piątek, 28 września 2007

Piątkowe fotki

Na początek fotka czwartkowa - wieczorny widok z okna w sypialni:

A taki widok przywitał mnie dziś po wyjściu z domu - zdjęcie prosto z aparatu, bez żadnego koloryzowania :)

Tuż obok był kot oraz jego dźwięk - "miiiiiiiiiiiił":

A na koniec - najnowszy ateciak z koronek nabytych w sklepie drugiej szansy.

czwartek, 27 września 2007

POST NUMER STO!! (i nie chodzi o głodówkę)

Setny post uczcimy za pomocą nowych ateciaków. Wymalowałam wczoraj sześć nowych okienek - jakoś się ten motyw powtarza... Zastanowię się jeszcze, czy jakieś kropeczki podokładać, czarne albo może kolorowe - w każdym radzie rodzinka wygląda tak:

Z rozpędu napaćkałam jeszcze kartę do pracy. Wedle niedawnego zarządzenia mam bowiem oddawać wszystkie kontrakty na reklamę do zatwierdzenia do Księgowości, a Księgowość mi potem zwraca te, które można wklepać do bazy danych (chodzi o to, czy nam reklamodawcy nie zalegają z kasą.) Poniższa karta będzie więc służyła do oznaczania kontraktów podczas ich wędrówek.

Teraz wracamy do zeszłej niedzieli - na pierwszym zdjęciu Pan Pilot. Nieco prześwietlony, ale podobno w tym samolotku warunki do fotografowania były dość ciasne. Zresztą sama widziałam, kiedy wyjrzałam z poczekalni: samolocik był pełen (trzech) facetów, jak słoik ogórków konserwowych.

Latali nad jeziorem Michigan, nie nad samym miastem, bo z okazji jakichś ważnych meczów był zakaz wlatywania nad Downtown.

Woda czasem jest taka metaliczna...

Tuż nad lotniskiem, tylko nie pamiętam, czy to start czy lądowanie. Siedzę sobie w tym białym budynku po prawej.

I jeszcze jedno z moich ulubionych zdjątek:


The End!

wtorek, 25 września 2007

tu pilot, tam kierowca

Jeszcześmy nie ochłonęli po atrakcjach związanych z niedzielnym lataniem, a tu dziś odbyła się kolejna przygoda: Pisklak zdawał na prawo jazdy. Przygoda zaczęła się z miesiąc temu, kiedy to zdał teorię i uzyskał tzw. permit, czyli pozwolenie na jazdę z pilnowaczem. Test teoretyczny zaliczył nie mając nawet w ręce broszurki z regułami jazdy; jak sobie pomyślę, ile się człowiek w Polsce nawkuwał różnych bzdur, zupełnie niepotrzebnych do prowadzenia samochodu - nie czarujmy się, że przeciętny kierowca będzie cokolwiek pamiętał z mechaniki, albo długość asfaltu, która zasługuje na nazwanie drogi twardą itd. Tutaj największy nacisk kładzie się chyba w teorii na alkohol, że nie wolno mieć ponad 0,08 promila (a nie 0,8 jak wymądrzają się niektórzy na forach.) Znaki są raczej nieliczne i łopatologiczne, mechaniki nie ma wcale. Paradoksalnie - chyba statystycznie jest bezpieczniej na drogach.
Tak więc Pisklak pojeździł kilka godzin impalą z Tomkiem, a wczoraj wieczorem wzięliśmy kobalta na spacer, jako że kobaltem właśnie miał zdawać. Na początku jechał trochę nieśmiało - nowy pojazd, ciemności, ale potem szło coraz lepiej. Trenowaliśmy parkowanie między butelką a śmieciem, jazdę tyłem i inne takie, przejechaliśmy koło 35 km po drogach rozmaitych. Dziwnie się czułam jako instruktor-marudziciel i wytykacz ewentualnych niedociągnięć :).
Dziś rano udaliśmy się do Cicero zdawać - do Driving Facility prowadzi najbardziej chyba wertepiasta droga w całym stanie. Młody ustawił się w ogonku, a ja zasiadłam z książką na schodach. Myślałam, że w ogóle nie będę potrzebna, a tu okazało się, że musiałam się zaprezentować na dowód, że Pisklak sam się na ten egzamin nie dostarczył (gdyż byłoby to nielegalne). Tak, że wystąpiłam nader oficjalnie jako step-mother :).
Zdawanie jako takie poszło szybko i bezproblemowo, Pisklak uzyskał plastik, który w drodze powrotnej nieustannie analizował i co kilka minut zgłaszał, że ma prawo jazdy... było nie było, spory krok "w życiu młodego człowieka", choć zaliczony bez większego wysiłku. Teraz trzeba będzie go dopisać do ubezpieczenia któregoś auta i... ćwiczyć dalej, bo T zapowiedział, że samego go nigdzie nie puści, dopóki nie będzie miał pewności, że P nie stanowi zagrożenia dla siebie i innych.
A, jestem jakoś tam dumna, że P sobie poradził :D

poniedziałek, 24 września 2007

po weekendziku

Wydarzeń weekendowych była cały rządek, z Tomaszowym pilotowaniem samolotu na czele. Frajdę miał wielką, jeszcze wieczorem przeżywał; niniejszym kończymy jednak obchody urodzin, które trwały miesiąc! Zdjęć natrzaskali chyba z dwieście, jako że Pisklak poleciał jako osoba towarzysząca i w zasadzie pstrykał bez przerwy.
Można by jeszcze opisać długie, a skomplikowane zmagania z mandatem z Arizony, ale to odrębna historia i zostawię ją sobie na dzień, kiedy nie będzie nic ciekawszego.

Dorzucę jeszcze dwa zdjęcia ateciaków, jakie powstały – będę musiała je pstryknąć raz jeszcze, bo fotki przy łazienkowym świetle są dość marne. Jedna seria to kontynuacja „the music of the spheres”, a drugą przygotowałam na wymianę na swap-bocie: należało przedstawić każdą literkę w słowie „autumn”. Wybrałam sobie temat mineralogiczno-biżuteryjny. Mamy więc:
- a jak amber – bursztyn, wszyscy wiedzą
- u jak ultramarine – z łacińskiego ultramarinus czyli poza morzem, bo ultramarynę sprowadzano dawno temu z Azji. Jednym z zastosowań były iluminacje w manuskryptach.
- t jak turquoise; nazwa wzięła się albo od Turcji (turkusami handlowano na tureckich bazarach – kupowali je tam Wenecjanie i przywozili do Europy) albo od francuskiego słowa oznaczającego ciemniejszy odcień niebieskiego. Na karcie jest imitacja indiańskiej biżuterii, gdzie turkusów jest zatrzęsienie.
- u jak umber – pigment z brązowej glinki, nazwa od Umbrii we Włoszech. Malowano nią przykładowo prehistoryczne obrazki w jaskiniach.
- m jak malachite – od greckiego molochitis, zielony kamień. Najprostsze skojarzenie – biżuteria.
- n jak navajo white – piaskowato-żółtawy kolor, stanowiący tło flagi narodu Navajo. Stąd kokkopelli na piaskowatym tle.
Teraz jeszcze muszę druknąć powyższe objaśnienia w tubylczym języku, przylepić, gdzie się należy i jazda!

piątek, 21 września 2007

się porobiło...

Święto dzisiaj w pracy, bo szkieukowej jutro mija dziesięć lat od dnia zatrudnienia - na stanowisku "przynieś-wynieś-pozamiataj"; no, może nieco lepiej, bo chodziło o pomoc koordynatorce reklamy w zakresie porządkowania papierów i powolnego wciągania się w zagadnienie. Nie będę się tu rozdrabniać sentymentalnie, powiem tylko, że dobrze mi jest, choć bywają dni, kiedy trzeba narzekać. Ha, a naopowiadano o mnie tyle dobrych rzeczy, że aż się zdziwiłam :D. Ściany udekorowano idiomami i slangiem, bo łakomstwo językowe to podobno jedna z moich głównych cech. Było papu, były mowy, szampan (bezalkoholowy, rzecz jasna), dostałam naszyjnik z niebieskim topazem. Nader przyjemna okoliczność. I jeszcze dostaję doniczkę z pięknymi żółtymi chryzantemami. W sam raz się balkon rozjaśni.
Świętowanie jednak należy zakończyć i wrócić do rzeczywistości. Wczoraj powstały cztery ateciaki - dwa z nich chodziły za mną już jakiś czas. Znowu przywołam wspomnienia z dzieciństwa, kiedy bawiłam się w astronomię - natrzaskałam takich kółek całą stertę i poprzylepiałam na szybie nad piecem, że niby moje własne niebo. Niniejsze namalowane są akwarelkami w oczobipnych kolorach, ale taki miałam wczoraj cytrusowy humor. Możliwe, że będzie więcej - w palecie niebiesko-fioletowej.
Denim wziął się z reklamy w Real Simple, natomiast łyżwy może ktoś poznaje, bo to pieczątka ze sklepu drugiej szansy, odwiedzonego kilka dni temu. Zapamiętuję jako jeden z pomysłów na kartki Xmasowe.
Ach, i zakupiłam sobie jeszcze strony do segregatora z przegródkami na ATC - tak naprawdę na karty bejzbolowe, ale to przecież ten sam rozmiar. I już nie muszą mieszkać w pudełku po mydle, wszystko ładnie widać, są posortowane. Przynajmniej jedna rzecz w moim "studiu" będzie uporządkowana :D

środa, 19 września 2007

druga szansa

Dotarł wczoraj list z Kanady z kilkoma ateciakami i stertką goodies - bazy do dalszych kart, chyba wycięte z bombonierek? bo nie umiem wymyślić żadnego innego pochodzenia tych tekturek. Dobry pomysł, będzie trzeba zapamiętać. T pyta, czy na swap-bocie są też ludzie z Japonii, bo jeszcze nie widział japońskiego listu, a chętnie by zobaczył. Hm, czyżby się chłopak wciągał w ateciaki?


W niedzielę, na wyprawie do Wisconsin Dells, mieliśmy zaliczyć targ staroci. Nie udało się jednak, nic nie szkodzi, ale "zachcioł" pozostał... kiedy więc wczoraj wyprawiłam się do Jewela, a tuż obok dojrzałam sklep Second Chance, nie było mowy, żebym nie weszła.
I oto, co się nabyło: jeden tom encyklopedii z lat 60-tych - fajne grafiki oraz kartki jako tła. Nie za bardzo lubię psuć książki, ale ta akurat nie jest chyba bardzo wartościowa, a pozostałych tomów nie ma.
Dalej - ramka z widokówką. Ramka do śmieci, bo nader badziewna, ale chodziło mi o tę pocztówkę - pięęęękna trójwymiarowa jesień. Kicz, wiadomo, ale jakiś taki fajny i dodatkowo wspomnienie z dzieciństwa.
Widokówki do pocięcia i wykorzystania - nic specjalnego; stempelek z łyżwami - lekko używany, ale na oko z pięć razy tańszy od tego w zwykłym sklepie. I szkieuko w metalowej oprawie, na pewno się kiedyś przyda. Koszt całości przedsięwzięcia - niecałe trzy dolary. A tyle radochy!
I jeszcze cztery ateciaki z pociupanych magazynów, jakie powstały ostatniego wieczoru.

wtorek, 18 września 2007

zimne kraje

Piękny sen się miało ostatniego poranka... Pojechaliśmy z T na koncert symfoniczny gdzieś na północ w sensie Kanada, Alaska, tam, gdzie mapa jest „potargana” w mnóstwo jezior, półwyspów. Szliśmy na spacer drogą wzdłuż oceanu, po zachodniej stronie kontynentu. W morzu biegła droga na pomostach, ale akurat była oblodzona i co chwilę przewalały się nad nią zimne fale. Po drugiej stronie drogi były wzgórza ze schodkowatymi zabudowaniami. Zewsząd otaczał nas lśniący lód i śnieg, ale nie było nam zimno.
Okazało się potem, że my mamy również śpiewać w koncercie, w pięknej, złocistej sali... i znów szliśmy po bajkowej, zimowej krainie, aż do hotelu, gdzie podawano drinki z plastrami ananasa - żółtymi, naturalnymi, oraz barwionymi na pomarańczowo i na kolor ultramaryny.
Rano poskładałam do kupy wczorajszego ateciaka. A wieczorem oglądaliśmy Hitchcocki – na jednym z kanałów urządzono „7 wieczorów Hitchocka” i jest to bardzo przyjemne. Wczoraj były „Ptaki” oraz „Rope” – w życiu nie słyszałam, że taki film istnieje, a jest bardzo interesujący.

I jeszcze postęp w kwestii albumu.

poniedziałek, 17 września 2007

koniec tygodnia | początek tygodnia

Byliśmy wczoraj w Wisconsin Dells. Jest to mieścina nader fajansowa w sensie tandety i nastawienia na turystów o nie zawsze wyszukanym smaku. Okolica jest piękna – ciekawe formacje skalne, których jeszcze nie zwiedzaliśmy, ale kiedyś trzeba będzie. Jedzie się tam od nas nieco ponad trzy godziny, więc może wyskok na samą paradę z okazji zakończenia lata wydaje się niezbyt rozumny (zrobiliśmy ok. 600 km), ale warto było.
Po pierwsze – stragany z kraftami. Wszelakie media, drewno, szmatki, skóra, metal, szkło... zakupiliśmy glinianą żyrafę do Tomkowej kolekcji. Siedzi sobie na doniczce w sposób absolutnie sprzeczny z budową rzeczywistej żyrafy, ale przecież nie wszystkie eksponaty muszą być realistyczne. Było też stoisko z flip albums – przeanalizowałam jeden egzemplarz i już wiem, jak (łatwo) się to robi!
Dowiedziałam się też, że za miesiąc odbywa się zwiedzanie pracowni artystycznych – też mniej więcej trzy godziny stąd, ale wygląda na to, że się wybierzemy.
Druga część wyprawy to parada – jak zwykle kilkanaście orkiestr, rozmaici sponsorzy, akcenty patriotyczne. Kilka migawek:

Na początku jechała dziewczynka, która najwyraźniej miała kości z gumy. (Publiczność siedzi.)


Jedna z wielu części sekcji patriotycznej - proszę zwrócić uwagę, że wszyscy wstali. Nawet ci, którzy przyjechali na wózkach inwalidzkich, a nie byli całkiem uniruchomieni zdrowotnie.

Jedna z wielu orkiestr - bardzo porządne mundury mieli, szczególnie w porównaniu z paradą na Mardi Gras w Nowym Orleanie.

Nie zorientowałam się do końca, czy była to prezentacja strażaków, czy reklama fabryki drabin :)

Okazuje się, że można się przemieszczać za pomocą samego koła, reszta auta nie jest potrzebna...

To też ciekawy pojazd, ale wygląda na to, że głównym hamulcem są podeszwy, więc na dłuższą metę nie jest zbyt ekonomiczny.

W piątek dotarło kilka ateciaków – z Nowej Zelandii oraz gdzieś ze Stanów. T nadal nie pojmuje tego sportu, ale zalecił nabycie stempelka „handmade by” albo czegoś w tym rodzaju, bo te najnowsze przesyłki mają z tyłu takie właśnie ładne podpisania.

I ja też sobie conieco dłubnęłam, ale niewiele, bo jakoś ten weekend zleciał nadspodziewanie szybko.

piątek, 14 września 2007

ziewa mi się

Niewiele dziś nowości... tyle, że w bieżących zdjęciach z wycieczek jest nowy album - pierwszy dzień z wyprawy na Washington Island. Trzeba sie pospieszyć, bo w niedzielę kolejna wycieczka, tym razem na festiwal z okazji zakończenia lata w Wisconsin Dells.
Oraz filmik z wystawy latawców, na którą się niespodziewanie natknęliśmy i było to bardzo przyjemne serendipity.


czwartek, 13 września 2007

Drobiazgi

Oglądaliśmy wczoraj film „Pięć osób, które spotkasz w niebie”. Uchlipałam się, jak dawno mi się już nie przydarzyło. Zbyt wiele tam się działo, żeby opowiadać – i jak streścić to, że życia ludzkie są ze sobą połączone w nieoczekiwany i niewidoczny dla nas sposób, że koniec bywa często początkiem czegoś nowego, że nawet przyziemne i powtarzalne czynności, zdawałoby się nudne, być może ratują komuś życie.
Jeśli ktoś lubi obrazy pędzące jak japońska kolejka, to raczej nie powinien się brać za ten film; sama trochę się zaniepokoiłam, kiedy minęła już ponad godzina, a główny bohater rozmawiał dopiero z drugą osobą z listy pięciu. Jedyne szybkie zmiany to skakanie między scenografiami (od różowo-plastikowego wesołego miasteczka do płonącej wioski podczas wojny na Filipinach), a zarazem ważnymi punktami w życiu Eddiego, ale wszystko jest jasne i trzyma się całości. Bardzo miła przygoda.
Wczorajsza lekcja przyprawiła mnie o refleksje, że nie nadaję się do nauczania, bo sobie nie umiem poradzić z dzieciakami. Na szczęście takich lekcji jest gruba mniejszość, poza tym w środowe wieczory są już zmęczone i rozkojarzone, więc prawdopodobieństwo takiego zachowania jest większe. Poza tym gdybym od początku była Panią Nauczycielką, która przychodzi tylko na lekcje i nie interesuje jej życie uczniów poza tym, być może sytuacja byłaby inna. Z drugiej strony myślę sobie, że jednak w ostatecznym rachunku lepiej jest mieć układy bardziej przyjazne, robić z dziećmi krafty, przynosić różne rzeczy na „show and tell” – zapamiętają sobie może i to, gdzieś im się później w życiu przydadzą te informacje pozalekcyjne. A trudne lekcje trzeba przecierpieć i na następnej zacząć od początku (oraz od krótkiej mówki umoralniającej.)
Po drodze do pracy cyknęłam raz jeszcze wywrotkę z asfaltem – co ja poradzę na to, że mnie ten widok zaskakuje i fascynuje? Że stoi takie wielkie i się nie wywraca. Proszę sobie powiększyć i zwrócić uwagę na NOGI wystające spod klapy :D.

A na biurku w pracy mam lava-lamp, która tworzy czasem przedziwne kształty.

środa, 12 września 2007

Powrót do albumu

Wyciągnęłam wczoraj koszyk nieco już przykurzony, zawierający elementy i materiały na wyzwanie, które postawiłyśmy sobie z Karen dobrych kilka miesięcy temu. Naznosiłyśmy papieru, wymieniłyśmy się, pokazałyśmy pierwsze pomysły, a potem nastąpiły wakacje i osiadanie kurzu. Wczoraj zrobiłam spis elementów, jakie mi są jeszcze potrzebne, typu 20 kwiatków, 8 sentencji, 5 tagów; wypisałam, z jakich wycieczek potrzebuję zdjęcia. Temat – wizyta Rutki w Stanach. Będzie więc około 10 stron o wycieczkach w okolicach Chicago i drugie tyle o wyprawie do Doliny Śmierci. Kolorystyka raczej stonowana – bladoszarozielony, granatowy, kremowy, akcenty ciemnozielone, pomarańczowe, różowe i fioletowe (może dziwne zestawienie, ale Karen takie narzuciła.) Bardzo delikatne drobinki-posrebrzynki. Kremowy sznurek do połączenia kartek. Pieczątkowanie zielone i granatowe. W zamyśle mam jeszcze jeden albumik-chwalipiętnik z rodzinnymi zdjęciami na listopadowy wyjazd do Polski. Koszt ma być bliski zera. Zamierzam wykorzystać stary kalendarz na sprężynce jako bazę, a do tego mam sporo zielonego papieru oraz granatowego i kremowego kartonu – wyrzucano w pracy, więc Szkieukowa przechwyciła. Na każdej rozkładówce kolorowe akcenty z innego papieru – myślę, że powyższa baza będzie na tyle neutralna, że wiele da się zrobić. No bo przecież się zanudzę, robiąc dwa albumy pod rząd w mniej więcej takiej samej kolorystyce!

wtorek, 11 września 2007

Krótka noc, czyli chwilowo nie cierpię republiki

Miało być tak: ładuję przygotowane i ponumerowane zdjęcia na konto w republice, robię sobie szablon na ebayu, następnie metodą kopiuj/wklej zamieszczam teksty o każdej kartce, wstawiam link do dodatkowego zdjęcia zmagazynowanego w republice (bo jeśli się chce to robić przez ebay, to trzeba dodatkowo płacić.) Niestety, ten kuszący plan rozwalił się na samym początku przez to, że za nic nie mogłam zalogować się klientem FTP to szanownej republiki. Zmieniłam hasło, kombinowałam tak i siak – mowy nie ma.
Szkieukowa natura zawzięła się jednak, że problem rozwiąże. I to zanim pójdzie spać. Myślę sobie – Flickr. Aliści w zasadach korzystania stoi napisane, że komercyjnie nie należy. Hm, to może jakaś inna strona z hostingiem obrazków. Nie pamiętam już nazw, ale przeleciałam przez kilka – jakieś podejrzane instytucje, na przykład takie, że zdjęcie widzi się tylko raz, trzeba sobie od razu skopiować link/kod html, bo już się go nigdy więcej nie zobaczy.
Dalej – grzebię, żeby się dowiedzieć, co robią inni. Ha! Photobucket! Zapisałam się – a tu mi jakiś kod aktywacyjny na komórkę przysyłają. Za moment drugi sms, o jakichś nagrodach. No wrrr, zamiast zająć się zdjęciami, trzeba kombinować, jak się wymotać z tej siatki!
Skończyło się na tym, że załadowałam słownie jedną kartkę na ebay i poszłam spać koło drugiej. Organizm odnotował, że idzie zima, bo trzeba było pozamykać okna. Mróz! Nie naspałam się jednak, bo około 6:30 zaczęło wyć i świecić – przyjechał wieloczynnościowy budzik pod postacią straży pożarnej. Wyskoczyłam z wyrka i zdawało mi się, że za oknem widzę dym... Ale to musiały być zwidy, bo kiedy przetarłam oczęta, nic już się nie smędziło. Straż pożarna z pewnością nie była jednak złudzeniem optycznym.
Z ciekawości wlazłam do kompa, żeby sprawdzić tę republikę... noszszsz biiiip, łączy się bez najmniejszych problemów!
Trudno, będzie się dzisiaj piło kawę. A na pocieszenie mamy trzy ateciaki, które powstały jeszcze przed kłopotami z jaśnie republiką.

A tu dość pospolity widok z naszej okolicy - stadko gęsi wędrujące przez ulicę. Niestety, zanim wydłubałam aparat, były już na drugiej stronie, a ciekawiej by wyglądała pielgrzymka w trakcie oraz czekające grzecznie samochody.

poniedziałek, 10 września 2007

papierowy weekend

W sobotę odwołano lekcję, więc czułam się, jakby mi spadł z nieba dzień urlopu... został wykorzystany trochę na porządkowanie różnych kątów, zgodnie z wcześniejszą listą. Wygruziłam stertę starych materiałów lekcyjnych oraz przygotowałam do wystawienia na ebayu 20 kartek, co oznacza tekściki (głównie skopiowane z etsy) i zdjątka. Wieczorem będzie urządzanie sklepu.
Wczoraj zaś spędziłam conieco czasu w papierowych sklepach, doznawszy przykładowo w Archivers jakiejś zaćmy mózgowej. Otóż wymyśliłam sobie kartki świąteczne otwierane nie standardowo, tylko jak brama, taka na dwie strony. Zakupiłam również karton, ale był na wyprzedaży i zafoliowany... otwieram, a tu taki po prostu sztywniejszy papier, a nie porządny karton!
Wymyśliłam, że można zatem robić kartki dwuwarstwowe, żeby było sztywniej, ale okazuje się, że przycięcie i pozginanie równiusieńko, żeby ta brama schodziła się, jak należy, i żeby na dodatek ta wzmacniająca okładzina na zewnątrz też ładnie pasowała - jest dość trudne i nie chce mi się, bo ten projekt az tak mnie z nóg nie zwalił. Nauczka - wystrzegać się "okazyjnego" kartonu. Zaś zaćma polegała na tym, że za nic nie mogłam sobie dopasować jednej części do drugiej.
Ale żeby nie było pesymistycznie i ponuro, zrobilam kartke urodzinowa dla Betty oraz kilka ateciakow. I zapisalam sie na tego Flickra, co to mnie zaproszono :D. Z radością przeczytałam też pierwszą opinię, jaką dostałam na swap-bocie - podobało się! Teraz czas spakować torebusie i wysłać je w różne miejsca, np. do Nowej Zelandii, choć T twierdzi, że na taki koniec świata żadna poczta nie dolatuje, nawet gołębia. Może mu się tak zdaje ze względu na żyjące tam NIEloty kiwi? W każdym razie fajnie będzie dostać liścik z takiego miejsca i nawet cieszę się już na znaczek.

A kiedy przyszłam dziś do pracy, na szybie siedziała piękna modliszka.

piątek, 7 września 2007

jesienne przygody

Ateciaki poszły w świat
Wysyłam dziś pierwsze ateciaki – dwa do Szczecina, dwa do Arizony, dwa do Nowego Jorku. T stwierdził wczoraj, że nie do końca rozumie ten sport, ale trudno, może z upływem czasu pogodzi się z faktem, że takie niejako sztuczne tworzenie ruchu pocztowego jest FAJNE. Z rozrzewnieniem wspominam czasy papierowych listów... oraz dzień, kiedy mój adres wydrukowano w „Świecie Młodych” i przyszło chyba ze sto listów :).
Poniższe zdjęcie pokazuje kolejną serię na swap-bota - torebki. Jedna do opery, jedna na babskie spotkanie w Paryżu, jedna na łąkę.

Z rozpędu podkręconego zapałem różnych innych twórczyń, takich jak np. Pasiakowa, wyprodukowałam jeszcze około północy dwie dodatkowe karteczki. Natchnieniem dla niebieskiej były kwiatki, które moja Mama nazywa podróżnikami – takie niebieskie, pełno ich przy drodze. Przypominają mi pogodnie o Polsce, a poza tym mają wspaniały kolor, doskonały na kuchenne ściany: taki francusko-lawendowo-jasnoniebieski, ale nie turkusowy. Dołożyłam srebrne napisy – „chicory” (tak się to w tubylczym kraju zwie) i „traveler” – ku związkowi z Polską.
Potem poszłam za ciosem i powstały jeszcze kwiatki pomarańczowe z hasłem „marigold”. Po czym weszłam do wikipedii, żeby się dowiedzieć, czy po polsku to nagietek, czy aksamitka. Nie może być – i jedno, i drugie! Nie miałam pojęcia, że te dwa kwiatki są ze sobą systematycznie spokrewnione! (Zresztą podróżnik też jest z tej samej rodziny.)

Przygoda z wyjściem z pracy
Wychodzę sobie wczoraj z redakcji na parking, a tu słysze warczenie i brzęczenie. „Oho, klima nam się musiała popsuć, że takie odgłosy wydaje.” Zadzieram głowę – to nie klima, to helikopter! Idę do auta – o, to dwa helikoptery!
Wisiały sobie w sam raz nad naszym parkingiem przez dość długą chwilę, co umożliwiło pstryknięcie fotki. Popędziłam do domu, żeby w wiadomościach o 18:00 dowiedzieć się, jaka była przyczyna tego zainteresowania. Okazało się, że jakieś dziadki emeryty wyjeżdżały z parkingu i prawdopodobnie pomieszał im się gaz z hamulcem – pojechały po krawężnikach, skosem przez ulicę, przez łączkę i chlup do jeziorka. Pozwalam sobie na takie podejście, bo oprócz zdenerwowania nic się dziadkom nie stało – jeziorko było płyciutkie i woda nie zakryła samochodu. Tyle, że stres.

Wpis z wczoraj - jesienne porządki
Porządki robi się zwykle na wiosnę, ale do wiosny mnie moje zasoby prawdopodobnie zawalą. Tak bywa, jeśli się jest chomikiem, a i tak nie stanowię najdrastyczniejszego przypadku, jaki sobie można wyobrazić, bo wyrzucam np. pudełka po produktach spożywczych, słoiki, śmieciową pocztę, część magazynów...
Jest jednak kilka miejsc, w których należałoby posprzątać.
- email w pracy – ponad 5 000 wysłanych wiadomości, część trzeba jeszcze zachować, choć stare, większą część wywalić... Dzisiaj pozbyłam się jakichś 400 mega poczty, ale to dopiero początek. Mam nadzieję, że przynajmiej nie będę dostawała co wieczór wiadomości od serwera, że przekraczam dozwoloną ilość miejsca.
- email domowy – zaczęłam układać wiadomości w folderach, część wyrzucać. Mam jakieś 1500 emaili do przebrnięcia.
- papiery w pracy – stosik do poukładana ma akieś 40-50 cm, gdyby połączyć stertę starszą i młodszą.
- koperty z dyskami z reklamami – mogłabym ułożyć je alfabetycznie. Nietrudno byłoby je opanować – jest ich może setka w trzech grupach.
- pliki na serwerze republiki – kończy się tam już miejsce, a gdybym chciała wystawić coś do sprzedaży na ebayu, to trzeba mieć gdzie składować obrazki. Hm, a może by tak założyć drugie konto...
- pliki na komputerze w pracy – trochę staroci wywalić, trochę wrzucić na dysk, bo jak kiedyś przyjdzie mi się przeprowadzić na nowy, to będzie kłopot.
- pliki na komputerze w domu – też już niewiele miejsca zostało, a siedzi tam kupa staroci pozostałych jeszcze po tym, jak Pisklak niechcący zawiesił dysk, a potem go eksperymentalnie formatował i odformatowywał.
- papiery z poprzedniego roku szkolnego polskich lekcji – pół godzinki i powinno być z głowy.
- sklepy na etsy (ściągnąć to, co jest, bo ruch jest bliski zera absolutnego) oraz na ebayu (wystawić, bo we wrześniu jest za darmo i może do grudnia się zarobi okołoświątecznie jakieś $$).
- zdjęcia na shutter – co obejmuje wystawienie zdjęć z ostatniej wielkiej wyprawy, z wyjazdu zeszłotygodniowego do Wisconsin i jeszcze kilku zaległych wyjść z Marcelim.

Uff. Dziesięć możliwości posprzątania. Będę odnotowywać postęp, a na razie biorę się za te pół metra papierów.

środa, 5 września 2007

wodne kolorki


Oto sporządzone wczoraj ateciaki - te znaczkowe. Akwarelki może płaskie, ale (na razie) lepiej nie umiem. Mam książkę do akwarelowania, ale to jeszcze nie oznacza, że potrafię :)
Na marginesie dodaję zaś nowy dział - instrukcje: inni nazywają to kursami albo tutorialami, a chodzi o przepis na krafta, w tym przypadku na śnieżynki na metalowej płytce.

wtorek, 4 września 2007

sprawozdanie z weekendu

Byliśmy podczas długiego weekendu na wycieczce w Wisconsin - na Washington Island oraz w Green Bay. Wyprawa była długaśna, ale bardzo fajna, z kilkoma przykładami serendipity: najsampierw natknęliśmy się na festiwal latawców na plaży, a potem na największy zegar szafkowy na świecie, stanowiący reklamę producenta takich właśnie czasomierzy.
Na Washington Island płynie się promem. Z wyspowych atrakcji należy koniecznie wspomnieć plażę (Schoolhouse Beach), gdzie nie ma ani ziarenka piasku, tylko same wapieniowe kamyki, takie otoczaki. Podobnież jedna z niewielu takich plaż na całym świecie.
Zwiedziliśmy też muzeum jednego z pionierów, którzy jako pierwsi zasiedlali te tereny, żyjąc w komitywie z Indianami i otaczającą przyrodą. Wleźliśmy na drewnianą wieżę, skąd widać okolicę, w tym część jeziora Michigan. Ach, no i Stavkirke – maleńki drewniany kościółek, zdaje się, że luterański, kopia kościółka stojącego gdzieś w Norwegii. (Cała wyspa w ogóle dość mocno zalatuje Skandynawią.)Następnie wróciliśmy na stały ląd, jako że było już późne popołudnie. Na promie zrobiłam chyba ulubione zdjątko wycieczki:

Kolejną atrakcją miało być oglądanie nadwodnego zachodu słońca z wieży w parku stanowym. Parków takich jest kilka, więc zatrzymaliśmy się w jednym z miasteczek, żeby zasięgnąć języka i przy okazji zobaczyliśmy coś, co w Polsce chyba trudno jest sobie wyobrazić: stojak z rowerami i tabliczką, że można sobie z nich za darmo korzystać. Nikt nie pilnuje, nie wrzuca się kaucji, nie wpisuje się na listę - nie ma nawet napisane, że dwuślad należy po użyciu zwrócić, ale zapewne nie trzeba tego ludziom wyjaśniać. I stały tam trzy całkiem porządne pojazdy!Na zachód słońca nie do końca zdążyliśmy – objechaliśmy bowiem cały park, zanim dostaliśmy się na wieżę, znajdującą się może z kilometr od drogi, tylko przy innym, nieoznaczonym wjeździe na teren Peninsula State Park. Udało się jednak pstryknąć kilka ładnych fotek.

Nocowaliśmy w Sturgeon Bay i tu znów zdumienie: znaleźliśmy motel o przyjemnej cenie, niby zamknięty, ale dzwonimy. Nikt się nie pojawia. Rozglądamy się więc, a tu na stoliku leżą koperty z kluczami i formularzykami. Wypełnia się ów papier, podaje się numer karty kredytowej albo wrzuca gotówkę, bierze się klucz, a kopertę wsuwa się pod drzwi motelowej recepcji. Jeszcześmy się z taką samoobsługą i zaufaniem do klienta nie spotkali! Toż można by nie dość, że się przespać za darmo (nikt chyba niczego nie sprawdzał – rano nasza koperta leżała na podłodze recepcji tak, jak ją zostawiliśmy), to jeszcze wynieść umeblowanie, a przynajmniej telewizor! Fakt, że były to sprzęty raczej przestarzałe, ale zawsze mogące się przydać...
Głównym punktem drugiego dnia wycieczki było muzeum kolejowe w Green Bay, mieście na południowym krańcu zatoki, która oddziela wisconsiński „kciuk” od reszty stanu. Muzeum nie jest zbyt wielkie, ale ma na stanie Big Boya, największą lokomotywę świata – przynajmiej pod niektórymi względami. Z lokomotywami jest bowiem tak, jak z wieżowcami: wypowiedź typu „największy na świecie” trzeba zawsze okrasić wyjaśnieniem, o jakim rankingu jest mowa: najwyższy z iglicą albo bez, największa objętość, liczymy kondygnacje pod poziomem ulicy czy nie itd.Pociągi są bardzo fotogeniczne – stąd aż dwie kolejowe fotki: nasłoneczniony fragment żółtej drezyny oraz model pociągu, który był ładny, ale niestety niefunkcjonalny i się nie przyjął – zbudowano tylko pojedyncze egzemplarze.

I na koniec jeszcze muzealne zielsko. Idzie jesień... W ogóle w Wisconsin jest chyba inna strefa geograficzno-klimatyczna, widać już było żółkniejące drzewa, a gdzieniegdzie nawet czerwone maźgi na liściach.

Teraz jeszcze słów kilka o działaniach artystycznych. Pomalowałam akrylówkami przedmioty z masy solnej, tylko jeszcze muszę wyczaić jakiś sposób ostatecznego polakierowania „na błyszcząco”. Najbardziej podoba mi się ryba w chłodnych kolorach i z delikatną pozłotką.
Następnie mamy galopujący kicz, czyli kwiatysie w złotej ramce; malowane (i lepione) jako pierwsze, więc bez żadnych wodotrysków. Jest jeszcze kot, ale na razie nic nie widzi; czekam do wieczora, aż wyschnie malowanie i wtedy dostanie jakieś oczęta i uśmiech, bo uśmiech na kocie jest konieczny.
Zrobiłam też cztery ateciaki do wymiany na temat znaczków pocztowych, ale potem doczytałam, że chyba nie takie miały być – należało raczej domalować otoczenie znaczka. Na samym końcu są więc bazgrołki do pomalowania akwarelami: widok z balkonu i widok Szczecina... chyba z jakiegoś bocianiego gniazda :).