Pokazywanie postów oznaczonych etykietą izrael. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą izrael. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 8 lutego 2016
15:84. lawenda na jesień
Jaka jesień - mógłby ktoś zapytać, skoro jeszcze nawet do wiosny kawał drogi? Ano - planowanie.
Kończę właśnie projekt słupkowy, który pod koniec sprawił niespodzianki i przyprawił mnie o rozterki. Wszystko szło pięknie i zgodnie z planem: odmalowałam podstawy na śliczny miedziany kolor. Oczyściłam i pomalowałam na srebrno główki (po odderwaniu ich od słupków, bo i tak się słabo trzymały).
Naciupałam kwadracików z grubachnej tektury, pomalowałam 2x gesso, 3x srebrną akrylówką. Odmalowałam na srebrno większe haczyki, dorobiłam może z dziesięć brakujących. Okleiłam górne części słupków srebrną folią samoprzylepną, powkręcałam haczyki mniejsze (też trzeba było kilka dokupić).
Wszystkie części w postaci osobnej wyglądały dobrze. Kiedy jednak w zeszłą niedzielę T zabrał się do przytwierdzania główek do słupków, wylazły niedostrzeżone do tej pory nieregularności. Główki składają się z dwóch warstw drewienek - niekoniecznie sklejonych równolegle. Ba, nawet nie wszystkie są równo wycięte!
Podwójne słupki narożne dosłownie spędziły mi sen z oczu - tak się przejęłam ich krzywością i niemożliwością naprostowania, że nie mogłam spać (i oglądałam jeden za drugim odcinki "Doc Martin").
Kiedy zaś wczoraj zabrałam się za najostatniejszy etap - naklejanie kwadracików na główki - krzywość wszystkiego już mnie tak nie zaskakiwała; lepiłam te plasterki tak, żeby optycznie wyszło jak najlepiej, to znaczy żeby ustawione w rzędzie słupki, oglądane głównie z góry i po skosie z boków, były w jednej linii.
Wyjaśniło się przy tym, dlaczego i w poprzednim wcieleniu słupki miały kwadraciki ponaklejane krzywo - zapewne z tego samego powodu.
I w ten sposób sprawdziło się to, co mówił - zdaje się - Ronald Reagan o remoncie kuchni: zabiera zawsze więcej czasu, niż się wydaje na początku. Słupki też mnie tak załatwiły, ale jestem już naprawdę na finiszu. Uff.
Trzeba je czym prędzej kończyć, bo czeka już następne zadanie, tekstowe. Przejrzałam je i już widzę potencjał do zakopania się w szczegóły :) Co się zaś tyczy lawendy - to zadanie na jesień i być może na za rok, wsparcie kraftowe bridal shower i wesela córki przyjaciół, właśnie w kolorze lawendy i w tematyce francusko-paryskiej.
Never a dull moment, jak mawiają tubylcy :)
czwartek, 14 stycznia 2016
15:76. kolejna przygoda z Przybytkiem
Przygody z Przybytkiem były już dwie, a nawet trzy (albo jedna z nich w dwóch kopiach). Prawie trzy lata temu byliśmy w Timnie na południu Izraela, gdzie znajduje się replika struktury w skali 1:1. W zeszłym roku to miejsce też znalazło się w programie wycieczki i chociaż za pierwszym razem dokonaliśmy dość szczegółowego oglądu, to i teraz dowiedzieliśmy się kilku ciekawostek - jak choćby takiej, że ówczesne kadzielnice wcale nie wyglądały tak jak dzisiejsze, tylko raczej przypominały łopatki.
Przygoda druga to maj 2014 r. - montowanie modelu na szkółkę niedzielną, z zestawu zamówionego w internecie. Pamiętam moment, kiedy z pudełka wysypała się mnogość plastikowych elemencików i na chwilę przestraszyła mnie ilość pracy oraz małość tych części :) Poszło jednak lepiej, niż się spodziewałam.
Przygoda trzecia zaczęła się jakiś miesiąc temu, kiedy znajomy przyniósł mi niewielką pasiastą torbkę i zapytał, czy miałabym czas i chęć wziąć udział w renowacji modelu, który docelowo ma być zainstalowany w Tamar, parku biblijnym w Izraelu, trochę na południe od Morza Martwego.
Z torby wyciągnął dwa przykładowe słupki - bez główek, które odpadły, z brakującym haczykiem, z potarganym sreberkiem na szczycie drewnianej części. Renowacja miała polegać na odmalowaniu niektórych części i zrobieniu na nowo innych. Sam drewniany słupek i ciężka, odlana z metalu podstawa (zdaje się, że z mosiądzu) zostają, tylko miedzianość podstawy trzeba ożywić nową warstwą farby.
Takoż i odnowiłam jedną kolumienkę - odmalowałam, okleiłam nową srebrzystą taśmą, zrobiłam nowy kwadrat na sam szczyt.
W zeszłą niedzielę dostałam dwa pudła słupków, czyli wszystkie sześćdziesiąt :)
W tym tygodniu zajmuję się głównie destrukcją - zdejmuję główki, zrywam tekturowy kwadrat, szlifuję lekko papierem ściernym i usuwam również okleinę u szczytu słupka.
Naciachałam też sobie kwadratów - czekają właśnie na gruntowanie za pomocą gesso, a potem będą malowane na srebrno.
Przeprowadziłam też eksperyment - Zleceniodawca obawiał się trochę, czy ta srebrna taśma (a właściwie klej na jej spodzie) wytrzyma pustynne upały, i to w skrzyni z pleksi. Wygląda na to, że owszem - zrobiłam pseudo-słupek z patyczków, okleiłam, włożyłam do tostera...
...i taśma się trochę rozkleiła, ale dopiero w takiej temperaturze, która spowodowała roztopienie się jej części spodniej, bliższej tosterowej spirali. (Wypróbowałam też oklejanie patyczka okrągłego, który w zestawie nie występuje, ale im więcej danych, tym lepiej.)
Kilka następnych tygodni będzie więc czasem bliskiej przyjaźni z papierem ściernym i pędzlami. Oraz z pistoletem do gwoździ - bo całe szczęście, że jest T, który wymyślił, w jaki sposób przytwierdzić bardzo porządnie główki do kolumn.
Na koniec jeszcze kilka linków o Tamar: wiki o sąsiadującym z parkiem miasteczku; relacja osobista pewnego podróżnika; filmik na Tubce; artykuł w Jerusalem Post.
wtorek, 23 grudnia 2014
15:17. o następnej wyprawie myśląc
Przyszedł wczoraj plan wycieczki w Izraelu, co oznacza, że i my możemy zacząć konkretniejsze myślenie (i zamieścić je w nowym linku po prawej stronie).
Największa rozkminka dotyczy ewentualnej wizyty w Jordanii, która poprzedzałaby Izrael. Leciałoby się do Ammanu, pożyczało pojazd, zasuwało na południe przez Górę Nebo, patrząc jak Mojżesz na Ziemię Obiecaną...
...zahaczało o zamki krzyżowców...
...i na wielki finał lądowało w Petrze.
Następnie powrót do Ammanu, autobus albo inny pojazd na granicę z Izraelem na moście Husajna/Allenbyego, przejście na piechty (inaczej się ponoć nie da), wsiad do autobusu izraelskiego i przejazd do Jerozolimy, gdzie dołączylibyśmy do grupy.
Tyle, że trochę rosną koszty, no i wydłuża się o kilka dni urlop. I w ogóle znów wypchnięcie się poza granice tego, z czym człowiek jest względnie obeznany. Ale był czas, że i samodzielna wyprawa do Ejlatu czy na Negew wydawała się kosmosem. Albo północna Alaska, albo Belize i Gwatemala.
Oznacza to również, że mam niecałe cztery miesiące na upchnięcie w rozumie jak największej ilości hebrajskiego. Wbiłam wczoraj widelec w czasowniki - na razie sześć bardzo podstawowych (i pewnie prostych). Widzę w odmianach pewne cechy wspólne, ale nie obędzie się bez zakucia na pamięć poszczególnych form. Wydrukowałam też sobie tabelki z zaimkami dzierżawczymi, czyli właściwie z sufiksami, bo dokleja się je na końcu wyrazów. No i jest ich cała gromada, można zapomnieć o prostocie typu my, your, his, her itd. Bardziej jak we francuskim.
Mam jednak wrażenie, że jestem już na etapie, kiedy istnieją pewne fundamenty i do nich przyczepia się nowe cegiełki. Baaardzo to trudne, ale zarazem ciekawe - dostałam dziś kartkę świąteczną po hiszpańsku, trrrrt, przeczytałam paragraf życzeń i właściwie zrozumiałam, było jedno słowo zupełnie mi nie znane. Kiedy jednak próbuję czytać hebrajskie wpisy Benjamina N. na FB - oj wej, jak po grudzie. Odcyfrowanie literek nie jest problemem, ale rozpoznanie, jakie by mogły przedstawiać słowo, to wielkie wyzwanie. Po prostu się słów nie zna.
Ale kiedy się jednak znajdzie jakiś znany wyraz - o, radości! I nadziejo :) Marzy mi się, żeby w kwietniu chociaż jedną, jedynusią rozmowę odbyć w tubylczym języku - dopytać się o cenę czy coś. Może, może, kto wie...
Największa rozkminka dotyczy ewentualnej wizyty w Jordanii, która poprzedzałaby Izrael. Leciałoby się do Ammanu, pożyczało pojazd, zasuwało na południe przez Górę Nebo, patrząc jak Mojżesz na Ziemię Obiecaną...
![]() |
Źródło |
...zahaczało o zamki krzyżowców...
![]() |
Źródło |
...i na wielki finał lądowało w Petrze.
![]() |
Źródło |
Następnie powrót do Ammanu, autobus albo inny pojazd na granicę z Izraelem na moście Husajna/Allenbyego, przejście na piechty (inaczej się ponoć nie da), wsiad do autobusu izraelskiego i przejazd do Jerozolimy, gdzie dołączylibyśmy do grupy.
Tyle, że trochę rosną koszty, no i wydłuża się o kilka dni urlop. I w ogóle znów wypchnięcie się poza granice tego, z czym człowiek jest względnie obeznany. Ale był czas, że i samodzielna wyprawa do Ejlatu czy na Negew wydawała się kosmosem. Albo północna Alaska, albo Belize i Gwatemala.
Oznacza to również, że mam niecałe cztery miesiące na upchnięcie w rozumie jak największej ilości hebrajskiego. Wbiłam wczoraj widelec w czasowniki - na razie sześć bardzo podstawowych (i pewnie prostych). Widzę w odmianach pewne cechy wspólne, ale nie obędzie się bez zakucia na pamięć poszczególnych form. Wydrukowałam też sobie tabelki z zaimkami dzierżawczymi, czyli właściwie z sufiksami, bo dokleja się je na końcu wyrazów. No i jest ich cała gromada, można zapomnieć o prostocie typu my, your, his, her itd. Bardziej jak we francuskim.
Mam jednak wrażenie, że jestem już na etapie, kiedy istnieją pewne fundamenty i do nich przyczepia się nowe cegiełki. Baaardzo to trudne, ale zarazem ciekawe - dostałam dziś kartkę świąteczną po hiszpańsku, trrrrt, przeczytałam paragraf życzeń i właściwie zrozumiałam, było jedno słowo zupełnie mi nie znane. Kiedy jednak próbuję czytać hebrajskie wpisy Benjamina N. na FB - oj wej, jak po grudzie. Odcyfrowanie literek nie jest problemem, ale rozpoznanie, jakie by mogły przedstawiać słowo, to wielkie wyzwanie. Po prostu się słów nie zna.
Ale kiedy się jednak znajdzie jakiś znany wyraz - o, radości! I nadziejo :) Marzy mi się, żeby w kwietniu chociaż jedną, jedynusią rozmowę odbyć w tubylczym języku - dopytać się o cenę czy coś. Może, może, kto wie...
wtorek, 22 lipca 2014
14:80. wspomnienie z Izraela
Dostałam dziś rano do przetłumaczenia list z Izraela. Tysiąc słów napisanych przy dźwiękach syren ostrzegających o rakietach przez ludzi, których dzieci i wnuki zostały zmobilizowane do obrony kraju. Trudno cokolwiek o tym powiedzieć, bo wszystko wypadnie albo patetycznie, albo w ogóle nie będzie przystawało do sytuacji. Nie znam osobiście autorów, ale to przyjaciele przyjaciela, więc niemal na wyciągnięcie ręki. A że mentalnie siedzę od miesięcy na Bliskim Wschodzie, tekst przeorał mi duszę.
Przypominam sobie, jak jechaliśmy do Izraela z oczekiwaniem piękna, historii, zabytków, jakiejś może nostalgii. Czegoś takiego, jak wybrzeże w Ejlacie czy widoku znad Jeziora Galilejskiego na górę Hermon.
Zdumiała nas jednak wielka ilość żołnierzy - podróżowaliśmy z nimi autobusem do Beer Szewy wyobrażając sobie, że to musi być jakiś specjalny zjazd... a to raczej norma. Nie pamiętam zbyt wiele, bo od kilkudziesięciu godzin trwał nasz osobisty "przerzut" na trasie Chicago-Stambuł-Tel Awiw-Beer Szewa - Ejlat i szybciutko zmorzył mnie sen. Jednak podróż transportem publicznym, gdzie cywile i wojsko przemieszani są mniej więcej w proporcjach 50/50 robi niesamowite wrażenie, jeśli się nie jest ani trochę przyzwyczajonym do widoku mundurów, a szczególnie broni.
A potem zaplątaliśmy się raczej niechcący w zasieki na granicy z Egiptem i ponownie poczuliśmy, że druty kolczaste, wojskowe posterunki i punkty kontrolne naprawdę istnieją.
Przypominam sobie, jak jechaliśmy do Izraela z oczekiwaniem piękna, historii, zabytków, jakiejś może nostalgii. Czegoś takiego, jak wybrzeże w Ejlacie czy widoku znad Jeziora Galilejskiego na górę Hermon.
Zdumiała nas jednak wielka ilość żołnierzy - podróżowaliśmy z nimi autobusem do Beer Szewy wyobrażając sobie, że to musi być jakiś specjalny zjazd... a to raczej norma. Nie pamiętam zbyt wiele, bo od kilkudziesięciu godzin trwał nasz osobisty "przerzut" na trasie Chicago-Stambuł-Tel Awiw-Beer Szewa - Ejlat i szybciutko zmorzył mnie sen. Jednak podróż transportem publicznym, gdzie cywile i wojsko przemieszani są mniej więcej w proporcjach 50/50 robi niesamowite wrażenie, jeśli się nie jest ani trochę przyzwyczajonym do widoku mundurów, a szczególnie broni.
A potem zaplątaliśmy się raczej niechcący w zasieki na granicy z Egiptem i ponownie poczuliśmy, że druty kolczaste, wojskowe posterunki i punkty kontrolne naprawdę istnieją.
Paradoksalnie - w kraju, gdzie szalom to pewnie jedno z najczęściej wypowiadanych słów, pokój jest o wiele mniej oczywistym dobrem niż u nas.
piątek, 23 maja 2014
czwartek, 22 maja 2014
środa, 7 maja 2014
14:43. אֲשְׁקֶלוֹן, czyli już zaczynają się schody
Wbiłam dziś widelec w pierwszą stronę Książki. Od razu pojawiły się wyzwania w postaci nazw geograficznych. Ashkelon to będzie Aszkalon czy Aszkelon? Kojarzy mi się z historią Samsona i raczej z Aszkalon. W Księdze Sędziów Biblia Gdańska i Warszawska używają Aszkalon, Biblia Tysiąclecia - Aszkelon.
Przyjmuję na razie strategię, że ponieważ tekst jest bardziej polityczno-historyczny niż religijny (chociaż na tejże pierwszej stronie pojawia się już patriarcha Abraham), to większą moc w głosowaniu będzie miała wikipedia, bo tam też raczej znajdzie się bardziej współczesne odpowiedniki.
Wiki mówi Aszkelon. Problem rozwiązany, ale zaraz pojawia się następny: czy to się odmienia? Czy mam napisać społeczność żydowska w Aszkalon, czy w Aszkalonie?
Czytam artykuł w wiki - tam się odmienia. Wygląda na to, że większość nazw się będzie odmieniała - w Jaffie, w Hebronie itp. (Ale czy będzie w Betlejemie, czy w Betlejem? Tu jakoś naturalniej brzmi w Betlejem; w Betlejemie zalatuje staropolszczyzną.)
Tu przypomina mi się pewien korespondent radiowy, jeszcze z Polski, który uparcie meldował, że coś tam stało się w Pasadena. Zawsze mi to trzeszczało w uszach, bo wolałabym powiedzieć w Pasadenie - to słowo jakoś tak "polsko" wygląda i chyba jednak prosi się o odmianę.
Co to będzie, co to będzie... dopiero pierwsza strona, a gdzie terytoria mandatowe, wojny sześciodniowe i rezolucje Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych :)
Przyjmuję na razie strategię, że ponieważ tekst jest bardziej polityczno-historyczny niż religijny (chociaż na tejże pierwszej stronie pojawia się już patriarcha Abraham), to większą moc w głosowaniu będzie miała wikipedia, bo tam też raczej znajdzie się bardziej współczesne odpowiedniki.
Wiki mówi Aszkelon. Problem rozwiązany, ale zaraz pojawia się następny: czy to się odmienia? Czy mam napisać społeczność żydowska w Aszkalon, czy w Aszkalonie?
Czytam artykuł w wiki - tam się odmienia. Wygląda na to, że większość nazw się będzie odmieniała - w Jaffie, w Hebronie itp. (Ale czy będzie w Betlejemie, czy w Betlejem? Tu jakoś naturalniej brzmi w Betlejem; w Betlejemie zalatuje staropolszczyzną.)
Tu przypomina mi się pewien korespondent radiowy, jeszcze z Polski, który uparcie meldował, że coś tam stało się w Pasadena. Zawsze mi to trzeszczało w uszach, bo wolałabym powiedzieć w Pasadenie - to słowo jakoś tak "polsko" wygląda i chyba jednak prosi się o odmianę.
Co to będzie, co to będzie... dopiero pierwsza strona, a gdzie terytoria mandatowe, wojny sześciodniowe i rezolucje Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych :)
wtorek, 6 maja 2014
14:42. יום העצמאות
Jom Ha'acmaut - izraelski Dzień Niepodległości.
Świętuję za pomocą podpisania kontraktu na tłumaczenie książki o konflikcie arabsko-izraelskim. Zapowiada się czas intensywny, ale i ciekawy. Termin wykonania zadania - 1 października.
Samej sobie mówię בהצלחה behaclacha - powodzenia :)
Świętuję za pomocą podpisania kontraktu na tłumaczenie książki o konflikcie arabsko-izraelskim. Zapowiada się czas intensywny, ale i ciekawy. Termin wykonania zadania - 1 października.
Samej sobie mówię בהצלחה behaclacha - powodzenia :)
piątek, 2 maja 2014
14:40. na szybko
Na szybko, bo tyyyle wszystkiego w życiu do zrobienia :) Ale.. gdyby to wszystko znikło? Oj, nie byłoby dobrze!
Przebijam się przez siódmy tydzień wykładów o Bliskim Wschodzie. Jeszcze ósmy i dziewiąty, potem egzamin - i z głowy. Zaraz potem są na Courserze następne zajęcia, które by mnie interesowały, ale nie zamierzam się na nie zapisywać, bo trzeba przekierować wykorzystanie czasu w inne kanały. Dopiero w październiku wbijam widelec w Upadek i powstanie Jerozolimy - czyli czasy niewoli babilońskiej, zdaje się, że w szerokim ujęciu geograficznym i czasowym.
Ale widzę, że jest postęp. Nazwy krajów Bliskiego Wschodu od razu lądują w moim mózgu na mapie. Sunnici i szyici przestali być wielką tajemnicą (a jeszcze doszedł wahhabizm). Porozumienie między Fatah i Hamasem to już nie puste słowa, a wspomniana też gdzieś w bieżących wiadomościach umowa Sykes-Picot też wiąże się z jakimś okresem czasu i ogólną tematyką (nie żebym pamiętała wszystkie szczegóły, zaś bez przesady :)
Materiału do ogarnięcia jest masa, ale przynajmniej jestem w stanie przyswoić jakieś tendencje, pojęcia, nieco nazwisk (chociaż te arabskie tasiemce są nie do spamiętania). Kto by pomyślał np. w czasach licealnych, że kiedyś będę się dobrowolnie zapisywać na naukę historii, skoro wtedy był to największy szkolny koszmar :)
W ramach odskoczni ułożyłam sobie na biurku collage - bo czemu nie.
I jeszcze zrzut ekranu z fejsbuka - bo mnie rozbawiło sąsiedztwo dwóch pustyń na mojej ścianie:
Przebijam się przez siódmy tydzień wykładów o Bliskim Wschodzie. Jeszcze ósmy i dziewiąty, potem egzamin - i z głowy. Zaraz potem są na Courserze następne zajęcia, które by mnie interesowały, ale nie zamierzam się na nie zapisywać, bo trzeba przekierować wykorzystanie czasu w inne kanały. Dopiero w październiku wbijam widelec w Upadek i powstanie Jerozolimy - czyli czasy niewoli babilońskiej, zdaje się, że w szerokim ujęciu geograficznym i czasowym.
Ale widzę, że jest postęp. Nazwy krajów Bliskiego Wschodu od razu lądują w moim mózgu na mapie. Sunnici i szyici przestali być wielką tajemnicą (a jeszcze doszedł wahhabizm). Porozumienie między Fatah i Hamasem to już nie puste słowa, a wspomniana też gdzieś w bieżących wiadomościach umowa Sykes-Picot też wiąże się z jakimś okresem czasu i ogólną tematyką (nie żebym pamiętała wszystkie szczegóły, zaś bez przesady :)
Materiału do ogarnięcia jest masa, ale przynajmniej jestem w stanie przyswoić jakieś tendencje, pojęcia, nieco nazwisk (chociaż te arabskie tasiemce są nie do spamiętania). Kto by pomyślał np. w czasach licealnych, że kiedyś będę się dobrowolnie zapisywać na naukę historii, skoro wtedy był to największy szkolny koszmar :)
W ramach odskoczni ułożyłam sobie na biurku collage - bo czemu nie.
I jeszcze zrzut ekranu z fejsbuka - bo mnie rozbawiło sąsiedztwo dwóch pustyń na mojej ścianie:
Labels:
art journal,
brzecze sobie,
izrael,
papierrr,
szkola
piątek, 21 czerwca 2013
1341. שַׁבָּת שָׁלוֹם
W tym tygodniu chyba nastąpił mały przełom w hebrajskim. Pamiętam, jak swego czasu T co jakiś czas oznajmiał o takim przełomie w angielskim - że nagle jakoś tak skokowo coś się robi łatwiejsze, bardziej zrozumiałe. Trochę osobliwe zjawisko, człowiek jak w kamieniołomie mozolnie wyciupuje w mózgu nowe słówka, nowe regułki, a potem nagle trrrach i osuwa się całe zbocze, odsłaniając nowy widok.
Oczywiście nie oznacza to żadnej biegłości czy zaawansowania - nic z tych rzeczy! Gramatyka ledwo-ledwo poskrobana, milion słówek do nauczenia, a jeszcze tu hebrajski współczesny, a tam starodawny, biblijny... a jednak: przełom polega chyba na tym, że nie muszę się zastanawiać osobno nad każdą literką, tylko już w miarę łatwo kojarzą się same i główkowanie można przenieść na ciut dalszy etap.
Nagrało się też już conieco słówek - trudno mi ocenić ile, kilkadziesiat może? Może na upartego dojechałabym do setki? I tak sobie dziś czytam Hebrew for Christians na fejsie, a tam wzmianka o prawdziwym krzewie winnym i właśnie to wyrażenie napisane po hebrajsku. Ha, przypominam sobie z błogosławieństwa Baruch ata Adonai odnoszącego się do wina, że to hagafen (albo coś podobnego), a prawdziwy zapewne będzie miało coś wspólnego z emet - no jest, amitit!
Niewykluczone, że przełom miał miejsce wczoraj wieczorem. Oglądałam sobie po raz pierwszy webinar z eTeacher Hebrew. Co tydzień rozmawiają sobie tam na różne tematy - wczoraj było o 17 tammuz, początku smutnego wspominania różnych tragedii narodowych, które przypadły akurat w tym okresie, choć w zupełnie różnych punktach historii: Mojżesz rozbił pierwsze tablice z przykazaniami, przerwano codzienne ofiary w świątyni tuż przed niewolą babilońską, Rzymianie przedostali się przez mury Jerozolimy i spalili zwój Tory oraz postawili w świątyni posąg innego boga.
Zaczęło się od analizy kilku wersetów, a potem były różne zdania, tłumaczone w te i we wte przy pomocy uczestników, była nauka piosenki, były różne rozmowy i wyjaśnienia poboczne. Fantastyczna sprawa! Chyba tak właśnie będę spędzać czwartkowe wieczory :)
Ale jeszcze o tych słówkowych skojarzeniach i o tym, że przy nauce języka obcego człowiek wie czasem więcej, niż mu się zdaje. Pani wyjaśniała słówka i dla własnej zachęty spiszę tu sobie, co "dzwoniło", bo już się gdzieś napotkało:
Oczywiście nie oznacza to żadnej biegłości czy zaawansowania - nic z tych rzeczy! Gramatyka ledwo-ledwo poskrobana, milion słówek do nauczenia, a jeszcze tu hebrajski współczesny, a tam starodawny, biblijny... a jednak: przełom polega chyba na tym, że nie muszę się zastanawiać osobno nad każdą literką, tylko już w miarę łatwo kojarzą się same i główkowanie można przenieść na ciut dalszy etap.
Nagrało się też już conieco słówek - trudno mi ocenić ile, kilkadziesiat może? Może na upartego dojechałabym do setki? I tak sobie dziś czytam Hebrew for Christians na fejsie, a tam wzmianka o prawdziwym krzewie winnym i właśnie to wyrażenie napisane po hebrajsku. Ha, przypominam sobie z błogosławieństwa Baruch ata Adonai odnoszącego się do wina, że to hagafen (albo coś podobnego), a prawdziwy zapewne będzie miało coś wspólnego z emet - no jest, amitit!
Niewykluczone, że przełom miał miejsce wczoraj wieczorem. Oglądałam sobie po raz pierwszy webinar z eTeacher Hebrew. Co tydzień rozmawiają sobie tam na różne tematy - wczoraj było o 17 tammuz, początku smutnego wspominania różnych tragedii narodowych, które przypadły akurat w tym okresie, choć w zupełnie różnych punktach historii: Mojżesz rozbił pierwsze tablice z przykazaniami, przerwano codzienne ofiary w świątyni tuż przed niewolą babilońską, Rzymianie przedostali się przez mury Jerozolimy i spalili zwój Tory oraz postawili w świątyni posąg innego boga.
Zaczęło się od analizy kilku wersetów, a potem były różne zdania, tłumaczone w te i we wte przy pomocy uczestników, była nauka piosenki, były różne rozmowy i wyjaśnienia poboczne. Fantastyczna sprawa! Chyba tak właśnie będę spędzać czwartkowe wieczory :)
Ale jeszcze o tych słówkowych skojarzeniach i o tym, że przy nauce języka obcego człowiek wie czasem więcej, niż mu się zdaje. Pani wyjaśniała słówka i dla własnej zachęty spiszę tu sobie, co "dzwoniło", bo już się gdzieś napotkało:
- tammuz - nazwa miesiąca
- jechudi - żydowski
- jom - dzień (od jom kippur)
- szawuot - tygodnie (sof szawua - weekend :) od sofit - kilku liter, które na końcu wyrazu pisze się inaczej, niż w środku)
- korban - ofiara
- jeruszalaim :)
- sefer - zwój, księga (+ bejt sefer - dom księgi = szkoła; bejt lechem = dom chleba = Betlejem)
- nisraf - spalić - seraf/serafim - dosłownie płonący
- tfila - modlitwa - od frędzelków tefilim
- slichot - nie wiem dokładnie, ale będzie coś od żałowania (slicha = przepraszam)
- nimszach - świt - od szachor, czarny, bo podnosi się nocna ciemność (pani tak wyjaśniła)
- awinu - nasz ojcze - od abba
- malkenu - nasz królu - od melech - król w błogosławieństwie zawierającym "Melech ha-olam", Władca Wszechświata, oraz Melchi-tzedek, król-sprawiedliwość
- szemma - słuchaj, jak w szemma Israel
Kiedy zaczynałam się uczyć, największym problemem było poczucie, że nie mam do czego przyczepiać tych nowych informacji. W przypadku takiego hiszpańskiego czy francuskiego po pierwsze zna się już alfabet (kawał roboty z głowy), zna się podobne słowa w różnych innych językach. A w hebrajskim zaczynamy pracę w kamieniołomie od zera! Przynajmniej tak się wydaje, bo nie potrafi się jeszcze kojarzyć z mimo wszystko znanymi już słowami, jak właśnie serafin, jom czy Melchizedek.
Może to druga część mojego małego przełomu - odkorkowała się trochę umiejętność kojarzenia oraz powstał mały fundamencik, na którym można stawiać dalsze klocki.
Jednym słowem - jest nadzieja :) Uśmiecham się szeroko, że właśnie tak będzie można radośnie zacząć dzisiejszy sabat.
שַׁבָּת שָׁלוֹם Szabat szalom!
Może to druga część mojego małego przełomu - odkorkowała się trochę umiejętność kojarzenia oraz powstał mały fundamencik, na którym można stawiać dalsze klocki.
Jednym słowem - jest nadzieja :) Uśmiecham się szeroko, że właśnie tak będzie można radośnie zacząć dzisiejszy sabat.
שַׁבָּת שָׁלוֹם Szabat szalom!
![]() |
Widok z Masady na Morze Martwe (oraz kolejkę linową, wężowatą ścieżkę do twierdzy i centrum dla zwiedzających). |
PS. Z doszukiwaniem się połączeń i korzeni wyrazów trzeba jednak troszkę uważać - kiedyś pewna znajoma ucząca się polskiego podzieliła sobie śrubokręt na śrub+okręt i medytowała, co to narzędzie może mieć wspólnego ze statkami :)
wtorek, 10 kwietnia 2012
1120. bez mapy ani rusz
Ostatnio nie ma chyba dnia, żebym nie oglądała jakiejś mapy - a to w podróżnym Gromadzienniku, a to w google.maps, a to jakieś papierowe. Czyż nie jest to piękne, że wszelakie mapy są tak łatwo dostępne? Żeby tak była mapa życia gdzieś na jakimś serwerze, załadowałoby się ją i jazda, nie trzeba by było podejmować niepewnych decyzji.
Przypomina mi się ogromniasta mapa Polski z dzieciństwa, nie pamiętam, ile na niej było województw, bo tyle razy się to zmieniało... Mapa składała sie z czterech płacht i właściwie nie mieściła się w całości ani na stole, ani na wolnej przestrzeni podłogowej; rozkładało sie zwykle tylko ten kwadrant, który akurat był potrzebny. Taki na przykład Białystok wydawał się niesamowicie odległy, taaaaki kawał papieru dzielił nas od tamtych stron!
Mapy i atlasy były wtedy bardzo cenne; pamiętam też, ile było kombinacji, żeby zdobyć do szkoły najzwyklejszy atlas świata albo atlas historyczny, co jeszcze bardziej podkręcało magiczność map i odległych światów.
Stawia mi to przed oczami jeszcze jedno wydawnictwo zapamiętane z dzieciństwa - mały, a grubawy atlas świata, którego właścicielami byli siostra ze szwagrem. Ależ fajnie było sobie oglądać kolorowe mapki! Co więcej, atlas ów miał jeszcze dwie dodatkowe sekcje, bardzo ciekawe - flagi wszystkich państw oraz... mapę Księżyca. Wtedy właśnie dowiedziałam się o istnieniu księżycowych mórz.
Mapkowo jest również w kwietniu u Craftypantek: rzuciłyśmy sobie wyzwanie polegające na szukaniu mapek w otoczeniu: na opakowaniach, na ulicach, gdziekolwiek. Potem z tej mapki tworzymy COŚ. Dla mnie osobiście jest to nie lada zagwózdka, bo o ile mapkę sobie potrafię naszkicować, to potem tworzenie według niej jest stąpaniem po nader grząskim gruncie!
Natchnienie znalazłam w dość oczobipnym (zapewne podkręcanym w Photoshopie) zdjęciu Chicago od strony Jeziora Michigan; dorzuciłam do niego księżyc, bo przecież księżyc nad miastem może być? Następnie obróciłam... i powstała strona do art journala o pierwszych krokach w nauce hebrajskiego:
Hebrajskie literki to dwa pierwsze wersety z Księgi Genesis: "Na początku stworzył Bóg...". W drugim wersecie pojawia się zestaw dwóch słów, tohu vabohu (תֹ֙הוּ֙ וָבֹ֔הוּ), które oprócz tego, że fajnie brzmią, przedstawiają stan naszej planety zanim pojawiło się światło; tłumaczy się je zwykle tak, że ziemia była bezkształtna i pusta. Takoż i wygląda na razie teren mojego rozumu przeznaczony na hebrajski, ale kto wie, może jesteśmy już blisko pojawienia się promyczka światła :)
Zapraszam do wzięcia udziału w wyzwaniu - szukamy sobie mapki, albo też palety kolorystycznej i na ich podstawie montujemy kartkę, stronę w żurnalu czy inszą pracę. Dzieła naszego zespołu można pooglądać TU i TU; na początku trochę miałyśmy kłopot z ugryzieniem tematu, ale jak już ruszyło z kopyta, to zasypałyśmy się pracami i trzeba je pokazywać w odcinkach :)
Przypomina mi się ogromniasta mapa Polski z dzieciństwa, nie pamiętam, ile na niej było województw, bo tyle razy się to zmieniało... Mapa składała sie z czterech płacht i właściwie nie mieściła się w całości ani na stole, ani na wolnej przestrzeni podłogowej; rozkładało sie zwykle tylko ten kwadrant, który akurat był potrzebny. Taki na przykład Białystok wydawał się niesamowicie odległy, taaaaki kawał papieru dzielił nas od tamtych stron!
Mapy i atlasy były wtedy bardzo cenne; pamiętam też, ile było kombinacji, żeby zdobyć do szkoły najzwyklejszy atlas świata albo atlas historyczny, co jeszcze bardziej podkręcało magiczność map i odległych światów.
Stawia mi to przed oczami jeszcze jedno wydawnictwo zapamiętane z dzieciństwa - mały, a grubawy atlas świata, którego właścicielami byli siostra ze szwagrem. Ależ fajnie było sobie oglądać kolorowe mapki! Co więcej, atlas ów miał jeszcze dwie dodatkowe sekcje, bardzo ciekawe - flagi wszystkich państw oraz... mapę Księżyca. Wtedy właśnie dowiedziałam się o istnieniu księżycowych mórz.
Mapkowo jest również w kwietniu u Craftypantek: rzuciłyśmy sobie wyzwanie polegające na szukaniu mapek w otoczeniu: na opakowaniach, na ulicach, gdziekolwiek. Potem z tej mapki tworzymy COŚ. Dla mnie osobiście jest to nie lada zagwózdka, bo o ile mapkę sobie potrafię naszkicować, to potem tworzenie według niej jest stąpaniem po nader grząskim gruncie!
Natchnienie znalazłam w dość oczobipnym (zapewne podkręcanym w Photoshopie) zdjęciu Chicago od strony Jeziora Michigan; dorzuciłam do niego księżyc, bo przecież księżyc nad miastem może być? Następnie obróciłam... i powstała strona do art journala o pierwszych krokach w nauce hebrajskiego:
Hebrajskie literki to dwa pierwsze wersety z Księgi Genesis: "Na początku stworzył Bóg...". W drugim wersecie pojawia się zestaw dwóch słów, tohu vabohu (תֹ֙הוּ֙ וָבֹ֔הוּ), które oprócz tego, że fajnie brzmią, przedstawiają stan naszej planety zanim pojawiło się światło; tłumaczy się je zwykle tak, że ziemia była bezkształtna i pusta. Takoż i wygląda na razie teren mojego rozumu przeznaczony na hebrajski, ale kto wie, może jesteśmy już blisko pojawienia się promyczka światła :)
Zapraszam do wzięcia udziału w wyzwaniu - szukamy sobie mapki, albo też palety kolorystycznej i na ich podstawie montujemy kartkę, stronę w żurnalu czy inszą pracę. Dzieła naszego zespołu można pooglądać TU i TU; na początku trochę miałyśmy kłopot z ugryzieniem tematu, ale jak już ruszyło z kopyta, to zasypałyśmy się pracami i trzeba je pokazywać w odcinkach :)
Labels:
art journal,
craftypantki,
iwrit,
izrael,
papierrr,
wyzwania
czwartek, 22 marca 2012
1116. O, Holender, czyli wędrowanie po תמנע
Wyzwiedzawszy zwierzęta w Hai Bar
udaliśmy się na południe, do Timny - zresztą właśnie nadjeżdżał do
rezerwatu pierwszy autokar, więc pora była się ewakuować.
Na samym początku dowiedziałam się, że wcale nie jest łatwo być Egipcjaninem, szczegolnie na silnym wietrze - człowiek zwyczajnie się wywala.
Pani w kasie poradziła, żebyśmy zaczęli zwiedzanie od samego końca drogi, bo w sam raz zdążymy na prezentację w replice Przybytku, a potem sobie będziemy wracać w swoim tempie. (Dodam, że zastosowaliśmy kupon zniżkowy wygrzebany w kupie materiałów reklamowych w hostelu - nigdy nie zaszkodzi zapytać, czy nie da się uszczknąć z ceny :)
Popędziliśmy zatem pod Przybytek, o którym w 2 Księdze Mojżeszowej, w 31. rozdziale, czytamy, co następuje:
Muszę przyznać, że czułam się nieswojo, wchodząc nawet na dziedziniec, a co dopiero do wnetrza - nawet nie zdawałam sobie sprawy, że po latach kontaktu z Biblią mam aż tak zakodowane, że tam się nie wchodzi, chyba, że się jest Lewitą/kapłanem! Zadziwił mnie też rozmiar wszystkiego - skala jest zapewne bliska rzeczywistości, bo przyjęto, że jeden łokieć ma 50 cm, a w moich wyobrażeniach cała struktura była o wiele większa.
Przewodnik opowiedział nam najpierw o przedmiotach na Dziedzińcu - o miedzianym ołtarzu całopalenia i "kadzi", czyli umywalni:
Potem weszliśmy do Miejsca Świętego, gdzie oprócz kapłanów (jeden przykład w odzieży zwykłej i jeden w szatach Najwyższego Kapłana) obejrzeliśmy sprzęty: stół na chleby pokładne, świecznik oraz ołtarz kadzenia.
Jeśli chodzi o świecznik, nadal pozostaje do rozgryzienia pytanie o wagę i wielkość. Większość przedmiotów w Przybytku zrobiona była z drewna akacjowego, które widzieliśmy w poprzednim odcinku, i tylko obłożona złotem (co znacznie zmiejszało ciężar), ale świecznik miał być wykuty z jednolitej bryły kruszcu. Złoto jest bardzo ciężkie - na tej stronie przeprowadzono wywód, że cegiełka złota o wymiarach 17.76 cm x 9.21 cm x 4.45 cm, czyli mieszcząca się na dłoni, ważyłaby prawie 14 kg, czyli więcej, niż wiadro wody!
Świecznik ponoć ważył około jednego talentu, która to jednostka może nawet wynosić do 30 kg, czyli, rozumując w tył, około dwóch złotych cegiełek. Jak się to ma do ogromnych świeczników, jakie zwykle występują na przybytkowych ilustracjach, no i oczywiście w niniejszej replice?
Przemieszczamy się dalej - analizujemy ubiory kapłanów. Przewodnik odpowiada na moje pytanie o jabłka granatu, które zdobiły szaty najwyższego kapłana - niektórzy sądzą, że były to prawdziwe owoce, przewodnik jednak stwierdził, że najzapewniej chodzi o jakieś małe, sztuczne owocki, bo żywe byłyby zbyt ciężkie, trudno byłoby je zdobyć, a trzeba by je zmieniać co po chwilę, bo zwyczajnie by się psuły.
W Miejscu Najświętszym była, oczywiście, Arka Przymierza...
...a w jej wnętrzu trzy przedmioty: manna, tablice z przykazaniami i laska Aarona, która zakwitła. Aż mnie ciarki przeszły, kiedy skrzynia została otwarta :)
W Przybytku poznaliśmy też tytułowych Holendrów - zrobili całkiem sympatyczne wrażenie, choć troszkę obawialiśmy się ich reakcji, kiedy przewodnik ogłosił, że grupa polska wygrała konkurs znajomości Biblii :) Pogadaliśmy chwilę, podpytując ich, jak to jest z Polakami w Holandii, bo docierają czasem kompromitujące wieści, ale oboje zgodnie stwierdzili, że wcale nie jest źle, Holenderka jest nauczycielką i bardzo lubi uczyć polskie dzieciaki, a w ogóle Polacy bardzo się starają i ciężko pracują. Uff.
Z Przybytku podjechaliśmy pod Słupy Salomona, które z Salomonem nic wspólnego nie mają (podobnie, jak znajdujące się w tej okolicy Kopalnie Króla Salomona - przez tysiąclecia wydobywało się tam miedź, ale akurat z czasów Salomona nie ma żadnych śladów.)
Widać, jak T dzielnie trzyma skałę?
Okazało się, że na skały wiedzie szlaczek, którym dochodzi się do hieroglifu wydłubanego na ścianie parę tysięcy lat temu, przedstawiającego Ramzesa III składającego ofiarę bogini Hathor...
...a u podnóża góry znajduje się świątynka tejże bogini, z tego samego okresu.
W Słupach znów trafiliśmy na Holendrów. Nieco później zdybaliśmy ich na drodze - no coś podobnego, auto im się popsuło, czy co? Przy następnym spotkaniu dopytaliśmy się, czy wszystko w porządku, a oni na to, że to specjalnie, że oni chcą właśnie na nogach.
Pojawiali się tak co kawałek, aż pod koniec dnia zgarnęliśmy ich jednak, kiedy po raz kolejny przyszło nam ich wyprzedzić. Może by i doszli, ale by się naprawdę umordowali, a poza tym nie zdążyliby na ostatni pokaz audiowizualny, który wspólnie obejrzeliśmy. Proponowaliśmy im nawet podrzucenie do Eilat, ale za to już podziękowali i kazali się wysadzić na głównej drodze, bo mają bilety na autobus powrotny.
Wracając jednak do przydrożnych atrakcji w Timnie - mają tam dwie grzybowe formacje skalne. Jedna nazywa się Grzyb...
...a druga Grzyb I Pół, chyba widać dlaczego :)
Koło Grzyba ogląda się też pozostałości starożytnych hut miedzi oraz model piecyka hutniczego.
A na koniec włazi się na fantastyczne skały, choć naprawdę nie ma się już siły :)
Potem zaś wraca się do Eilat, doznaje szoku cenowego na stacji benzynowej (oraz drugiego szoku spowodowanego żarłocznością pojazdu - jak to możliwe, że taka mikra kropka wyżłopała więcej paliwa, niż zużyłaby nasza Impala??)
A na koniec idzie się jeszcze pod pomnik upamiętniający zdobycie Eilat przez wojska izraelskie w Wojnie Sześciodniowej.
Jest się niniejszym gotowym do powrotu na północ.
Na samym początku dowiedziałam się, że wcale nie jest łatwo być Egipcjaninem, szczegolnie na silnym wietrze - człowiek zwyczajnie się wywala.
Pani w kasie poradziła, żebyśmy zaczęli zwiedzanie od samego końca drogi, bo w sam raz zdążymy na prezentację w replice Przybytku, a potem sobie będziemy wracać w swoim tempie. (Dodam, że zastosowaliśmy kupon zniżkowy wygrzebany w kupie materiałów reklamowych w hostelu - nigdy nie zaszkodzi zapytać, czy nie da się uszczknąć z ceny :)
Popędziliśmy zatem pod Przybytek, o którym w 2 Księdze Mojżeszowej, w 31. rozdziale, czytamy, co następuje:
(1) I rzekł Pan do Mojżesza: (2) Patrz! Powołałem imiennie
Besalela, syna Uriego, syna Chura z plemienia Judy, (3) i napełniłem go duchem
Bożym, mądrością, rozumem, poznaniem, wszechstronną zręcznością w rzemiośle, (4)
pomysłowością w wyrobach ze złota, srebra i miedzi, (5) w szlifowaniu drogich
kamieni do oprawy, w snycerstwie i we wszelkiej artystycznej robocie. (6) I oto
przydałem mu Oholiaba, syna Achisamacha, z plemienia Dan. A serce każdego
zręcznego obdarzyłem umiejętnością wykonania wszystkiego, co ci rozkazałem: (7)
Namiot Zgromadzenia, Skrzynię Świadectwa, wieko, które jest na niej, i
wszystkie sprzęty Namiotu, (8) i stół z jego przyborami, i świecznik ze
szczerego złota ze wszystkimi jego przyborami, ołtarz kadzenia, (9) ołtarz
całopalenia ze wszystkimi jego przyborami i kadź wraz z jej podstawą, (10)
szaty haftowane, święte szaty dla Aarona, kapłana, i szaty jego synów do służby
kapłańskiej, (11) olej namaszczania i wonne kadzidło dla przybytku. Niech
uczynią wszystko, jak ci nakazałem.
Muszę przyznać, że czułam się nieswojo, wchodząc nawet na dziedziniec, a co dopiero do wnetrza - nawet nie zdawałam sobie sprawy, że po latach kontaktu z Biblią mam aż tak zakodowane, że tam się nie wchodzi, chyba, że się jest Lewitą/kapłanem! Zadziwił mnie też rozmiar wszystkiego - skala jest zapewne bliska rzeczywistości, bo przyjęto, że jeden łokieć ma 50 cm, a w moich wyobrażeniach cała struktura była o wiele większa.
Przewodnik opowiedział nam najpierw o przedmiotach na Dziedzińcu - o miedzianym ołtarzu całopalenia i "kadzi", czyli umywalni:
Potem weszliśmy do Miejsca Świętego, gdzie oprócz kapłanów (jeden przykład w odzieży zwykłej i jeden w szatach Najwyższego Kapłana) obejrzeliśmy sprzęty: stół na chleby pokładne, świecznik oraz ołtarz kadzenia.
Jeśli chodzi o świecznik, nadal pozostaje do rozgryzienia pytanie o wagę i wielkość. Większość przedmiotów w Przybytku zrobiona była z drewna akacjowego, które widzieliśmy w poprzednim odcinku, i tylko obłożona złotem (co znacznie zmiejszało ciężar), ale świecznik miał być wykuty z jednolitej bryły kruszcu. Złoto jest bardzo ciężkie - na tej stronie przeprowadzono wywód, że cegiełka złota o wymiarach 17.76 cm x 9.21 cm x 4.45 cm, czyli mieszcząca się na dłoni, ważyłaby prawie 14 kg, czyli więcej, niż wiadro wody!
Świecznik ponoć ważył około jednego talentu, która to jednostka może nawet wynosić do 30 kg, czyli, rozumując w tył, około dwóch złotych cegiełek. Jak się to ma do ogromnych świeczników, jakie zwykle występują na przybytkowych ilustracjach, no i oczywiście w niniejszej replice?
Przemieszczamy się dalej - analizujemy ubiory kapłanów. Przewodnik odpowiada na moje pytanie o jabłka granatu, które zdobiły szaty najwyższego kapłana - niektórzy sądzą, że były to prawdziwe owoce, przewodnik jednak stwierdził, że najzapewniej chodzi o jakieś małe, sztuczne owocki, bo żywe byłyby zbyt ciężkie, trudno byłoby je zdobyć, a trzeba by je zmieniać co po chwilę, bo zwyczajnie by się psuły.
W Miejscu Najświętszym była, oczywiście, Arka Przymierza...
...a w jej wnętrzu trzy przedmioty: manna, tablice z przykazaniami i laska Aarona, która zakwitła. Aż mnie ciarki przeszły, kiedy skrzynia została otwarta :)
W Przybytku poznaliśmy też tytułowych Holendrów - zrobili całkiem sympatyczne wrażenie, choć troszkę obawialiśmy się ich reakcji, kiedy przewodnik ogłosił, że grupa polska wygrała konkurs znajomości Biblii :) Pogadaliśmy chwilę, podpytując ich, jak to jest z Polakami w Holandii, bo docierają czasem kompromitujące wieści, ale oboje zgodnie stwierdzili, że wcale nie jest źle, Holenderka jest nauczycielką i bardzo lubi uczyć polskie dzieciaki, a w ogóle Polacy bardzo się starają i ciężko pracują. Uff.
Z Przybytku podjechaliśmy pod Słupy Salomona, które z Salomonem nic wspólnego nie mają (podobnie, jak znajdujące się w tej okolicy Kopalnie Króla Salomona - przez tysiąclecia wydobywało się tam miedź, ale akurat z czasów Salomona nie ma żadnych śladów.)
Widać, jak T dzielnie trzyma skałę?
Okazało się, że na skały wiedzie szlaczek, którym dochodzi się do hieroglifu wydłubanego na ścianie parę tysięcy lat temu, przedstawiającego Ramzesa III składającego ofiarę bogini Hathor...
...a u podnóża góry znajduje się świątynka tejże bogini, z tego samego okresu.
W Słupach znów trafiliśmy na Holendrów. Nieco później zdybaliśmy ich na drodze - no coś podobnego, auto im się popsuło, czy co? Przy następnym spotkaniu dopytaliśmy się, czy wszystko w porządku, a oni na to, że to specjalnie, że oni chcą właśnie na nogach.
Pojawiali się tak co kawałek, aż pod koniec dnia zgarnęliśmy ich jednak, kiedy po raz kolejny przyszło nam ich wyprzedzić. Może by i doszli, ale by się naprawdę umordowali, a poza tym nie zdążyliby na ostatni pokaz audiowizualny, który wspólnie obejrzeliśmy. Proponowaliśmy im nawet podrzucenie do Eilat, ale za to już podziękowali i kazali się wysadzić na głównej drodze, bo mają bilety na autobus powrotny.
Wracając jednak do przydrożnych atrakcji w Timnie - mają tam dwie grzybowe formacje skalne. Jedna nazywa się Grzyb...
...a druga Grzyb I Pół, chyba widać dlaczego :)
Koło Grzyba ogląda się też pozostałości starożytnych hut miedzi oraz model piecyka hutniczego.
A na koniec włazi się na fantastyczne skały, choć naprawdę nie ma się już siły :)
Potem zaś wraca się do Eilat, doznaje szoku cenowego na stacji benzynowej (oraz drugiego szoku spowodowanego żarłocznością pojazdu - jak to możliwe, że taka mikra kropka wyżłopała więcej paliwa, niż zużyłaby nasza Impala??)
A na koniec idzie się jeszcze pod pomnik upamiętniający zdobycie Eilat przez wojska izraelskie w Wojnie Sześciodniowej.
Jest się niniejszym gotowym do powrotu na północ.
Subskrybuj:
Posty (Atom)