsze, że wiki odmienia, jedzie się do Timny, Aszkelonu i Ejlatu. Poradnik PWN zaleca odmianę wszystkiego, co się da - nawet w mowie potocznej dopuszcza odmianę takiego Calgary, w sensie że olimpiada odbyła się w Calgarach!!! Idąc dalej, T - dojeżdżający ostatnio do pracy w Glencoe - jeździł będzie do Glenkoła (Glenkołu?) i budował domy w Glenkole :)
To może troszkę przegięcie, bo na pytanie o odmianę nakłada się jeszcze różnica między pisownia a wymową, ale jakiś generalny kierunek mam.
Przeliczenia miar. Wszystkie miary amerykanckie przeliczam, ale często jest mały przystanek na pomyślenie, jaką jednostkę wybrać. Trzeba sobie wyobrazić, z czego korzysta się w języku docelowym w danym kontekście.
- mile kwadratowe na kilometry kwadratowe - zwykle w kontekście np. obszaru kraju
- akry na hektary - powierzchnia gruntów ornych (bez sensu byłoby zamienianie tu na kilometry kwadratowe)
- stopy na metry - przy okazji wysokości wzniesienia.
Stopnie wojskowe. Trafił mi się wczoraj do przemielenia brigadier general, który z buta kojarzy się z generałem brygady. To chyba były najdłuższe rozkminki od kilku dni. Takie oczywiste skojarzenia mogą być błędne i nader podstępne, ale chyba tu jest dobrze. W obu przypadkach mamy do czynienia z najniższym, jednogwiazdkowym generałem, oczko wyżej od pułkownika.
Militaria. Cienki lód, kruche szkło. Przy moim marnym pojęciu o tej tematyce myśliwce, samoloty szturmowe, torpedowce i okręty wywiadowcze to jedna wielka masa w kolorach maskujących. Sterta żelaziwa, jak mawiała Mama, tylko od czasu do czasu z tej plątaniny wystaje jakaś lufa albo śmigło. Konsultuję w miarę możliwości z T i skrupulatnie sprawdzam w kilku słownikach. I mam nadzieję, że będzie dobrze.
A z całkiem innej beczki - moja nowa przegródka :)
Odmiana obcojęzycznych nazw geograficznych. Kiedyś już o tym napomykałam, ale temat wraca. Co kawałek mam a to jakiś Aszkelon, a to Timna, a to Ejlat - i odmieniać toto, czy nie? Widzę po pierwsze, że wiki odmienia, jedzie się do Timny, Aszkelonu i Ejlatu. Poradnik PWN zaleca odmianę wszystkiego, co się da - nawet w mowie potocznej dopuszcza odmianę takiego Calgary, w sensie że olimpiada odbyła się w Calgarach!!! Idąc dalej, T - dojeżdżający ostatnio do pracy w Glencoe - jeździł będzie do Glenkoła (Glenkołu?) i budował domy w Glenkole :)
To może troszkę przegięcie, bo na pytanie o odmianę nakłada się jeszcze różnica między pisownia a wymową, ale jakiś generalny kierunek mam.
Przeliczenia miar. Wszystkie miary amerykanckie przeliczam, ale często jest mały przystanek na pomyślenie, jaką jednostkę wybrać. Trzeba sobie wyobrazić, z czego korzysta się w języku docelowym w danym kontekście.
- mile kwadratowe na kilometry kwadratowe - zwykle w kontekście np. obszaru kraju
- akry na hektary - powierzchnia gruntów ornych (bez sensu byłoby zamienianie tu na kilometry kwadratowe)
- stopy na metry - przy okazji wysokości wzniesienia.
Stopnie wojskowe. Trafił mi się wczoraj do przemielenia brigadier general, który z buta kojarzy się z generałem brygady. To chyba były najdłuższe rozkminki od kilku dni. Takie oczywiste skojarzenia mogą być błędne i nader podstępne, ale chyba tu jest dobrze. W obu przypadkach mamy do czynienia z najniższym, jednogwiazdkowym generałem, oczko wyżej od pułkownika.
Militaria. Cienki lód, kruche szkło. Przy moim marnym pojęciu o tej tematyce myśliwce, samoloty szturmowe, torpedowce i okręty wywiadowcze to jedna wielka masa w kolorach maskujących. Sterta żelaziwa, jak mawiała Mama, tylko od czasu do czasu z tej plątaniny wystaje jakaś lufa albo śmigło. Konsultuję w miarę możliwości z T i skrupulatnie sprawdzam w kilku słownikach. I mam nadzieję, że będzie dobrze.
A z całkiem innej beczki - moja nowa przegródka :)
środa, 22 maja 2013
1329. sztalugi
Pierwsza kartka sztalugowa. Znów na ostatnią chwilę. Ostatnio większość dzieje się na ostatnią chwilę, czego nie lubię, ale nie za bardzo mi idzie naprawianie tej cechy. I co się odkopię, to spada na łepetynę jakaś nowa "atrakcja". Takie czasy nastały, może z wiekiem po prostu tak się dzieje.
Szefowa ma dziś urodziny. Piekło się rano super-szybkie ciasto (to akurat celowo zostawiam na rano, żeby jeszcze ciepłe zanieść na zakład, a robienie ciasta trwa jakieś pięć minut i siup do piekarnika.)
Za to kartkę można było zrobić już dawno. Bo od dawna chciałam spróbować ze sztalugą. To i jest, razem z psiuńciem, bo szefowa posiada pieska Gregory'ego.
Szefowa ma dziś urodziny. Piekło się rano super-szybkie ciasto (to akurat celowo zostawiam na rano, żeby jeszcze ciepłe zanieść na zakład, a robienie ciasta trwa jakieś pięć minut i siup do piekarnika.)
Za to kartkę można było zrobić już dawno. Bo od dawna chciałam spróbować ze sztalugą. To i jest, razem z psiuńciem, bo szefowa posiada pieska Gregory'ego.
Labels:
BEZ REKLAM,
kartki,
papierrr,
redakcja
sobota, 27 kwietnia 2013
1315. przywala mnie
W pracy ostatnio jest jak w Enronie albo innej firmie, na którą dybią kontrole rządowe lub podobne niebiezpieczeństwo - mielimy masowo wręcz starą dokumentację w księgowości. Mielimy ją nie ze strachu, rzecz jasna, tylko przez kilka ostatnich lat jakoś nikt nie znajdował czasu, by przepuścić papiery przez niszczarkę i zaczęło nam brakować miejsca na półkach w magazynie. Księgowe przejrzały skład, zaznaczyły różowymi kropkami dwadzieścia kilka pudeł, a każde wielkie jak zlewozmywak dwukomorowy, głęboki po łokcie...
Tardżarka hula jak złoto, rosną w zastraszającym tempie góry papierowego siana i wnet by nas przywaliły, więc pakujemy je z kolei do ogromniastych pudeł po biurkach - ogranicza nas to, że śmieciara recyklingowa odbiera papierzyska tylko raz na tydzień i tylko pojemnik, na który jesteśmy zapisani w kontrakcie. Siana starczy już w tej chwili na kilka tygodni, a czeka jeszcze z tuzin pudeł do przemielenia. Część produktu przewożę w worach do schroniska dla zwierząt, gdzie zbierają makulaturę (mieloną również), sprzedają ją i mają fundusze na opiekę nad rezydentami. Moje autko też jednak ma ograniczoną pojemność, podobnie zresztą jak kontener przy schronisku.
Trzeba będzie chyba nieco zwolnić tempo... albo nawiązać kontakt z fabryką szkła, mieliby w co pakować swoje wyroby przez kwartał :)
Przy okazji przywala mnie też lista rzeczy do zrobienia - zaopuściłam się nieco ostatnio przez Pana Mikroskopa oraz zwyczajne wiosenne lenistwo. Sporządziłam jednak listę i mam mocne postanowienie, że w weekend przekopię się przez jej sporą część. Tak będzie.
Przytrzaskuje mnie też ostatnio to, że gdzie wbiję wyimaginowany widelec, wszędzie jest coś ciekawego: przy tłumaczeniu zaczynam rozgryzać jakieś pojęcie i łańcuszek prowadzi mnie wnet na manowce (bardzo interesujące manowce, nie ma co do tego dwóch zdań); T przyniesie jakąś ciekawostkę i jest rozkminka; w kościółku jednym albo drugim ktoś coś powie ciekawego i już się zaczyna szperanie, guglanie, niekończące się klikanie na linki. No i może mądrzeję przy tym ciut - ale w żaden praktyczny sposób nie przyczynia się to do skrócenia listy rzeczy do wykonania. A, i jeszcze koniecznie chciałoby się te wszystkie odkrycia zapisywać, żeby nie umknęły. Ech! A dzień nie jest z gumy, wszyscy wiedzą. W przeciwieństwie do internetu, który zdaje się nie mieć granic ani przy szukaniu informacji, ani w kwestii produkowania nowych danych, na przykład niniejszego posta.
Tardżarka hula jak złoto, rosną w zastraszającym tempie góry papierowego siana i wnet by nas przywaliły, więc pakujemy je z kolei do ogromniastych pudeł po biurkach - ogranicza nas to, że śmieciara recyklingowa odbiera papierzyska tylko raz na tydzień i tylko pojemnik, na który jesteśmy zapisani w kontrakcie. Siana starczy już w tej chwili na kilka tygodni, a czeka jeszcze z tuzin pudeł do przemielenia. Część produktu przewożę w worach do schroniska dla zwierząt, gdzie zbierają makulaturę (mieloną również), sprzedają ją i mają fundusze na opiekę nad rezydentami. Moje autko też jednak ma ograniczoną pojemność, podobnie zresztą jak kontener przy schronisku.
Trzeba będzie chyba nieco zwolnić tempo... albo nawiązać kontakt z fabryką szkła, mieliby w co pakować swoje wyroby przez kwartał :)
Przy okazji przywala mnie też lista rzeczy do zrobienia - zaopuściłam się nieco ostatnio przez Pana Mikroskopa oraz zwyczajne wiosenne lenistwo. Sporządziłam jednak listę i mam mocne postanowienie, że w weekend przekopię się przez jej sporą część. Tak będzie.
Przytrzaskuje mnie też ostatnio to, że gdzie wbiję wyimaginowany widelec, wszędzie jest coś ciekawego: przy tłumaczeniu zaczynam rozgryzać jakieś pojęcie i łańcuszek prowadzi mnie wnet na manowce (bardzo interesujące manowce, nie ma co do tego dwóch zdań); T przyniesie jakąś ciekawostkę i jest rozkminka; w kościółku jednym albo drugim ktoś coś powie ciekawego i już się zaczyna szperanie, guglanie, niekończące się klikanie na linki. No i może mądrzeję przy tym ciut - ale w żaden praktyczny sposób nie przyczynia się to do skrócenia listy rzeczy do wykonania. A, i jeszcze koniecznie chciałoby się te wszystkie odkrycia zapisywać, żeby nie umknęły. Ech! A dzień nie jest z gumy, wszyscy wiedzą. W przeciwieństwie do internetu, który zdaje się nie mieć granic ani przy szukaniu informacji, ani w kwestii produkowania nowych danych, na przykład niniejszego posta.
piątek, 15 marca 2013
1293. postrach biurowy...
...czyli audytor zbliża się do naszej redakcji. Ponoć nie taki znowu postrach - ten sam pan przybywa co roku i z tego, co słyszę, jest nawet całkiem sympatyczny i z humorem. Moja szefowa, główna księgowa, zamówiła zatem audytorską kartkę.
Baza jest normalna, czerwony kartonik, ale wykorzystałam też kartkę ze starego poradnika podatkowego (okazało się, że szefowa też jest w tym względzie kiszon - kto trzyma poradnik podatkowy z 2004 roku??) oraz zielonkawy kratkowany papier z ksiąg przychodów i dochodów, których się chyba już dziś nie używa, przynajmniej u nas.
A czerwone ołówki to podobno legendarny niejako atrybut audytorów.
Muszę powiedzieć, że bardzo przyjemnie mi się siedzi w tym dziale księgowym, choć miałam wątpliwości, czy tam przynależę. Fakt, że pokrewieństwa bliskiego nadal nie widzę, ale za to osłucham się z księgowym słownictwem, a i może jaki koncept mi w głowie zostanie, jeden z drugim. I jakaś taka mądrzejsza się czuję od samego przebywania wśród babek o wiedzy sięgającej daleko poza moje horyzonta :)
Z całkiem innej beczki: dziś w drodze do pracy zobaczyłam piękny klucz gęsi - i ogromny! Leciał sobie statecznie i równiutko przez szare niebo - i szkoda tylko, że zdjęcie marne (gdyż się pożyczyło aparat i nie sprawdziło, czy użytkownik przypadkiem nie pozmieniał ustawień :(
I jeszcze ciekawy zbieg okoliczności - na fejsie wyszło mi dziś hebrajskie słówko o sprzątaniu, a zaraz po nim - Sheldon i jego mania :)
Baza jest normalna, czerwony kartonik, ale wykorzystałam też kartkę ze starego poradnika podatkowego (okazało się, że szefowa też jest w tym względzie kiszon - kto trzyma poradnik podatkowy z 2004 roku??) oraz zielonkawy kratkowany papier z ksiąg przychodów i dochodów, których się chyba już dziś nie używa, przynajmniej u nas.
A czerwone ołówki to podobno legendarny niejako atrybut audytorów.
Muszę powiedzieć, że bardzo przyjemnie mi się siedzi w tym dziale księgowym, choć miałam wątpliwości, czy tam przynależę. Fakt, że pokrewieństwa bliskiego nadal nie widzę, ale za to osłucham się z księgowym słownictwem, a i może jaki koncept mi w głowie zostanie, jeden z drugim. I jakaś taka mądrzejsza się czuję od samego przebywania wśród babek o wiedzy sięgającej daleko poza moje horyzonta :)
Z całkiem innej beczki: dziś w drodze do pracy zobaczyłam piękny klucz gęsi - i ogromny! Leciał sobie statecznie i równiutko przez szare niebo - i szkoda tylko, że zdjęcie marne (gdyż się pożyczyło aparat i nie sprawdziło, czy użytkownik przypadkiem nie pozmieniał ustawień :(
I jeszcze ciekawy zbieg okoliczności - na fejsie wyszło mi dziś hebrajskie słówko o sprzątaniu, a zaraz po nim - Sheldon i jego mania :)
Labels:
kartki,
papierrr,
redakcja,
zwierzecosc
środa, 6 marca 2013
1288. pola ryżowe, czyli spotkałam podróżnika
Na wypadek, gdybym czasem zadzierała nos na temat naszych wypraw i ekspedycji, poznałam dziś Podróżnika. Szefowa przybiegła niezwykle podekscytowana: "Mamy spotkanie z Gregiem i on był WSZĘDZIE! Ma na telefonie zdjęcie rice terraces!"
Zaciekawiłam się wielce na hasło "był wszędzie" oraz że... nie wszyscy wiedzą, że istnieją pola ryżowe na zboczach wzgórz i że jest to fantastyczny widok. Marzy mi się, że kiedyś zobaczę go własnymi ciekawskimi oczętami.
Po spotkaniu szefowa przywlokła Grega do mojej dziupli i okazało się, że rzeczywiście był w wielu miejscach, łącznie z Czechami i większością krajów europejskich, Wietnamem, Tajlandią, Meksykiem, Belize, Kenią, Filipinami, Karaibami... W Kenii w ogóle brali ślub, w towarzystwie masajskich wojowników w strojach galowych, z małą orkiestrą śpiewającą pieśni gospel w języku suahili...
Greg jednak się nie przechwala, tylko wygrzebuje na smartfonie kilka dosłownie zdjęć ilustrujących daną historyjkę i uprzejmie pyta o nasze wyprawy, kiwając głową w znaczeniu "się było, się widziało". Na koniec wychodzi, żegnając się hasłem "Keep traveling!"
Jakby jeszcze mało było przeżyć... od poniedziałku mamy też w pracy nową osobę, Jamie, która nawiedziła mnie dziś w sprawie urzędowej i od razu zahaczyła o karteluszki z hebrajskimi słówkami, jakimi oblepiłam sobie komputer. Na pół sekundy zdziwiłam się, że wie, że to hebrajski (bo ludziska miewali już różne teorie :), ale po kilku zdaniach wylazło, że Jamie... mieszkała przez trzy i pół roku w Izraelu. I mówi po hebrajsku. Czuję, że trzeba będzie z niej wyssać jakieś opowieści! Tym bardziej, że mamy z buta pewien związek, bo... jej przodkowie są z Łodzi :)
Uwielbiam takie niespodzianki. Od razu zbladły trochę kłopoty z pojazdem... o których może innym razem, albo w ogóle nie.
Zaciekawiłam się wielce na hasło "był wszędzie" oraz że... nie wszyscy wiedzą, że istnieją pola ryżowe na zboczach wzgórz i że jest to fantastyczny widok. Marzy mi się, że kiedyś zobaczę go własnymi ciekawskimi oczętami.
Źródło: wikipedia |
Greg jednak się nie przechwala, tylko wygrzebuje na smartfonie kilka dosłownie zdjęć ilustrujących daną historyjkę i uprzejmie pyta o nasze wyprawy, kiwając głową w znaczeniu "się było, się widziało". Na koniec wychodzi, żegnając się hasłem "Keep traveling!"
Jakby jeszcze mało było przeżyć... od poniedziałku mamy też w pracy nową osobę, Jamie, która nawiedziła mnie dziś w sprawie urzędowej i od razu zahaczyła o karteluszki z hebrajskimi słówkami, jakimi oblepiłam sobie komputer. Na pół sekundy zdziwiłam się, że wie, że to hebrajski (bo ludziska miewali już różne teorie :), ale po kilku zdaniach wylazło, że Jamie... mieszkała przez trzy i pół roku w Izraelu. I mówi po hebrajsku. Czuję, że trzeba będzie z niej wyssać jakieś opowieści! Tym bardziej, że mamy z buta pewien związek, bo... jej przodkowie są z Łodzi :)
Uwielbiam takie niespodzianki. Od razu zbladły trochę kłopoty z pojazdem... o których może innym razem, albo w ogóle nie.
Labels:
postacie,
redakcja,
turystycznie,
z życia wzięte
piątek, 14 grudnia 2012
1244. it's śnieking
Zrobiłyśmy sobie śnieżynkową dekorację na zakładzie... tak, wiemy, że niektórym płatkom brak poprawności naukowej, bo kwadratowego śniegu nie ma, ale wspólne dzieło ważniejsze jest od przepisowej sześcioramienności :)
Natomiast hasełko "it's śnieking" należy do mojego przyjaciela z Tajlandii i stanowi wspomnienie czasów, gdy próbowałam zaszczepić polskie słowa w nie-polskim otoczeniu. Taj nie miał jeszcze okazji wygłosić tego hasła w bieżącym sezonie, ale mamy nadzieję, że do świąt coś białego jednak się pokaże.
Natomiast hasełko "it's śnieking" należy do mojego przyjaciela z Tajlandii i stanowi wspomnienie czasów, gdy próbowałam zaszczepić polskie słowa w nie-polskim otoczeniu. Taj nie miał jeszcze okazji wygłosić tego hasła w bieżącym sezonie, ale mamy nadzieję, że do świąt coś białego jednak się pokaże.
piątek, 19 października 2012
1220. dzień naprawdę kiepskich zdjęć, czyli przeprowadzka
Nie minął jeszcze rok od poprzednich przenosin, a już trzeba było pakować klamoty i ciągnąć się w nowe miejsce. Siedzę sobie obecnie w ceglanym pomieszczeniu, w którym jeszcze pobrzmiewa echo przy klepaniu w klawiaturę - chyba potrzebne nam jeszcze jakieś zagracenie :)
Nadal mam okno i nawet drzwi, wraz z parapecikiem - półeczką, ale widok mniej fajny niż poprzednio. Mam też nadzieję, że przygodni odwiedzacze nie będą się do tych drzwi dobijać, gdyż nie prowadzi do nich na zewnątrz żaden chodnik.
Zredukowano mi ilość półek wiszących - były dwie, ostała się jedna (zdaje się, że przed poprzednią przeprowadzką miałam nawet trzy!) Przetarg o zamieszkanie wygrały herbaty i kakao. Oraz Lemur.
Nie mam za bardzo miejsca na mapę, więc przylepiłam na ścianie dużą fotografię Biblioteki Kongresowej, w której mamy nadzieję prędzej czy później się znaleźć.
Rogu biurka pilnuje lala z Krakowa...
...a bok półki ozdobiony jest recyklingowym obrazkiem autorstwa mojej siostry.
Dział magnesów - kokopelli z Dzikiego Zachodu oraz piekarnia przywieziona przez kogoś z Paryża.
Skoro już jesteśmy w Europie... na zewnętrznej stronie ścianki umieściłam malarstwo przez kolegę z Polski, czyli zaglądamy do Wenecji. Z lotu ptaka.
Sztuk nie koniec, bo mamy też dzieło indiańskie z Kanady.
I cat in the hat też musi być, a jakże!
No i na koniec źródło dylematów - kapitalny pamiętnik z podróży do wypełnienia wrażeniami, zakupiony na garażowej wyprzedaży u nas na zakładzie. Wnętrze ma śliczne, brązowopapierowe, ale jak ja go zapiszę i zakleję, skoro na wyprawy tradycyjnie jeździ z nami Gromadziennik? No jak?
A jednak nie mogłam się powstrzymać od zakupu...
Udało mi się wywalić trzy pudła różności, a właściwie dwa pudła i wór. Cała jestem dumna z siebie, choć chłopy przenoszące moje gospodarstwo i tak kpią bez litości z mojego chomictwa. Przyznaję, że mam trochę problem z tym co to na pewno się przyda, takie fajne, można wykorzystać do xyz... ale też i ludziska niestety nie pomagają, bo kilka osób przynosi mi od czasu do czasu przedmioty z tekstami typu Taka jesteś kreatywna, na pewno ci się to przyda,przywieźliśmy to dwie dekady temu z wycieczki na Hawaje... i z najlepsiejszymi intencjami prezentują swoje znaleziska, których zapewne przywiązanie i wspomnienia nie pozwalają im wytransportować na śmietnik, wolą myśleć, że jeszcze jest dla tych przedmiotów jakieś życie po życiu. A ja z kolei mam schizę, że jeśli te prezenta - raczej mi niepotrzebne/trudne do wykorzystania itp. - wyrzucę albo oddam do Sklepu Drugiej Szansy, to natychmiast się moja niezręczność wyda, bo te rzeczy przeważnie są na tyle unikatowe, że trudno się spodziewać, że nagle ktoś inny miałby takie same...
Trzeba by te przedmioty wywozić gdzieś na koniec świata, żeby szanse napotkania ich przez dawcę w miejscu wyrażającym brak szacunku zmniejszyć praktycznie do zera.
Nadal mam okno i nawet drzwi, wraz z parapecikiem - półeczką, ale widok mniej fajny niż poprzednio. Mam też nadzieję, że przygodni odwiedzacze nie będą się do tych drzwi dobijać, gdyż nie prowadzi do nich na zewnątrz żaden chodnik.
Zredukowano mi ilość półek wiszących - były dwie, ostała się jedna (zdaje się, że przed poprzednią przeprowadzką miałam nawet trzy!) Przetarg o zamieszkanie wygrały herbaty i kakao. Oraz Lemur.
Nie mam za bardzo miejsca na mapę, więc przylepiłam na ścianie dużą fotografię Biblioteki Kongresowej, w której mamy nadzieję prędzej czy później się znaleźć.
Rogu biurka pilnuje lala z Krakowa...
...a bok półki ozdobiony jest recyklingowym obrazkiem autorstwa mojej siostry.
Dział magnesów - kokopelli z Dzikiego Zachodu oraz piekarnia przywieziona przez kogoś z Paryża.
Skoro już jesteśmy w Europie... na zewnętrznej stronie ścianki umieściłam malarstwo przez kolegę z Polski, czyli zaglądamy do Wenecji. Z lotu ptaka.
Sztuk nie koniec, bo mamy też dzieło indiańskie z Kanady.
I cat in the hat też musi być, a jakże!
No i na koniec źródło dylematów - kapitalny pamiętnik z podróży do wypełnienia wrażeniami, zakupiony na garażowej wyprzedaży u nas na zakładzie. Wnętrze ma śliczne, brązowopapierowe, ale jak ja go zapiszę i zakleję, skoro na wyprawy tradycyjnie jeździ z nami Gromadziennik? No jak?
A jednak nie mogłam się powstrzymać od zakupu...
Udało mi się wywalić trzy pudła różności, a właściwie dwa pudła i wór. Cała jestem dumna z siebie, choć chłopy przenoszące moje gospodarstwo i tak kpią bez litości z mojego chomictwa. Przyznaję, że mam trochę problem z tym co to na pewno się przyda, takie fajne, można wykorzystać do xyz... ale też i ludziska niestety nie pomagają, bo kilka osób przynosi mi od czasu do czasu przedmioty z tekstami typu Taka jesteś kreatywna, na pewno ci się to przyda,przywieźliśmy to dwie dekady temu z wycieczki na Hawaje... i z najlepsiejszymi intencjami prezentują swoje znaleziska, których zapewne przywiązanie i wspomnienia nie pozwalają im wytransportować na śmietnik, wolą myśleć, że jeszcze jest dla tych przedmiotów jakieś życie po życiu. A ja z kolei mam schizę, że jeśli te prezenta - raczej mi niepotrzebne/trudne do wykorzystania itp. - wyrzucę albo oddam do Sklepu Drugiej Szansy, to natychmiast się moja niezręczność wyda, bo te rzeczy przeważnie są na tyle unikatowe, że trudno się spodziewać, że nagle ktoś inny miałby takie same...
Trzeba by te przedmioty wywozić gdzieś na koniec świata, żeby szanse napotkania ich przez dawcę w miejscu wyrażającym brak szacunku zmniejszyć praktycznie do zera.
czwartek, 28 czerwca 2012
1174. cieplutko
Taka patelnia, jaką zapowiadają na dziś, ostatnio miała miejsce siedem lat temu - temperatury zwykłe mają się trzymać w okolicach 36-37 stopni, natomiast "dzięki" wilgotności będzie się odczuwało czterdziechę. Jest też szansa na deszcz albo rozrzucone burze (scattered storms :), które bardzo by się przydały podeschniętej trawie, na przykład tej, którą oglądam z pracowego okna.
A skoro już o pracy mowa, to otrzymaliśmy wczoraj email o tym, że w związku z upałami podnosimy temperaturę w biurze, żeby nam nie padły agregaty klimatyzacyjne. Gdyby nasz opiekun budynku był akurat obecny, to chyba bym go uściskała - gość odpowiedzialny zwykle za ustalanie parametrów ogrzewania i chłodzenia uwielbia zimę, więc chłodzi nas nadmiernie tak w lecie, jak i w zimie (w zimie dopiero interwencja głównej księgowej pomogła, bo była taka lodownia, że chodziłam do łazienki grzać ręce w ciepłej wodzie i nawet zdobyłam już rękawiczki bez palców, ale właśnie podkręcono ogrzewanie.)
Na dodatek w mojej dziupli znajdują się w podłodze dwa wyloty z kanałów grzejąco-chłodzących, a że jest to tuż przy ścianie, to w zimie właził jeszcze dodatkowo chłód z zewnątrz. Teraz zaś otwory pozatykałam tekturami, bo mi papiery na biurku zwyrtały od zimnych wichrów, nie wspominając o zlodowaceniu stóp.
Dzięki upałom będzie więc teraz normalnie :)
Jeśli zaś chodzi o dział papierowy, to tworzy się rodzina kartek opartych na ptactwie i kwieciu stworzonym fabrycznie przez K&Co., na razie w barwach stonowanych, CHŁODNYCH, bo i okoliczności życiowe tym kartkom przeznaczone nie są zbyt gorące.
W dalszej kolejności czeka kuzynostwo w barwach czerwono-niebiesko-białych, z niebieskim takim, jak kwiatki podróżniki, kwitnące teraz masowo przy drogach. Bardzo lubię ten odcień, a do podróżników podchodzę nader sentymentalnie, ze względu na nazwę oraz ich obecność... odkąd pamiętam.
A skoro już o pracy mowa, to otrzymaliśmy wczoraj email o tym, że w związku z upałami podnosimy temperaturę w biurze, żeby nam nie padły agregaty klimatyzacyjne. Gdyby nasz opiekun budynku był akurat obecny, to chyba bym go uściskała - gość odpowiedzialny zwykle za ustalanie parametrów ogrzewania i chłodzenia uwielbia zimę, więc chłodzi nas nadmiernie tak w lecie, jak i w zimie (w zimie dopiero interwencja głównej księgowej pomogła, bo była taka lodownia, że chodziłam do łazienki grzać ręce w ciepłej wodzie i nawet zdobyłam już rękawiczki bez palców, ale właśnie podkręcono ogrzewanie.)
Na dodatek w mojej dziupli znajdują się w podłodze dwa wyloty z kanałów grzejąco-chłodzących, a że jest to tuż przy ścianie, to w zimie właził jeszcze dodatkowo chłód z zewnątrz. Teraz zaś otwory pozatykałam tekturami, bo mi papiery na biurku zwyrtały od zimnych wichrów, nie wspominając o zlodowaceniu stóp.
Dzięki upałom będzie więc teraz normalnie :)
Jeśli zaś chodzi o dział papierowy, to tworzy się rodzina kartek opartych na ptactwie i kwieciu stworzonym fabrycznie przez K&Co., na razie w barwach stonowanych, CHŁODNYCH, bo i okoliczności życiowe tym kartkom przeznaczone nie są zbyt gorące.
W dalszej kolejności czeka kuzynostwo w barwach czerwono-niebiesko-białych, z niebieskim takim, jak kwiatki podróżniki, kwitnące teraz masowo przy drogach. Bardzo lubię ten odcień, a do podróżników podchodzę nader sentymentalnie, ze względu na nazwę oraz ich obecność... odkąd pamiętam.
Labels:
kartki,
papierrr,
redakcja,
z życia wzięte
piątek, 8 czerwca 2012
1163. kubeby, czyli mój nowy idol
Od kilku dni grzebię w redakcji w archiwalnych zdjęciach (MOCNO archiwalnych, sięgających i sto lat wstecz), przygotowując prezentację na światowy kongres perfumeryjny, który organizujemy w przyszłym tygodniu. Kapitalne zajęcie, odskocznia od codziennych obowiązków - i aż uśmiecham się, oglądając wszelakich ważnych wąsaczy, wielkie bale, stare machiny, zdjęcia z podróży. Na pierwszym miejscu ulubionych znalazł się niejaki Dr Ernest Guenther, którego postać zaciekawiła mnie do tego stopnia, że ukleiłam strony w art journalu, korzystając ze starego atlasu, zdjęcia eukaliptusa i różnych ścinków.
Gdyby dziś ktoś wybrał się w podróż w takim zestawie odzieżowym, to spotkałby się co najmniej z dziwnymi spojrzeniami (T bardzo się cieszy, że do wycieczkowych szortów nie musi zakładać krawatu ani skarpet po kolana.) Ale w latach dwudziestych - trzydziestych zeszłego wieku zapewne był to szczyt podróżnej elegancji!
A tutaj trochę starszy dr Guenther, nadal elegancki:
A cóż mnie tak zaciekawiło w tym panu? Otóż objechał kawał światu (chyba tylko na Antarktydę nosa nie wsadził) zbierając dane o olejkach eterycznych, z których to danych powstało potem ogromne dzieło, zdaje się, że sześciotomowe. W tamtych czasach wiedza ta była dość pobieżna i niezorganizowana, więc jego książki stanowiły bardzo cenną pozycję, ponoć jeszcze niedawno traktowano je z wielkim szacunkiem ze względu na wartość zawartych w nich informacji.
Ponoć mamy gdzieś na zakładzie pamiętniki tego pana z jego wypraw - coś mi się majaczy, że wiele lat temu widziałam jakieś pożółkłe maszynopisy ze starymi zdjęciami; może to właśnie to? Wypatrzyłam pudła, które mogą je zawierać, ale mieszkają w wielkiej klatce, gdzie księgowość trzyma swoje archiwa, więc muszę się uśmiechnąć o klucz. Kto wie, może uda mi się dobrać do jego gromadzienników?
W archiwalnych zdjęciach były też skany starych okładek naszego magazynu, który wtedy nosił trochę inną nazwę - oto najpierwsiejsze wydanie z 1906 roku:
A tu nieco nowsze:
Co się zaś tyczy moich skromnych stroniczek - eksperymentowałam na nich z zakupionymi tydzień temu glimmer mistami:
Oraz nowymi pieczątkami ze zielskiem:
Oraz z proszkami do embossingu Fran-tage - taki dziwny produkt, proszek z gruzełkami, dzięki czemu po podgrzaniu, najlepiej od tyłu, daje urozmaiconą fakturę, trochę kostropatą.
No a co z tytułowymi kubebami? Otóż w trakcie grzebania natknęłam się na hasło cubebs oraz poniższe zdjęcie, i oczywiście trzeba było zajrzeć do wiki, bo takiemu zabawnemu słowu przecież nie można darować. Okazuje się, że to egzotyczna roślina - pieprz kubeba - stosowany od wieków w medycynie, żywności, perfumerii, a nawet w papierosach.
Proszę państwa - oto kubeby!
Gdyby dziś ktoś wybrał się w podróż w takim zestawie odzieżowym, to spotkałby się co najmniej z dziwnymi spojrzeniami (T bardzo się cieszy, że do wycieczkowych szortów nie musi zakładać krawatu ani skarpet po kolana.) Ale w latach dwudziestych - trzydziestych zeszłego wieku zapewne był to szczyt podróżnej elegancji!
A tutaj trochę starszy dr Guenther, nadal elegancki:
A cóż mnie tak zaciekawiło w tym panu? Otóż objechał kawał światu (chyba tylko na Antarktydę nosa nie wsadził) zbierając dane o olejkach eterycznych, z których to danych powstało potem ogromne dzieło, zdaje się, że sześciotomowe. W tamtych czasach wiedza ta była dość pobieżna i niezorganizowana, więc jego książki stanowiły bardzo cenną pozycję, ponoć jeszcze niedawno traktowano je z wielkim szacunkiem ze względu na wartość zawartych w nich informacji.
Ponoć mamy gdzieś na zakładzie pamiętniki tego pana z jego wypraw - coś mi się majaczy, że wiele lat temu widziałam jakieś pożółkłe maszynopisy ze starymi zdjęciami; może to właśnie to? Wypatrzyłam pudła, które mogą je zawierać, ale mieszkają w wielkiej klatce, gdzie księgowość trzyma swoje archiwa, więc muszę się uśmiechnąć o klucz. Kto wie, może uda mi się dobrać do jego gromadzienników?
W archiwalnych zdjęciach były też skany starych okładek naszego magazynu, który wtedy nosił trochę inną nazwę - oto najpierwsiejsze wydanie z 1906 roku:
A tu nieco nowsze:
Co się zaś tyczy moich skromnych stroniczek - eksperymentowałam na nich z zakupionymi tydzień temu glimmer mistami:
Oraz nowymi pieczątkami ze zielskiem:
Oraz z proszkami do embossingu Fran-tage - taki dziwny produkt, proszek z gruzełkami, dzięki czemu po podgrzaniu, najlepiej od tyłu, daje urozmaiconą fakturę, trochę kostropatą.
No a co z tytułowymi kubebami? Otóż w trakcie grzebania natknęłam się na hasło cubebs oraz poniższe zdjęcie, i oczywiście trzeba było zajrzeć do wiki, bo takiemu zabawnemu słowu przecież nie można darować. Okazuje się, że to egzotyczna roślina - pieprz kubeba - stosowany od wieków w medycynie, żywności, perfumerii, a nawet w papierosach.
Proszę państwa - oto kubeby!
Labels:
art journal,
eksponaty,
papierrr,
redakcja
piątek, 3 lutego 2012
1099. na szybko z biurka
Wstało się rano, posprzątało na kraftostole, bo zmieniamy linię produkcyjną z chryzantem w ciepłych kolorach na serię niebiesko-fioletową. Zeszyło się dwa kwiatki, bo akurat znalazło się w bałaganie płatki, leżące tam po pewnym, tajnym na razie projekcie - będą jak znalazł do tej nowej serii kartek.
Przyniosłam je sobie do pracy, bo tak lubię, jak przedskzolak jakiś, który nową zabawkę ciągnie ze sobą wszędzie, gdzie idzie... przychodzę, patrzę - a tu prrrezent! Okazało się, że nasz dyrektor artystyczny wyrzucał właśnie próbki książek, jakie przez lata dostaliśmy z drukarni, i pomyślał, że "Kwiatki z wełny" zapewne mi się przydadzą. No jasne!
Oto moje dwa kwiatysie na tle okładki...
...a tu kilka pomysłów z wnętrza książki:
Poza tym dziś na Craftypantkach podsumowanie wyzwania styczniowego, a w weekend ogłaszamy następne na luty!!!
Przyniosłam je sobie do pracy, bo tak lubię, jak przedskzolak jakiś, który nową zabawkę ciągnie ze sobą wszędzie, gdzie idzie... przychodzę, patrzę - a tu prrrezent! Okazało się, że nasz dyrektor artystyczny wyrzucał właśnie próbki książek, jakie przez lata dostaliśmy z drukarni, i pomyślał, że "Kwiatki z wełny" zapewne mi się przydadzą. No jasne!
Oto moje dwa kwiatysie na tle okładki...
...a tu kilka pomysłów z wnętrza książki:
Poza tym dziś na Craftypantkach podsumowanie wyzwania styczniowego, a w weekend ogłaszamy następne na luty!!!
wtorek, 13 grudnia 2011
1051. białozłociście
Zrobiłam bardzo koronkową kartkę z pokazanym wczoraj elementem - nie mogłam się zdecydować, czy te falbanki kropeczkować, czy nie, ale w końcu poszłam na całość. Prostota pozostała w bardzo ograniczonej kolorystyce, a poza tym - hulaj dusza!
Na zakładzie dziś wymiany kubków świątecznych, ciastek, do tego trzydzieste urodziny jednej z graficzek... a u mnie cała para idzie w klejenie, jakoś nie mam głowy do tych wszystkich (trochę wymuszonych, jak dla mnie) tradycji biurowych. Z wyjątkiem tego, że na wspomniane urodziny ma przybyć śpiewany telegram, zamówiony przez przyjaciół z Kanady. Nigdy jeszcze nie widziałam takiego zjawiska, wiem tylko, że istnieje, więc czekam z niecierpliwością :)
W muzeum nadrabiamy dziś za wczoraj - taka kartka była zaplanowana, eko- i politycznie poprawna (drukowana na papierze z recyklingu), ale za to niezwykła kształtem (chuda i wysoka) i fajnie zilustrowana. W widocznych na poniższym zdjęciu dziurkach przeciągnięta była jeszcze kukardka, ale trzeba było ją oczywiście usunąć, żeby kartkę otworzyć.
A na dzisiaj, żeby kolorystycznie pasowało do zrobionej rano kartki, wrzucimy sobie taki oto obrazeczek, wydrukowany na papierze fotograficznym - takim groszkowatym, jak dawne zdjęcia:
Patrząc na front, można by mieć wątpliwości, czy to aby na pewno kartka świąteczna, ale wnętrze to potwierdza:
Pojęcia nie mam, kto to Mary i Frank - i nie wiem też, skąd eksponat znalazł się w moich zbiorach :)
Na zakładzie dziś wymiany kubków świątecznych, ciastek, do tego trzydzieste urodziny jednej z graficzek... a u mnie cała para idzie w klejenie, jakoś nie mam głowy do tych wszystkich (trochę wymuszonych, jak dla mnie) tradycji biurowych. Z wyjątkiem tego, że na wspomniane urodziny ma przybyć śpiewany telegram, zamówiony przez przyjaciół z Kanady. Nigdy jeszcze nie widziałam takiego zjawiska, wiem tylko, że istnieje, więc czekam z niecierpliwością :)
W muzeum nadrabiamy dziś za wczoraj - taka kartka była zaplanowana, eko- i politycznie poprawna (drukowana na papierze z recyklingu), ale za to niezwykła kształtem (chuda i wysoka) i fajnie zilustrowana. W widocznych na poniższym zdjęciu dziurkach przeciągnięta była jeszcze kukardka, ale trzeba było ją oczywiście usunąć, żeby kartkę otworzyć.
A na dzisiaj, żeby kolorystycznie pasowało do zrobionej rano kartki, wrzucimy sobie taki oto obrazeczek, wydrukowany na papierze fotograficznym - takim groszkowatym, jak dawne zdjęcia:
Patrząc na front, można by mieć wątpliwości, czy to aby na pewno kartka świąteczna, ale wnętrze to potwierdza:
Pojęcia nie mam, kto to Mary i Frank - i nie wiem też, skąd eksponat znalazł się w moich zbiorach :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)