Nowa kartka dzisiaj, na szybko (jak widać, zdjęcia też na szybko). Będzie na urodziny troszkę przekornie, bo dla osoby typu ę, ą, bułka z kawą, co to w multigwiazdkowych hotelach i modnych restauracjach się lubuje, gra w golfa, uczestniczy w degustacjach win i podobnych imprezach. A tu - muszelka z papieru toaletowego :D
środa, 30 września 2009
wtorek, 29 września 2009
606. po co jest zmywarka
Zmywarka „przyszła” razem z mieszkaniem, ale raczej z niej nie korzystamy. Naczynia z dwóch czy trzech osób myją się szybko, zaś przedmioty wynikające z samego gotowania w miarę możliwości myję na bieżąco. Jakoś nie mogę się przekonać do tego, że zmywarka brzęczy i szumi przez pół godziny czy godzinę, zużywając prąd i wodę (choć jest energooszczędna), męcząc się z tym, co ja machnę w pięć minut.
Dodatkowo nie lubię układać klamotów w tych kratkach, a potem jeszcze trzeba je wyciągać. No i niestety zdarza się, że zmywarka nie domywa tu i ówdzie.
W zmywarce mam zatem składzik szklanych i ceramicznych naczyń do zapiekania, oraz nierozpakowanych słodyczy. Od wczoraj jest tam też przedmiot naprawdę nietypowy. A było to tak...
Wybrałam się spać. Pierwsze podejście zakończyło się fiaskiem na skutek chrr chrr z boku i piiip gdzieś z odległości. Wylazłam i zaczęłam szukać tego pipczenia. Najpierw wyciagnęłam baterię z alarmu przy łazience. Nic to nie pomogło. Postałam chwilę pod alarmem w sypialni – na pewno nie ten, dźwięk dobiega z daleka. Następny alarm – w korytarzyku. Ha, tam od dawna nie ma baterii, też odpada. Potem alarm przy głównych drzwiach. Hm, też nie tu, pisk jest znowu gdzieś dalej. Pewnie to ten alarm na zewnątrz, na korytarzu! Z tym nic nie zrobię.
Drugie podejście do spania. No nie mogę, piiiiip. Poszłam na korytarz, stoję, czekam – zapiszczało, ale to nie tu. Zaglądam wreszcie do Pisklakowego pokoju – zapomniałam, że tam jest jeszcze jedna puszka. TO TEN! Z wielką satysfacją wyszarpnęłam kable i położyłam „głowicę” na stole. Nie będzie mi tu hałasował po nocy. Alarm jednak jest sprytniejszy, niż myślałam: sama puszka luzem też piszczy. Normalnie jakbym z jakimś smokiem siedmiogłowym walczyła.
Wyjęłam baterię. Nie ma siły, teraz już będzie cicho. PIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIP! T się zbudził, mówi, że pewnie jest tam jakiś kondensator (brawo za użycie takiego trudnego słowa o pierwszej w nocy), trzyma prąd i nawet bez baterii jeszcze popiskuje.
I dlatego alarm jest obecnie w zmywarce, szczelnie zamknięty.
Dla wyjaśnienia: alarm piszczy w ten sposób, bo chce nową baterię. Zaś to, że na stu metrach kwadratowych jest ich pięć, to też nie ja – tak już było, kiedy się wprowadziliśmy.
Uff, długa historia. W nocy wydaje się jeszcze dłuższa. Bez zbędnego ględzenia przedstawiam zatem produkty w kolorach halloweenowych na dzisiejsze wyzwanie w pracy, oraz moją najnowszą cytrusową pieczątkę – zakrętkę od soku pomarańczowego.
Dodatkowo nie lubię układać klamotów w tych kratkach, a potem jeszcze trzeba je wyciągać. No i niestety zdarza się, że zmywarka nie domywa tu i ówdzie.
W zmywarce mam zatem składzik szklanych i ceramicznych naczyń do zapiekania, oraz nierozpakowanych słodyczy. Od wczoraj jest tam też przedmiot naprawdę nietypowy. A było to tak...
Wybrałam się spać. Pierwsze podejście zakończyło się fiaskiem na skutek chrr chrr z boku i piiip gdzieś z odległości. Wylazłam i zaczęłam szukać tego pipczenia. Najpierw wyciagnęłam baterię z alarmu przy łazience. Nic to nie pomogło. Postałam chwilę pod alarmem w sypialni – na pewno nie ten, dźwięk dobiega z daleka. Następny alarm – w korytarzyku. Ha, tam od dawna nie ma baterii, też odpada. Potem alarm przy głównych drzwiach. Hm, też nie tu, pisk jest znowu gdzieś dalej. Pewnie to ten alarm na zewnątrz, na korytarzu! Z tym nic nie zrobię.
Drugie podejście do spania. No nie mogę, piiiiip. Poszłam na korytarz, stoję, czekam – zapiszczało, ale to nie tu. Zaglądam wreszcie do Pisklakowego pokoju – zapomniałam, że tam jest jeszcze jedna puszka. TO TEN! Z wielką satysfacją wyszarpnęłam kable i położyłam „głowicę” na stole. Nie będzie mi tu hałasował po nocy. Alarm jednak jest sprytniejszy, niż myślałam: sama puszka luzem też piszczy. Normalnie jakbym z jakimś smokiem siedmiogłowym walczyła.
Wyjęłam baterię. Nie ma siły, teraz już będzie cicho. PIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIP! T się zbudził, mówi, że pewnie jest tam jakiś kondensator (brawo za użycie takiego trudnego słowa o pierwszej w nocy), trzyma prąd i nawet bez baterii jeszcze popiskuje.
I dlatego alarm jest obecnie w zmywarce, szczelnie zamknięty.
Dla wyjaśnienia: alarm piszczy w ten sposób, bo chce nową baterię. Zaś to, że na stu metrach kwadratowych jest ich pięć, to też nie ja – tak już było, kiedy się wprowadziliśmy.
Uff, długa historia. W nocy wydaje się jeszcze dłuższa. Bez zbędnego ględzenia przedstawiam zatem produkty w kolorach halloweenowych na dzisiejsze wyzwanie w pracy, oraz moją najnowszą cytrusową pieczątkę – zakrętkę od soku pomarańczowego.
poniedziałek, 28 września 2009
605. wietrzysty poranek
Wiatr hula, śwista w kominku i w załomach dachu, w nocy deszcz zacinał w szyby - całkiem późnojesiennie, można powiedzieć. Miejmy nadzieję, że mi autko umyło :)
Zaliczyliśmy wczoraj wieczorek zapoznawczy z Pisklakową kobietą i jej rodziną - baaaardzo fajni ludzie, tacy swojscy, można powiedzieć. Wesoła, chociaż trochę zmęczona mama, siostra rysująca, brat siedmiolatek czytający grube książki, rysujący i piszący własne książeczki (czuję tu bratnią duszę krafciarską, następnym razem zabieram klej i nożyczki), sympatyczna Pisklakowa z brzuszkiem, a do tego pies, kot, żaba i teraz dodatkowo wprowadził się tam jaszczur.
Mam nadzieję, że my też zrobiliśmy dobre wrażenie.
Pisklak się poza tym wyprowadził, co oznacza, że jego pokój mogę zagracić kraftami. Wymyśliłam sobie, że pomarańczowe ściany przemaluję na kolory plażowe - piaskowy beż i wodny turkus, a zasłonki itp. będa w kolorze trawiastym. Teraz jednak okazało się, że zostają czarne meble... no i nie wiem, jak to się wszystko będzie trzymało kupy. Niby można je przemalować, ale nie wiem, czy taka okładzina łatwo złapie farbę. No i dodałoby to dość sporo pracy.
Z tego rozmyślania po raz kolejny przyśniło mi się, że oto w garderobie są drzwi prowadzące do jeszcze jednego pomieszczenia, a potem na prawo wychodzi się z niego na taraz z przeeeepięknym widokiem na turkusowe wody - może jezioro, może morze :D. A co najważniejsze, wiedziałam, że mi się to śni, znalazłam te pierwsze drzwi i mówię, że wiem, co będzie dalej, bo już miałam bardzo podobny sen.
Zaliczyliśmy wczoraj wieczorek zapoznawczy z Pisklakową kobietą i jej rodziną - baaaardzo fajni ludzie, tacy swojscy, można powiedzieć. Wesoła, chociaż trochę zmęczona mama, siostra rysująca, brat siedmiolatek czytający grube książki, rysujący i piszący własne książeczki (czuję tu bratnią duszę krafciarską, następnym razem zabieram klej i nożyczki), sympatyczna Pisklakowa z brzuszkiem, a do tego pies, kot, żaba i teraz dodatkowo wprowadził się tam jaszczur.
Mam nadzieję, że my też zrobiliśmy dobre wrażenie.
Pisklak się poza tym wyprowadził, co oznacza, że jego pokój mogę zagracić kraftami. Wymyśliłam sobie, że pomarańczowe ściany przemaluję na kolory plażowe - piaskowy beż i wodny turkus, a zasłonki itp. będa w kolorze trawiastym. Teraz jednak okazało się, że zostają czarne meble... no i nie wiem, jak to się wszystko będzie trzymało kupy. Niby można je przemalować, ale nie wiem, czy taka okładzina łatwo złapie farbę. No i dodałoby to dość sporo pracy.
Z tego rozmyślania po raz kolejny przyśniło mi się, że oto w garderobie są drzwi prowadzące do jeszcze jednego pomieszczenia, a potem na prawo wychodzi się z niego na taraz z przeeeepięknym widokiem na turkusowe wody - może jezioro, może morze :D. A co najważniejsze, wiedziałam, że mi się to śni, znalazłam te pierwsze drzwi i mówię, że wiem, co będzie dalej, bo już miałam bardzo podobny sen.
sobota, 26 września 2009
604. zdobycze
Po niejakiej przerwie wróciliśmy dzisiaj do lekcji - zdobyczą jest może to, że już chyba możemy przejść do następnej końcówki, do drugiej osoby liczby mnogiej. Potem jeszcze trzecia... uffffff, jak już im to wbiję na stałe do łepetynek, to naprawdę będzie święto.
Olek dzisiaj koniecznie chciał wiedzieć, jak się mówi po polsku space shuttle - wahadłowiec; nie dał się przekonać do zwykłej rakiety, którą już znamy. Dzieciaki piszą krótkie historyjki na kształt pamiętnika. Starsze nie skorzystały niestety z fantazji, a Olek właśnie, z którym mam wiecznie kosmiczne problemy dyscyplinarne, oświadczył, że w przydzielony sobie piątek leci na Księżyc wielkim, nowym wahadłowcem. Wiezie ze sobą sto robotów, pizzę, steki, kiełbasę i żeberka. Po wylądowaniu buduje dom i na dwa lata siedzi na Księżycu. I o to chodziło!
W drodze powrotnej zahaczyłam o sklep zarekomendowany przez Prezydencję - It's Our Earth. Trochę tam staroci i sporo recyklingowych przedmiotów typu miski z winylowych płyt, notesy w okładkach z tablic rejestracyjnych, bransoletki z uchwytów otwierających puszki, torebki z papierków po cukierkach.
Najfajniejsza zdobycz trafiła mi się jednak na koniec - zahaczyłam o sklep drugiej szansy, a tam - dwa wielkie tomy starego słownika całkiem za darmo! W słownikach mnóstwo małych rycinek. Mniam!
Olek dzisiaj koniecznie chciał wiedzieć, jak się mówi po polsku space shuttle - wahadłowiec; nie dał się przekonać do zwykłej rakiety, którą już znamy. Dzieciaki piszą krótkie historyjki na kształt pamiętnika. Starsze nie skorzystały niestety z fantazji, a Olek właśnie, z którym mam wiecznie kosmiczne problemy dyscyplinarne, oświadczył, że w przydzielony sobie piątek leci na Księżyc wielkim, nowym wahadłowcem. Wiezie ze sobą sto robotów, pizzę, steki, kiełbasę i żeberka. Po wylądowaniu buduje dom i na dwa lata siedzi na Księżycu. I o to chodziło!
W drodze powrotnej zahaczyłam o sklep zarekomendowany przez Prezydencję - It's Our Earth. Trochę tam staroci i sporo recyklingowych przedmiotów typu miski z winylowych płyt, notesy w okładkach z tablic rejestracyjnych, bransoletki z uchwytów otwierających puszki, torebki z papierków po cukierkach.
Najfajniejsza zdobycz trafiła mi się jednak na koniec - zahaczyłam o sklep drugiej szansy, a tam - dwa wielkie tomy starego słownika całkiem za darmo! W słownikach mnóstwo małych rycinek. Mniam!
piątek, 25 września 2009
603. barbiowa przyszłość?
Się nie pisało jeszcze, że od stycznia gdzieś będzie się maco-babcią. Wczoraj dowiedzieliśmy się, że najprawdopodobniej młode będzie płci żeńskiej. Z jednej strony to dobrze, bo o wiele lepiej znam się na kraftach dziewczęcych, ale z drugiej odczuwam lekki niepokój co do możliwości pojawienia się w moim otoczeniu nadmiaru lalek barbie. Pod tym względem wolałabym autka, koparki i pociągi, bo są stanowczo ciekawsze :)
Opiekowałam się kiedyś dziećmi w rodzinie z dwiema córeczkami, gdzie pewnego dnia zaczęłam liczyć barbie i zatrzymałam się na osiemdziesięciu, a i tak część jeszcze nie została objęta statystyką. Tak więc zalew różowym badziewiem może naprawdę przybrać katastrofalne rozmiary. Myślę, że tak do pięciu sztuk na dziecko to jeszcze w normie.
A tak w ogóle – to byle młode zdrowe było i nauczyło się polskiego.
Z innej beczki: zrobiłam na szybko dwie kartki z tych wczorajszych papierów – trochę żałuję, że napaćkałam tę ramkę ze złotych kropeczek, ale trudno, zeskrobać się nie da.
Widzę poza tym, że kolory na zdjęciu wyjatkowo tym razem się nie udały – ta pierwsza baza jest ciemno-ciemno-szara, a tu jakiś dziwny odcień. Drugie też jakieś nietakie.
Opiekowałam się kiedyś dziećmi w rodzinie z dwiema córeczkami, gdzie pewnego dnia zaczęłam liczyć barbie i zatrzymałam się na osiemdziesięciu, a i tak część jeszcze nie została objęta statystyką. Tak więc zalew różowym badziewiem może naprawdę przybrać katastrofalne rozmiary. Myślę, że tak do pięciu sztuk na dziecko to jeszcze w normie.
A tak w ogóle – to byle młode zdrowe było i nauczyło się polskiego.
Z innej beczki: zrobiłam na szybko dwie kartki z tych wczorajszych papierów – trochę żałuję, że napaćkałam tę ramkę ze złotych kropeczek, ale trudno, zeskrobać się nie da.
Widzę poza tym, że kolory na zdjęciu wyjatkowo tym razem się nie udały – ta pierwsza baza jest ciemno-ciemno-szara, a tu jakiś dziwny odcień. Drugie też jakieś nietakie.
czwartek, 24 września 2009
602. jesień idzie przez biurko
I znowu niespodzianka... ktoś zostawił mi na biurku dwa zestawy jesiennych papierów i dwa zestawy skoordynowanych z nimi ćwieków. Na razie nie doszłam, kto jest dobroczyńcą, śledztwo trwa. Może to jakiś prezent z okazji 12 rocznicy zatrudnienia, która właśnie minęła?
Część papierów jest wyraźnie halloweenowa, a to chyba jedyna okazja, na jaką nic nie robię. Niemniej jednak jest to część niewielka, a reszta błyszczy fajną zielenią, pomarańczem i żółcią, więc powstanie z tego jakaś piękna jesień (a zieleń to i na Christmasy się nada.)
W tak zwanym międzyczasie natłukłam kolejną porcję torebek, których nie będę pokazywać, bo ileż można, ale też postarałam się odpowiedzieć na wyzwanie co do wersji bardziej męskich. Nie wiem, czy akurat bardzo męskie mi wyszły, ale z pewnością mniej kobiece od torebeczek.
Akwarium ma wewnątrz kilka tajnych rybek.
Z prawej mini-książka ze złoconym brzegiem, z lewej - nutki po prostu, powstały wczoraj jako czwarty zestaw i chyba mi się trochę kończyła wena.
PS. Wydało się – niejaka Linderella obdarowała Niki i mnie takimi samymi zestawami i teraz na wtorek mamy zrobić COŚ przy ich użyciu. I jak ja mogę w takich warunkach pracować, kiedy trybka w głowie mielą papierowe pomysły, zamiast przesypywać cyferki w tabelkach?
Część papierów jest wyraźnie halloweenowa, a to chyba jedyna okazja, na jaką nic nie robię. Niemniej jednak jest to część niewielka, a reszta błyszczy fajną zielenią, pomarańczem i żółcią, więc powstanie z tego jakaś piękna jesień (a zieleń to i na Christmasy się nada.)
W tak zwanym międzyczasie natłukłam kolejną porcję torebek, których nie będę pokazywać, bo ileż można, ale też postarałam się odpowiedzieć na wyzwanie co do wersji bardziej męskich. Nie wiem, czy akurat bardzo męskie mi wyszły, ale z pewnością mniej kobiece od torebeczek.
Akwarium ma wewnątrz kilka tajnych rybek.
Z prawej mini-książka ze złoconym brzegiem, z lewej - nutki po prostu, powstały wczoraj jako czwarty zestaw i chyba mi się trochę kończyła wena.
PS. Wydało się – niejaka Linderella obdarowała Niki i mnie takimi samymi zestawami i teraz na wtorek mamy zrobić COŚ przy ich użyciu. I jak ja mogę w takich warunkach pracować, kiedy trybka w głowie mielą papierowe pomysły, zamiast przesypywać cyferki w tabelkach?
wtorek, 22 września 2009
601. nadmiar papieru
Okazuje się, że nawet w życiu wielbicielki papieru przychodzi chwila, że nie ma się za bardzo ochoty na kontakt z tym materiałem. Przez ostatnie dwa dni była w pracy akcja pt. media kits, czyli zestawy dla reklamodawców: folder, wizytówka, kilka wkładek, list, koperta, zakleić, wysłać. Komponenty przyjechały z drukarni w piątek o trzeciej, a dzisiaj o trzeciej trzydzieści zakończyliśmy przygotowanie do wysyłki kompletów dla trzech magazynów, z którymi mam do czynienia - około 1700 zestawów, około 20 000 elementów. Jutro policzę dokładniej, ale tyle mi wychodzi na oko :)
Trochę jestem z siebie dumna, bo chyba pobiliśmy rekooooooord! Ale też i przygotowania typu kompilowanie i sortowanie list z adresami, zamawianie tego, co się wcześniej dało, drukowanie adresów na kopertach itd. zaczęłam gdzieś w lipcu chyba.
A tu torebusie pocięte czekają, bo mam zamówionko małe... trzeba się będzie jeszcze zmobilizować.
Trochę jestem z siebie dumna, bo chyba pobiliśmy rekooooooord! Ale też i przygotowania typu kompilowanie i sortowanie list z adresami, zamawianie tego, co się wcześniej dało, drukowanie adresów na kopertach itd. zaczęłam gdzieś w lipcu chyba.
A tu torebusie pocięte czekają, bo mam zamówionko małe... trzeba się będzie jeszcze zmobilizować.
poniedziałek, 21 września 2009
600. mądrość na blogach zbierana
Wstało się dzisiaj, kiedy było jeszcze ciemno (wyjce jakieś i skrzeczenia zbudziły mnie superwcześnie, podejrzewam wielką bitwę między psami sąsiadów a jakimiś skunksami albo rakunami). Całkiem fajnie jest tak sobie dzień wydłużyć, T o szóstej odmaszerował do pracy, a ja ciachu machu i karteczkę zrobiłam.
Pomysł przyszedł z bloga Rudlis, która z kolei wykorzystała instrukcje Mirabeel. Jak to fajnie, kiedy można wykorzystać ścinki! I poranny kontakt z papierem K&Company nastraja od razu pozytywnie do życia.
Pomysł przyszedł z bloga Rudlis, która z kolei wykorzystała instrukcje Mirabeel. Jak to fajnie, kiedy można wykorzystać ścinki! I poranny kontakt z papierem K&Company nastraja od razu pozytywnie do życia.
niedziela, 20 września 2009
599. z resztek i znalezisk
Zrobiłam sobie "promotki" - kartki, które będę siać po świecie w rozmaitych sklepach. Wiele supermarketów i innych takich ma "community boards", gdzie ludziska przypinają ogłoszenia, zostawiają wizytówki itp. To i ja będę :)
Promotki powstały ze skrawków papieru (wiedziałam, że się kiedyś przydadzą) pociętych w calowe kwadraciki. Na to poszły pieczątki otrzymane niedawno od Niki, oraz kwiatki, któryc kiedyś nacięłam na zapas do innego projektu i mi został nadmiar. Biały karton natomiast jest zasługą wspomnianego już kilka dni wcześniej Billa pocztowca: materiały, które przychodzą z drukarni, często mają w pudełkach biały karton dla wypełnienia albo ochrony, i teraz ten karton jest mój :) Cała sterta go jest, czasem conieco pogięta na brzegach albo przybrudzona, ale można z nich wyciupać mnóstwo mniejszych kawałków. I wykorzystać, na przykład tak:
Promotki powstały ze skrawków papieru (wiedziałam, że się kiedyś przydadzą) pociętych w calowe kwadraciki. Na to poszły pieczątki otrzymane niedawno od Niki, oraz kwiatki, któryc kiedyś nacięłam na zapas do innego projektu i mi został nadmiar. Biały karton natomiast jest zasługą wspomnianego już kilka dni wcześniej Billa pocztowca: materiały, które przychodzą z drukarni, często mają w pudełkach biały karton dla wypełnienia albo ochrony, i teraz ten karton jest mój :) Cała sterta go jest, czasem conieco pogięta na brzegach albo przybrudzona, ale można z nich wyciupać mnóstwo mniejszych kawałków. I wykorzystać, na przykład tak:
sobota, 19 września 2009
598. Złoty jesienny dzień
Zapowiada się piękny, złocisty dzień - a ja mam tyyyyle planów! Lekcję polskiego odwołano, więc czuję się, jakbym miała wakacje. Zaraz biorę się do siarczystego sprzątania, potem wyjazd - wizyta w sklepie remontowym, dostarczenie makulatury do schroniska dla zwierząt, zakupy żywnościowe... może nawet zostanie jakaś chwila na krafty?
Jako wzorowa macocha, planuję już sobie remont pokoju, kiedy się młody wyprowadzi (co się już ciągnie gdzieś od czerwca, ale ostatnio dowiaduję się, że jest na świecie cała grupa ludzi, do których planów i zapowiedzi zupełnie, ale to zupełnie nie należy się przywiązywać, bo i tak zmienią zdanie.) Natchnieniem będą kolory jeziorne - dół pokoju byłby piaskowy czyli beżowy jakiś, a góra - błękitna, marzy mi się taki błękit turkusowy, delikatny, bo na dużej płaszczyźnie będzie wyglądał bardziej intensywnie. I zasłonki zielone, jak trawa, dla ożywienia tego zestawu. Najlepiej płócienne. I gazetka z korkowych płytek. I ewentualnie wkręciłabym gdzieś jakieś patyki znalezione na plaży.
Zamierzam zakupić do tego celu farbę oops, czyli taką, którą ktoś zwrócił. Galonowa puszka kosztuje wtedy piątkę zamiast $30. Tyle, że są ograniczenia kolorystyczne, no i wymaga to wielu wypraw poszukiwawczych do Home Depot. Na szczęście jest po drodze, więc można i ze dwa razy na tydzień zajrzeć.
Jako wzorowa macocha, planuję już sobie remont pokoju, kiedy się młody wyprowadzi (co się już ciągnie gdzieś od czerwca, ale ostatnio dowiaduję się, że jest na świecie cała grupa ludzi, do których planów i zapowiedzi zupełnie, ale to zupełnie nie należy się przywiązywać, bo i tak zmienią zdanie.) Natchnieniem będą kolory jeziorne - dół pokoju byłby piaskowy czyli beżowy jakiś, a góra - błękitna, marzy mi się taki błękit turkusowy, delikatny, bo na dużej płaszczyźnie będzie wyglądał bardziej intensywnie. I zasłonki zielone, jak trawa, dla ożywienia tego zestawu. Najlepiej płócienne. I gazetka z korkowych płytek. I ewentualnie wkręciłabym gdzieś jakieś patyki znalezione na plaży.
Zamierzam zakupić do tego celu farbę oops, czyli taką, którą ktoś zwrócił. Galonowa puszka kosztuje wtedy piątkę zamiast $30. Tyle, że są ograniczenia kolorystyczne, no i wymaga to wielu wypraw poszukiwawczych do Home Depot. Na szczęście jest po drodze, więc można i ze dwa razy na tydzień zajrzeć.
piątek, 18 września 2009
597. mówisz i masz, czyli popyt rządzi podażą
Popyt i podaż brzmią strasznie poważnie, a w dzisiejszym przypadku mamy do czynienia z wersją podwórkową niemalże. Rozchodzi się o to, że koleżanka w pracy nabyłaby chętnie torebusie, ale gdyby... nie były torebusiami, tylko czymś bardziej męskim. Na przykład, gdyby występował na nich wąż.
Takoż i powstały wężowe samoprzylepki – z węża jestem nawet dość zadowolona, pomalowałam go farbkami H20, więc się conieco metalicznie błyszczy. Mogłabym mu zrobić dwuwarstwową głowę i między warstwy wkleić czerwoną nitkę, to wężyk byłby bardziej złośliwy.
Nie za bardzo mi on pasuje do tła, ale trudno, tak bywa z prototypami.
I dzisiaj mają przyjechać pudełka :) A jutro będzie weekend. Life is good.
Takoż i powstały wężowe samoprzylepki – z węża jestem nawet dość zadowolona, pomalowałam go farbkami H20, więc się conieco metalicznie błyszczy. Mogłabym mu zrobić dwuwarstwową głowę i między warstwy wkleić czerwoną nitkę, to wężyk byłby bardziej złośliwy.
Nie za bardzo mi on pasuje do tła, ale trudno, tak bywa z prototypami.
Z bardziej męskich pomysłów mam jeszcze laptop, akwarium, coś indiańskiego, jakiś starodruk (znaczy się papier skrapowy udający starą gazetę, albo strony z prawdziwej książki czy encyklopedii, tylko nie wiem, jak taki papier reaguje na wielokrotnie zginanie.
I dzisiaj mają przyjechać pudełka :) A jutro będzie weekend. Life is good.
czwartek, 17 września 2009
593. pudełkowe poszukiwania
Chciałam zamieścić moje torebusie na etsy, ale nie bardzo wiedziałam, jak je wysyłać do potencjalnych klientów. (A ja jestem z tych, co to się muszą przygotować do takich przedsięwzięć.) Musi być bezpiecznie (bo torebusie są trochę wrażliwe), tanio, łatwo (odpada asemblaż piętnastu elementów przy każdej wysyłce), no i przedmiot nie powinien się w środku ruszać.
Bill Pocztowiec poradził mi samoskładające się pudełka na DVD, przy czym „samoskładające się” oznacza, że składam ja, ale zagiętki są już fabrycznie gotowe. Poszperałam na stronie, którą zarekomendował i okazało się, że mają też pudełeczka na kasety (te taśmy takie, do magnetofonów, pamiętacie? :), jeszcze bardziej odpowiadające rozmiarem! Wewnątrz doklejam tylko kilka styropianowych kulek celem unieruchomienia obiektu – i gotowe! Bill Pocztowiec od razu obdarował mnie też pudełkiem takowych, bo ponoć nas zasypują i właśnie je transportował na śmietnik.
I tak się jakoś ostatnio składa, że różne rzeczy wpadają mi w ręce za darmo, albo prawie za darmo... tu kulki, tam nagrzewnice, tam jakieś stempelki, koperty. Pewnie znak, że trzeba siedzieć i kraftować :)
Bill Pocztowiec poradził mi samoskładające się pudełka na DVD, przy czym „samoskładające się” oznacza, że składam ja, ale zagiętki są już fabrycznie gotowe. Poszperałam na stronie, którą zarekomendował i okazało się, że mają też pudełeczka na kasety (te taśmy takie, do magnetofonów, pamiętacie? :), jeszcze bardziej odpowiadające rozmiarem! Wewnątrz doklejam tylko kilka styropianowych kulek celem unieruchomienia obiektu – i gotowe! Bill Pocztowiec od razu obdarował mnie też pudełkiem takowych, bo ponoć nas zasypują i właśnie je transportował na śmietnik.
I tak się jakoś ostatnio składa, że różne rzeczy wpadają mi w ręce za darmo, albo prawie za darmo... tu kulki, tam nagrzewnice, tam jakieś stempelki, koperty. Pewnie znak, że trzeba siedzieć i kraftować :)
How much is a coin worth?
I have some change in my wallet, and obviously it’s not quite writing a story about, since it likely amounts to a dollar or two. However, the situation is entirely different if one would like to buy more precious specimens, e.g. to buy gold coins.
The value issue is much more complex here, and doing some homework is advisable before one plans to buy gold. Many coins will have their face value, but it may be significantly lower – like 10-20 times lower – than their value as bullion. Bullion is bulk precious metal – it can be cast into ingots, or minted into coins. (Incidentally, during our recent trip to Upper Peninsula, we saw an old furnace where iron ore was smelted, and I saw the word “ingot” on the sign explaining the process there as well. It’s so interesting to look at these technologies, especially the old ones – amazing what people came up with to achieve their goals.)
Back to the subject, though… The coin may also have a numismatic value if it is minted by a national government, and such origin will also certify the coin’s purity. It is not possible, though, to buy gold bullion that would be 100% gold; there is always a minute amount of impurity even in the highest quality samples and coins.
We are all used to coins that can fit in our wallets, but it turns out that size is another aspect to consider before we buy gold coin – there are GIGANTIC coins in the world, which are minted in very limited quantities, for obvious reasons, I would say… And example is the Vienna Philharmonic Coin, in which case one of the available options measures over 14 inches in diameter, and weighs SIXTY NINE POUNDS! One really needs a big wallet for something like this… also, to purchase it, since the value is around 100 000 euro :)
It looks like it would be a very interesting idea to buy bullion, if one is into investing; lots of options, and pretty ones, too!
The value issue is much more complex here, and doing some homework is advisable before one plans to buy gold. Many coins will have their face value, but it may be significantly lower – like 10-20 times lower – than their value as bullion. Bullion is bulk precious metal – it can be cast into ingots, or minted into coins. (Incidentally, during our recent trip to Upper Peninsula, we saw an old furnace where iron ore was smelted, and I saw the word “ingot” on the sign explaining the process there as well. It’s so interesting to look at these technologies, especially the old ones – amazing what people came up with to achieve their goals.)
Back to the subject, though… The coin may also have a numismatic value if it is minted by a national government, and such origin will also certify the coin’s purity. It is not possible, though, to buy gold bullion that would be 100% gold; there is always a minute amount of impurity even in the highest quality samples and coins.
We are all used to coins that can fit in our wallets, but it turns out that size is another aspect to consider before we buy gold coin – there are GIGANTIC coins in the world, which are minted in very limited quantities, for obvious reasons, I would say… And example is the Vienna Philharmonic Coin, in which case one of the available options measures over 14 inches in diameter, and weighs SIXTY NINE POUNDS! One really needs a big wallet for something like this… also, to purchase it, since the value is around 100 000 euro :)
It looks like it would be a very interesting idea to buy bullion, if one is into investing; lots of options, and pretty ones, too!
środa, 16 września 2009
594. praca skrawkowa
Oglądając wczoraj kolejny odcinek serii o chomikach („Hoarders”) i smucąc się, kiedy bohaterowie nie umieli sobie poradzić z zalegającymi wszędzie stertami wszystkiego, pozbyłam się pewnej ilości skrawków papieru, przerabiając je na wizytówki. Przyniosłam je dziś do pracy razem z najnowszymi kartkami – niechaj się ludność dowie o istnieniu Czajnikowego sklepiku na etsy i o Drugim Blogu.
Rano natomiast uśmiechnęłam się, widząc światło na grafice z Krakowa. Jakoś wcześniej nie zwróciłam uwagi, a i chyba rzadko bywa oświetlenie pod takim specyficznym kątem podczas mojej obecności w domu.
Rano natomiast uśmiechnęłam się, widząc światło na grafice z Krakowa. Jakoś wcześniej nie zwróciłam uwagi, a i chyba rzadko bywa oświetlenie pod takim specyficznym kątem podczas mojej obecności w domu.
Grafik jest cała seria i wiąże się z nimi taka-sobie przygoda: zakupiłam je na Rynku w Krakowie, o zmierzchu, niby-że ręczna robota. Wstyd, że się nie znam i że jestem naiwna, bo po bliższych oględzinach w domu okazało się, że tak naprawdę, to z 90% obrazka jest drukowane, tylko potem maźnął ktoś parę ręcznych kresek. Na szczęście cenę udało mi się znacznie stargować, więc jakoś specjalnie nie płaczę, a na ścianie „za zakrętem”, gdzie nie ma zbyt dobrego światła, i tak nie widać różnicy. Tak, że grafiki wiszą sobie w ikeowych ramkach w towarzystwie główek z Wawelu i robią za dekorację w „studiu”.
wtorek, 15 września 2009
593. Eksperymenty | Experiments
Cały wieczór sobie wczoraj siedziałam i kleiłam... i nareszcie mam poczucie, że coś się ruszyło, że skróciła się lista pomysłów do wypróbowania, jaka nieustannie narasta mi w kajecie do notatek! (Końca listy i tak nie widać, ale to chyba dobrze.)
Na początek – druga kartka na orientalne wyzwanie Simona.
Last night I spent a good few hours crafting – and finally I feel like I’m moving ahead, and the list of ideas in my little notebook is getting shorter (not that you could see the end of it, which is a good thing :)
So, for starters – the second card put together for Simon’s challenge.
Zastosowałam nareszcie farbki H2O, które dają taki błyszczący efekt – na razie prosta kartka, z kwiatysiami i koralikami.
I finally used the H2O paints, which I bought last winter, when the manufacturer was going to close down its operations, and they had a huge sale. A simple card with a few flowers and blue beads.
Next – a Thanksgiving card with an owl (another lucky find in the dollar bin at Michael’s). I stamped it twice, on brown cardstock and then on yellow, in order to cut out the eyes and add them to the base image.
Na początek – druga kartka na orientalne wyzwanie Simona.
Last night I spent a good few hours crafting – and finally I feel like I’m moving ahead, and the list of ideas in my little notebook is getting shorter (not that you could see the end of it, which is a good thing :)
So, for starters – the second card put together for Simon’s challenge.
Zastosowałam nareszcie farbki H2O, które dają taki błyszczący efekt – na razie prosta kartka, z kwiatysiami i koralikami.
I finally used the H2O paints, which I bought last winter, when the manufacturer was going to close down its operations, and they had a huge sale. A simple card with a few flowers and blue beads.
Następna próbka – pieczątka z sową, zakupiona z kosza dolarowego. (Ostatnio jakoś mi się trafiają takie znaleziska...) Odbiłam dwa razy, na brązowym i żółtym kartonie, żeby można było oczęta wyciąć i nakleić.
Next – a Thanksgiving card with an owl (another lucky find in the dollar bin at Michael’s). I stamped it twice, on brown cardstock and then on yellow, in order to cut out the eyes and add them to the base image.
poniedziałek, 14 września 2009
592. mieszanka weekendowa
Brzmi to trochę jak jakieś czekoladki...
Słodycze kraftowe były, a jakże. Jechałam sobie spokojnie na lekcję w sobotę, a tu znak przy drodze – GARAGE SALE STAMPS SCRAPS. Odbyłam lekcję, zrobiłam papu-zakupy i ziuuuuu zakręt w uliczkę z kuszącym znakiem. Ile tam było skarbów! Cały garaż i podjazd do garażu w pieczątkach, farbkach, klejach, naklejkach i nie-wiadomo-czym-jeszcze. Wygląda na to, że demonstratorka skrapowego sklepu pozbywa się zasobów.
Stempli były całe góry – takie zestawy w plastikowych pudełkach, 8-10$, ale przecież pieczątek mam już sporo... niemniej jednak skusiłam się na pojedyncze egzemplarze z koszyka, bo któż by mógł przejść obojętnie koło takich rzeczy, jeśli kosztują mniej niż dolara?
Poza tym zrobiłam kilka kartek, dwie się jeszcze suszą pod obciążeniem (przylepianie guzików tego wymaga). No i zabrałam się za powolną reaktywację sklepiku na etsy. Nie żebym się spodziewała jakiegoś mega-odzewu, ale co tam. To przedsięwzięcie akurat niewiele kosztuje (w porównaniu na przykład do ebaya, który ściąga spory haracz.)
Słodycze kraftowe były, a jakże. Jechałam sobie spokojnie na lekcję w sobotę, a tu znak przy drodze – GARAGE SALE STAMPS SCRAPS. Odbyłam lekcję, zrobiłam papu-zakupy i ziuuuuu zakręt w uliczkę z kuszącym znakiem. Ile tam było skarbów! Cały garaż i podjazd do garażu w pieczątkach, farbkach, klejach, naklejkach i nie-wiadomo-czym-jeszcze. Wygląda na to, że demonstratorka skrapowego sklepu pozbywa się zasobów.
Stempli były całe góry – takie zestawy w plastikowych pudełkach, 8-10$, ale przecież pieczątek mam już sporo... niemniej jednak skusiłam się na pojedyncze egzemplarze z koszyka, bo któż by mógł przejść obojętnie koło takich rzeczy, jeśli kosztują mniej niż dolara?
Poza tym zrobiłam kilka kartek, dwie się jeszcze suszą pod obciążeniem (przylepianie guzików tego wymaga). No i zabrałam się za powolną reaktywację sklepiku na etsy. Nie żebym się spodziewała jakiegoś mega-odzewu, ale co tam. To przedsięwzięcie akurat niewiele kosztuje (w porównaniu na przykład do ebaya, który ściąga spory haracz.)
No i tak sobie kleję i klepię, dla odgonienia smuteczków wynikających z tego, że ciężko jest znaleźć ludzi stałych. Człowiek się stara, przyjaźń niby kwitnie, a potem nagle dziura nie wiadomo dlaczego i się zostaje wystawionym gdzieś za rogatki. Można nawet przez parę lat komuś życie ułatwiać i uprzyjemniać, a potem osoba nie znajduje czasu ani myśli na to, żeby gębę otworzyć. Trudno, life goes on. Nie zawsze pierwszy maja. Tylko smutno odrobinę.
piątek, 11 września 2009
591. orientalnie
Tym razem Simon powiedział, że chce zobaczyć coś orientalnego. A tu na moim stole pieczątki zakupione chyba z rok temu na ebayu, z pięknymi chińskimi latarniami – wreszcie z nich skorzystałam! To znaczy z jednej z nich, druga ma taki sam wzór, jeno większy.
Tłem do pieczątki są kafelki – poniżej będzie mały tutek w kwestii ich produkcji.
This time Simon told us to make something oriental. I had on my table a couple lantern stamps, which I bought on ebay a year or so ago, and finally I used one!
The background is tiled according to the recipe from Split Coast Stampers.
Zaczynamy od zrobienia rowków w kartonie średnio grubym – do tej kartki wybrałam jasnoliliowy. Rowki robię kulkowato zakończonym szpikulcem na tym zagłębieniu, którym jeździ nożyk w gilotynie, ale oczywiście można inaczej, jak ktoś ma dobry pomysł. Wcześniej zaznaczyłam sobie na brzegach, gdzie mają się kończyć.
Tłem do pieczątki są kafelki – poniżej będzie mały tutek w kwestii ich produkcji.
This time Simon told us to make something oriental. I had on my table a couple lantern stamps, which I bought on ebay a year or so ago, and finally I used one!
The background is tiled according to the recipe from Split Coast Stampers.
A teraz będzie kafelkowy przepis na życzenie niejakiej Rudlis :)
Zaczynamy od zrobienia rowków w kartonie średnio grubym – do tej kartki wybrałam jasnoliliowy. Rowki robię kulkowato zakończonym szpikulcem na tym zagłębieniu, którym jeździ nożyk w gilotynie, ale oczywiście można inaczej, jak ktoś ma dobry pomysł. Wcześniej zaznaczyłam sobie na brzegach, gdzie mają się kończyć.
Krok drugi – można delikatnie podkolorować tuszem, ja wybrałam mazanie kredami za pomocą palca. Wykorzystałam ze trzy kolory, żeby wyszło podcieniowane. Od razu widać kafelkowy wzór!
Na koniec jeszcze pomalowałam dwa razy Mod-Podgem – nie wiem, jaki byłby odpowiednik tej substancji w Polsce. Jest to biała, gęsta ciecz, którą można kleić, można malować po wierzchu celem utrwalenia – zdaje się, że niektórzy korzystają z niej w dekupażu. Występują odmiany bardzo błyszczące i matowe.
Potem odbiłam pieczątkę i podkolorowałam kredkami. Nalepiłam całość na grubą brązową tekturę, żeby było bardziej kafelkowato. Następnie pociągnęłam brzegi fioletowym tuszem.
Na koniec jeszcze pomalowałam dwa razy Mod-Podgem – nie wiem, jaki byłby odpowiednik tej substancji w Polsce. Jest to biała, gęsta ciecz, którą można kleić, można malować po wierzchu celem utrwalenia – zdaje się, że niektórzy korzystają z niej w dekupażu. Występują odmiany bardzo błyszczące i matowe.
Labels:
ciekawe linki,
instrukcje,
kartki,
papierrr
directv
It looks like more and more people are signing up for Direct TV – more than for any other cable or satellite provider! Directv has tons of channels, and lots of them are HD (way more than what you get with cable). Lots of sports, lots of movie options, and other great programming.
There is a nice promotion going on at the Directtv site – if you get the Sunday NFL Ticket package, you also receive 5 months of free programming on numerous channels, and that includes the premium movie channels, like Starz, Cinemax, HBO and Showtime.
With the Sunday NFL Ticket Direct T V brings you over 200 games each season, and you can keep track of all your favorite stars this way. There is a spot (channel 700) where you can look up all the scores and stats, and another tool, Player Tracker, allows you to follow your chosen individual throughout the day. Sounds like a lot of fun for a sports fan!
There is a nice promotion going on at the Directtv site – if you get the Sunday NFL Ticket package, you also receive 5 months of free programming on numerous channels, and that includes the premium movie channels, like Starz, Cinemax, HBO and Showtime.
With the Sunday NFL Ticket Direct T V brings you over 200 games each season, and you can keep track of all your favorite stars this way. There is a spot (channel 700) where you can look up all the scores and stats, and another tool, Player Tracker, allows you to follow your chosen individual throughout the day. Sounds like a lot of fun for a sports fan!
czwartek, 10 września 2009
589. z kraftowego stołu
Po pierwsze – prezentuję odpowiedź na słitaśne wyzwanie ScrapLabu – kolorosfera numer trzynaście była różowo-brązowo-waniliowa, coś jak lody, kulka waniliowa, kulka malinowa, na wierzchu czekolada. Różowości nie są raczej moimi standardowymi kolorami, ale od tego przecież mamy wyzwania! Od czasu do czasu trzeba wyjść gdzieś poza granice, które człowiek sam sobie mniej lub bardziej chcący ustawił.
Z drugiej strony – dostałam torbę ze skarbami od Niki z Księgowości. Niki była kiedyś demonstratorką dla firmy Close To My Heart i zostały jej góry drobiazgów, które obecnie porządkuje. Stąd ta torba, zawierająca książkę z zestawami kolorów i przykładami prac, stosik maleńkich akrylowych stempelków (cal na cal), blaszkę świąteczną, a przede wszystkim – heat gun. Czy ktoś wie, jak to się oficjalnie po polsku nazywa? Ta dmuchawa do embossingu na gorąco? Przecież chyba nie gorący pistolet :D
Poniższa zakładka była właśnie drobiazgiem podziękowawczym dla Niki za te przydasie – wykorzystałam rozetkowe pieczątki, które słabo tu trochę widać, ale są.
Po drugie zaś, chciałam się podzielić nową techniką, jak przywędrowała wczoraj do mnie w newsletterze Split Coast Stampers. Tutaj jest opis ze zdjęciami, bardzo prosta sprawa. Kolor moich kafelków wziął się z pomazania kredą za pomocą palca, potem piecząteczka i kolorowanie kredkami. Chciałabym jeszcze wypróbować, co się stanie, jeśli pomaluję to Mod Podge czyli glazurą. Kafelki powinny nabrać blasku i mam nadzieję, że się nic przy tym nie rozmaże.
Z drugiej strony – dostałam torbę ze skarbami od Niki z Księgowości. Niki była kiedyś demonstratorką dla firmy Close To My Heart i zostały jej góry drobiazgów, które obecnie porządkuje. Stąd ta torba, zawierająca książkę z zestawami kolorów i przykładami prac, stosik maleńkich akrylowych stempelków (cal na cal), blaszkę świąteczną, a przede wszystkim – heat gun. Czy ktoś wie, jak to się oficjalnie po polsku nazywa? Ta dmuchawa do embossingu na gorąco? Przecież chyba nie gorący pistolet :D
Poniższa zakładka była właśnie drobiazgiem podziękowawczym dla Niki za te przydasie – wykorzystałam rozetkowe pieczątki, które słabo tu trochę widać, ale są.
Po drugie zaś, chciałam się podzielić nową techniką, jak przywędrowała wczoraj do mnie w newsletterze Split Coast Stampers. Tutaj jest opis ze zdjęciami, bardzo prosta sprawa. Kolor moich kafelków wziął się z pomazania kredą za pomocą palca, potem piecząteczka i kolorowanie kredkami. Chciałabym jeszcze wypróbować, co się stanie, jeśli pomaluję to Mod Podge czyli glazurą. Kafelki powinny nabrać blasku i mam nadzieję, że się nic przy tym nie rozmaże.
środa, 9 września 2009
588. most, o którym się nie trąbi
O Złotym Moście (który tak naprawdę jest pomarańczowy – international orange – czyli czerwonawy) wie niemal każdy, a o Mackinac Bridge słyszy się raczej niewiele. A tu, wedle Wikipedii, jest to jeden z naj-mostów na świecie, zależy, jaki przyjmie się sposób mierzenia. Może być nawet najdłuższy.
Mackinac stał się w poniedziałek naszym ulubionym mostem: po pierwsze dlatego, że BYŁ, a nie schował się we mgle. Po drugie – jego okolica jest znakomicie oznakowana, a nie zagmatwana, jak w przypadku Złotego, gdzie trzy dość rozumne osoby nie były w stanie znaleźć drogi do wyznaczonego punktu. Po trzecie – Złoty to trochę trupiarnia, bo średnio co dwa tygodnie ktoś tam popełnia samobójstwo i wcale się wszystkich ciał nie wyciąga z wody.
Po największe zaś – Mackinac ma przefajną imprezę. Przyjechaliśmy pod mosta w poniedziałek rano celem obejrzenia latarni i fortu, patrzymy, a na moście ludzi jak mrówków. Zasuwają na południe, zaś na północ jadą stada żółtych szkolnych autobusów. Zapytałam panią w parku, o co się rozchodzi z tym wędrowaniem, i czy to może słynny Dzień Mostu?
Okazało się, że owszem – że oto maszeruje przez ośmiokilometrowy most 50 000 osób, więcej, niż cała populacja mostowych powiatów. Most otwiera się dla pieszych raz w roku, w Labor Day właśnie, i o siódmej rano jako pierwszy idzie gubernator stanu Michigan, potem zaś każdy, kto sobie życzy. Autobusy za drobną opłatą transportują ludność na stronę północną, przy czym robi się korek, bo dwa pasy oddaje się pieszym, a ruch kołowy musi się upchnąć w pozostałe dwa.
Wygląda też na to, że obciachem jest nie iść po moście – zwiedzaliśmy potem pobliski fort Michilimackinac i co kawałek się ktoś pytał, czy już szliśmy. Trzeba było się tłumaczyć, że my z daleka, że nie wiedzieliśmy... i miałam wrażenie, że od razu ziuuuu spada na łeb na szyję nasza wartość w oczach interlokutora :)
Tak prezentował się most o poranku od strony jeziora Huron...
...a tak nieco później od jeziora Michigan. Trochę się jednak zamglił.
Mackinac stał się w poniedziałek naszym ulubionym mostem: po pierwsze dlatego, że BYŁ, a nie schował się we mgle. Po drugie – jego okolica jest znakomicie oznakowana, a nie zagmatwana, jak w przypadku Złotego, gdzie trzy dość rozumne osoby nie były w stanie znaleźć drogi do wyznaczonego punktu. Po trzecie – Złoty to trochę trupiarnia, bo średnio co dwa tygodnie ktoś tam popełnia samobójstwo i wcale się wszystkich ciał nie wyciąga z wody.
Po największe zaś – Mackinac ma przefajną imprezę. Przyjechaliśmy pod mosta w poniedziałek rano celem obejrzenia latarni i fortu, patrzymy, a na moście ludzi jak mrówków. Zasuwają na południe, zaś na północ jadą stada żółtych szkolnych autobusów. Zapytałam panią w parku, o co się rozchodzi z tym wędrowaniem, i czy to może słynny Dzień Mostu?
Okazało się, że owszem – że oto maszeruje przez ośmiokilometrowy most 50 000 osób, więcej, niż cała populacja mostowych powiatów. Most otwiera się dla pieszych raz w roku, w Labor Day właśnie, i o siódmej rano jako pierwszy idzie gubernator stanu Michigan, potem zaś każdy, kto sobie życzy. Autobusy za drobną opłatą transportują ludność na stronę północną, przy czym robi się korek, bo dwa pasy oddaje się pieszym, a ruch kołowy musi się upchnąć w pozostałe dwa.
Wygląda też na to, że obciachem jest nie iść po moście – zwiedzaliśmy potem pobliski fort Michilimackinac i co kawałek się ktoś pytał, czy już szliśmy. Trzeba było się tłumaczyć, że my z daleka, że nie wiedzieliśmy... i miałam wrażenie, że od razu ziuuuu spada na łeb na szyję nasza wartość w oczach interlokutora :)
Tak prezentował się most o poranku od strony jeziora Huron...
...a tak nieco później od jeziora Michigan. Trochę się jednak zamglił.
wtorek, 8 września 2009
587. po wycieczce
Uff, wróciliśmy z wyprawy – raczej długiej, jak na trzy i pół dnia – 1800 km dobiliśmy do licznika samochodowego, a nachodziliśmy się jeszcze ze dwadzieścia. Bo po wędrowaniu po Górach Kaskadowych już się nieco dłuższych szlaków nie boimy (co nie oznacza, że potem nie kwiczymy, bo nóżki bolą i cała reszta organizmu takoż.)
Wędrowaliśmy podziemnymi chodnikami w starej kopalni rudy żelaza...
...wyłaziliśmy na drewnianą skocznię narciarską (niektórzy wyleźli tylko do połowy, a i to na czterech kończynach – nie pojmuję, jak można się tam wytaskać razem z nartami. A jak się już wytaska, to się zjeżdża, bo schodzenie jest jeszcze gorsze :D)
Wędrowaliśmy podziemnymi chodnikami w starej kopalni rudy żelaza...
...wyłaziliśmy na drewnianą skocznię narciarską (niektórzy wyleźli tylko do połowy, a i to na czterech kończynach – nie pojmuję, jak można się tam wytaskać razem z nartami. A jak się już wytaska, to się zjeżdża, bo schodzenie jest jeszcze gorsze :D)
...pływaliśmy też statkiem z oknami w dnie, co umożliwiało oglądanie wraków zatopionych w Jeziorze Górnym.
Zachwycaliśmy się niebywałą kolorystyką...
...i leśnym cyklem życia, nieustającym odradzaniem się i wykorzystaniem każdego centymetra kwadratowego powierzchni, gdzie można zapuścić korzenie.
A poza tym spaliśmy w namiocie i od dzisiaj tak właśnie będziemy podróżować! Zakup sprzętu zwrócił się po pierwszej nocy, namiocik rozłożył się w kilka minut (w drugą noc budowaliśmy go przy światłach samochodu, bo już zapadły ciemności, i też poszło szybciutko.) No i zasypianie wśród zapachu ogniska, a potem przebudzenie w zieleni, w porannej wilgoci... mniam. Tylko jeszcze lampę jakąś musimy nabyć oraz solniczkę turystyczną z klapką.
piątek, 4 września 2009
586. fotki szmotki
czwartek, 3 września 2009
585. zmagania z gramatyką
Troszeczkę pocięłam, ale nic nie pokleiłam. Jestem na głodzie...
A pocięłam mianowicie kilka starych kartek świątecznych, żeby uzyskać rozetki, które znajdą się na bombko-kartkach.
Poza tym wbijałam dzieciakom do głowy końcówki czasowników i wzruszałam się, kiedy umieli zrobić zdania „gdzie jest moja mamusia”, „gdzie jest mój brat”, „myjemy włosy” itp. Zrobiłam też eksperyment – dostawali proste czasowniki, których nigdy nie widzieli, i odmieniali. Nie znamy jeszcze wy i oni, ale dla amerykańskiego dzieciaka przejechanie przez ja, ty, on i my jest i tak sporą przygodą gramatyczną. Wy i oni poznamy wkrótce. Skaczę sobie wewnętrznie z radości, kiedy udaje im się przyspawać odpowiednią końcówkę do czasownika, bo o bezbłędnej odmianie rzeczowników to nawet nie marzę. (O jedenastu grupach odmian czasowników, jakie istnieją w ojczyźnie-polszczyźnie, też im nie mówię – uprościłam do dwóch.)
Zaczęli się też znienacka dopytywać o czas przeszły. Uo matko, to dopiero będzie zabawa, jak kiedyś do tego dojedziemy... Chcieli się dowiedzieć, jak się mówi I forgot, więc zamiast robić to, co zaplanowałam, ćwiczyliśmy zapomniałem i zapomniałam. Końcówki rodzajowe załapali od razu, bo od dawna znają różnicę między biały i biała, wiedzą, że generalnie a wiąże się z rodzajem żeńskim.
Zapowiedziałam, że następnym razem piszemy wspólnie pamiętnik z wakacji, właśnie żeby używać pierwszej osoby liczby mnogiej. Najstarszy od razu wyskoczył, że on w swoim dniu napisze dzisiaj my nic nie robimy. Uradowałam się, że wyskładał zdanie do kupy, a on się zdumiał, że w jednym zdaniu są dwa przeczenia :) Życie jest pełne niespodzianek.
A w pokoju rośnie sterta na wycieczkę... kupiliśmy namiot, materac i pompkę, i na poważnie będziemy kampingować.
A pocięłam mianowicie kilka starych kartek świątecznych, żeby uzyskać rozetki, które znajdą się na bombko-kartkach.
Poza tym wbijałam dzieciakom do głowy końcówki czasowników i wzruszałam się, kiedy umieli zrobić zdania „gdzie jest moja mamusia”, „gdzie jest mój brat”, „myjemy włosy” itp. Zrobiłam też eksperyment – dostawali proste czasowniki, których nigdy nie widzieli, i odmieniali. Nie znamy jeszcze wy i oni, ale dla amerykańskiego dzieciaka przejechanie przez ja, ty, on i my jest i tak sporą przygodą gramatyczną. Wy i oni poznamy wkrótce. Skaczę sobie wewnętrznie z radości, kiedy udaje im się przyspawać odpowiednią końcówkę do czasownika, bo o bezbłędnej odmianie rzeczowników to nawet nie marzę. (O jedenastu grupach odmian czasowników, jakie istnieją w ojczyźnie-polszczyźnie, też im nie mówię – uprościłam do dwóch.)
Zaczęli się też znienacka dopytywać o czas przeszły. Uo matko, to dopiero będzie zabawa, jak kiedyś do tego dojedziemy... Chcieli się dowiedzieć, jak się mówi I forgot, więc zamiast robić to, co zaplanowałam, ćwiczyliśmy zapomniałem i zapomniałam. Końcówki rodzajowe załapali od razu, bo od dawna znają różnicę między biały i biała, wiedzą, że generalnie a wiąże się z rodzajem żeńskim.
Zapowiedziałam, że następnym razem piszemy wspólnie pamiętnik z wakacji, właśnie żeby używać pierwszej osoby liczby mnogiej. Najstarszy od razu wyskoczył, że on w swoim dniu napisze dzisiaj my nic nie robimy. Uradowałam się, że wyskładał zdanie do kupy, a on się zdumiał, że w jednym zdaniu są dwa przeczenia :) Życie jest pełne niespodzianek.
A w pokoju rośnie sterta na wycieczkę... kupiliśmy namiot, materac i pompkę, i na poważnie będziemy kampingować.
środa, 2 września 2009
584. mała fioletowa wycieczka
Ponieważ dalej nie ma bieżących fotek niczego, gdyż wczoraj sprzątałam, porządkowałam kraftowe stoły oraz zdjęcia wycieczkowe i generalnie kurodomowiłam - w dzisiejszym wpisie umieszczę fotki jednego z ulubionych punktów podczas wycieczki na zachodnie wybrzeże: z lawendowej farmy w Oregonie. Taką farmę chciałam zobaczyć od nie-wiadomo-kąd, raz z powodu wspomnianego wcześniej obrazu, a dwa, bo ostatnio się mnóstwo pisze na rozmaitych blogaskach o lawendzie (szczególnie w białych mieszkaniach z prowansalsko-wsiowym nastrojem).
”Moja” farma znajduje się w przepięęęknym miejscu - na wzgórzu między Górą św. Heleny, a Mt. Hood. Był to dodatkowy przystanek, dorzucony do marszruty w ostatniej chwili przed wyprawą. Zajechaliśmy tam średnim popołudniem... tyle piękna! Zalana słońcem, pachnąca lawenda aż biła fioletem po oczach i brzęczała milionem pasących się na niej owadów. Wokół pola pstrzyło się jeszcze mnóstwo innych kwiatów, a po drugiej stronie ulicy stał sobie czereśniowy sad z gałęziami tuż przy ziemi, wyginającymi się od dojrzałych owoców. Całość otaczały ramą dwa potężne, zaśnieżone szczyty na horyzoncie południowym i północnym – Helena łaskawie wylazła z mgły i chmur, trochę nadrabiając za poprzedni dzień, kiedy cała była opakowana w białą watę.
Cieszę się niezmiernie, że się tam zatrzymaliśmy – czasem takie mało znaczące w porównaniu ze słynnymi miejscami atrakcje potrafią napełnić równie wielkim zachwytem.
Zdjęcia są autorstwa Tomasza, który się bardzo starał, szczególnie w przypadku owada. Tu widać Helenę...
...a tu Mt. Hood.
”Moja” farma znajduje się w przepięęęknym miejscu - na wzgórzu między Górą św. Heleny, a Mt. Hood. Był to dodatkowy przystanek, dorzucony do marszruty w ostatniej chwili przed wyprawą. Zajechaliśmy tam średnim popołudniem... tyle piękna! Zalana słońcem, pachnąca lawenda aż biła fioletem po oczach i brzęczała milionem pasących się na niej owadów. Wokół pola pstrzyło się jeszcze mnóstwo innych kwiatów, a po drugiej stronie ulicy stał sobie czereśniowy sad z gałęziami tuż przy ziemi, wyginającymi się od dojrzałych owoców. Całość otaczały ramą dwa potężne, zaśnieżone szczyty na horyzoncie południowym i północnym – Helena łaskawie wylazła z mgły i chmur, trochę nadrabiając za poprzedni dzień, kiedy cała była opakowana w białą watę.
Cieszę się niezmiernie, że się tam zatrzymaliśmy – czasem takie mało znaczące w porównaniu ze słynnymi miejscami atrakcje potrafią napełnić równie wielkim zachwytem.
Zdjęcia są autorstwa Tomasza, który się bardzo starał, szczególnie w przypadku owada. Tu widać Helenę...
...a tu Mt. Hood.
Subskrybuj:
Posty (Atom)